1.
Historia świata to historia nierówności. A od niedawna – i na dość ograniczonym obszarze – również historia walki z nierównością. Odkąd rewolucja francuska umieściła na swoich sztandarach hasło l’égalité, stała się ona jedną z największych politycznych namiętności nowoczesnej Europy. Kto wie, czy nie największą.

Pojęcie równości to zatem coś więcej niż suchy abstrakt. To również wielka moralna obietnica. Obietnica lepszego świata, w którym między ludźmi nie istnieją dzielące ich sztucznie mury. W którym nikomu nie odmawia się jego elementarnych praw. W którym każdy może żyć w zgodzie z elementarną ludzką godnością.

W efekcie, pojęcie to jest również hasłem do walki o zmianę świata. Kto opowiada się za równością, opowiada się tym samym przeciwko istniejącej lub potencjalnie zagrażającej ludziom nierówności. Uznaje istniejące stosunki społeczne za w większym lub mniejszym stopniu niesprawiedliwe. Równość jest więc ideą ściśle związaną z pojęciem zmiany, nierzadko – rewolucji. To naraz postulat moralny, koncept polityczny i wielka społeczna namiętność.

2.
Równość nie jest pojęciem nowym. Znała ją antyczna Grecja. Charakterystyczna dla niej organizacja polityczna – polis – opierała się na idei równych sobie obywateli, którzy wspólnie wybierali władze oraz decydowali o sprawach miasta. Nieodzownym warunkiem tej obywatelskiej równości była instytucja niewolnictwa. To niewolnik miał zajmować się ciężką, fizyczną pracą, zorientowaną na zaspokojenie potrzeb ciała. Tylko dzięki niemu obywatele posiadali niezbędny czas i energię, by skoncentrować się na „wyższych celach”. Podział ludzi na wolnych i bezwolnych wydawał się Grekom równie naturalny jak fakt, że ogień jest gorący, a lód – zimny.

Perspektywa ta zmieniła się z nadejściem chrześcijaństwa. Odkąd na ludzi oraz ich poczynania patrzą oczy jednego tylko Boga, wszyscy okazują się równi. Dla sprawy zbawienia nie ma znaczenia, czy ktoś jest mężczyzną czy kobietą, biednym czy bogaczem, człowiekiem wolnym czy wolności pozbawionym. Wszyscy mają jednakowe szanse wejścia do Królestwa Bożego. Równościowa rewolucja chrześcijańska szybko ograniczyła się jednak do duchowego wymiaru ludzkiej egzystencji. Po krótkim epizodzie pierwszych komun, w których faktycznie zawieszono dotychczasowe relacje społeczne, zrezygnowano z ambicji przeniesienia porządku równości w rzeczywistość doczesną. Wolne od hierarchii miało być życie wieczne. Tu, na ziemi, naznaczony piętnem grzechu pierworodnego człowiek musiał natomiast dzielnie dźwigać brzemię swego losu. W tym brzemię koniecznych jakoby nierówności.

Z czasem, stopniowo, równość schodzi jednak z obłoków na ziemię. Przestaje być tylko równością w perspektywie zbawienia. Zaczyna obejmować realną kondycję społeczną. Z niedostępnego w doczesności raju staje się czymś realnie osiągalnym. Programem, który należy zrealizować. Rewolucja równości to zatem jednocześnie rewolucja ludzkiego sprawstwa. Jako warunek sprawiedliwego społeczeństwa pojawia się dopiero z chwilą, gdy dawne hierarchie utracą nimb konieczności, a człowiek uwierzy, że jest panem swojego losu.

3.
Kiedy dokona się ta zmiana, żaden dotychczasowy bóg nie będzie w stanie się obronić. To nie on będzie miał odtąd prawo decydować o panujących w świecie nierównościach. Przeciwnie: to jego los będzie zależny od tego, na jak wiele nierówności przyzwalał. Im mocniej je sankcjonował, tym gorzej dla niego. Taki, w znacznej mierze, będzie los chrześcijaństwa. Wraz z erozją jego roli rozpadają się również sankcjonowane przez tę religię hierarchie społeczne. Na to nakłada się jeszcze dynamiczny rozwój nauki oraz świt cywilizacji industrialnej. Społeczeństwo stanowe, oparte na nierówności urodzeń, zostaje zastąpione przez społeczeństwo nowoczesne. Masowe, przemysłowe, którego wszyscy obywatele są w świetle prawa równi.

Triumf równości szybko okazuje się jednak pozorny. Obalając dawne stanowe hierarchie, społeczeństwo przemysłowe powołuje do życia nowe nierówności, często nie mniej brutalne i rażące. Zamiast urodzenia, o wszystkim rozstrzyga teraz pieniądz. W wielkomiejskich fabrykach robotnicy pracują po kilkanaście godzin dziennie. Żyją w skrajnie niehigienicznych warunkach. W miastach tworzą się całe enklawy biedoty. Do ciężkiej, fizycznej pracy zmuszane są również dzieci. Proletariat nie ma żadnych zabezpieczeń – opieki zdrowotnej, ubezpieczenia, płatnego urlopu. Ze sprzeciwu wobec tej sytuacji zrodzi się socjalizm, a później jego wyostrzona, bardziej radykalna wersja – komunizm. Konsekwencje śmiałych poczynań zwolenników tego ostatniego są dobrze znane. Z czasem najskuteczniejsze w walce z nierównościami okazują się demokracje zachodnie, w szczególności zaś specyficznie europejski wynalazek – powojenne państwo opiekuńcze. Również ono nie jest jednak dość silne, aby długofalowo poradzić sobie z tempem oraz skalą społecznych i cywilizacyjnych przemian.

W efekcie, w ostatnich trzech dekadach ubiegłego stulecia w wielu krajach przystąpiono do jego stopniowego demontażu. Wierzono, że skuteczniejsze od rachitycznego państwa okażą się rzutkie siły wolnego rynku. W momencie zaś, gdy neoliberalna rewolucja zniosła znaczną część zabezpieczeń socjalnych, widoczna stała się druga strona rozpadu dawnych hierarchii społecznych. Choć pełne niesprawiedliwości oraz mechanizmów ograniczających wolność jednostki, jednocześnie dawały jej jednak trwały grunt pod nogami, bezpieczną przestrzeń społecznej egzystencji. Teraz zaś wyizolowana jednostka – ta kropla w morzu społeczeństwa masowego – stawała sama naprzeciw sił globalnego rynku. Nic dziwnego więc, że ekonomiczne nierówności zaczęły gwałtownie wzrastać. Według szacunków organizacji Oxfam z 2015 r., 80 najbogatszych osób na świecie dysponowało większą ilością majątku niż najbiedniejsze 3,5 mld.

W efekcie tych przemian wahadło społecznych emocji wychyliło się obecnie w drugą stronę. Państwo przestało być „chłopcem do bicia”. Stał się nim kapitalizm. Jednoznaczna obrona wolnorynkowych mechanizmów wydaje się dziś nie tylko wątpliwa politycznie, ale i podejrzana moralnie. Tymczasem pęknięcia, które mniej więcej cztery dekady temu doprowadziły do upadku wiary w państwo i nawrotu wiary w kapitalizm, nie pojawiły się przypadkiem. Problem polega na tym, że państwo opiekuńcze może działać skutecznie jedynie przy niskim bezrobociu. Tylko wtedy ilość środków jest odpowiednio wysoka, by realnie pomóc potrzebującym. Sęk w tym, że im lepszy „socjal”, tym mniejsza motywacja do wejścia na rynek, gdzie jednostkę czekają tylko ciężka praca i wieczna niepewność dalszego losu. Paradoks polega więc na tym, że im skuteczniej państwo socjalne funkcjonuje, tym głębiej samo siebie podważa. Coraz szersze rzesze jego obywateli pragną bowiem skorzystać z pomocy społecznej, w efekcie czego staje się ona stopniowo coraz mniej skuteczna. W sukces państwa opiekuńczego wpisany jest już jego przyszły kryzys.

4.
Wielkim błędem byłoby jednak redukowanie kwestii równości do sprawy rozwarstwienia majątkowego. Można również mówić o równości politycznej, społecznej. A także o wpływie, jaki ów osobliwy „pęd do równości” wywiera na kulturę, która go zrodziła.

Pierwsza ze wspomnianych tu postaci równości wydaje mi się najbardziej ze wszystkich podstawowa. Równość polityczna oznacza upodmiotowienie wchodzących w skład danej wspólnoty jednostek. Nie tylko nie jest więc sprzeczna z ideą wolności, ale wręcz odwrotnie: bardzo ściśle ją wspiera. Równość zamienia bowiem pozbawionych elementarnych praw poddanych w mających wpływ na swój los obywateli.

W efekcie powoduje fundamentalną rewolucję relacji społecznych, a także wyobrażeń i aspiracji jednostek. I, jak mi się wydaje, właśnie w obszarze wyobrażeń i aspiracji przynosi ze sobą już nie jednoznacznie pozytywne, ale co najmniej ambiwalentne rezultaty. Okazuje się klasycznym przykładem tzw. mixed blessing – błogosławieństwa i klątwy w jednym. Błogosławieństwo polega na tym, że w nikim nie widzimy już kogoś z natury lepszego od innych. Urodzenie, płeć, kolor skóry, orientacja seksualna, wyznanie religijne – wszystko to są aspekty ludzkiej egzystencji, którym odmawiamy dziś (przynajmniej większość z nas) prawa do dzielenia ludzi na lepszych i gorszych. Nie widzimy również powodu, aby uznawać za obiektywnie lepsze określone aspiracje jednostki, plany życia czy cele, jakie ktoś stawia sobie do realizacji. Duch czasów nakazuje nam pytać jedynie o sposób ich określania. O to, czy są wybierane „autentycznie”; w zgodzie z tym, kim ktoś jest. Jednocześnie nakazuje powstrzymać się od oceny samej treści dokonywanego wyboru. Bo przecież jeden woli to, a drugi tamto. I nikt nie ma prawa rozstrzygać, co jest lepsze, a co gorsze.

Sęk w tym, że ustanowiona w ten sposób równość rzeczy, idei, aspiracji, postaw życiowych, etc. pozbawia je wszystkie podmiotowości. Posiadają jej tylko tyle, ile użyczy im dokonująca wyboru jednostka. Nieważne, czy chodzi o markę sportowego obuwia, partię polityczną, czy przekonania religijne. Wybór ma stać się sterylnie czysty. Nie waży się w nim, czy nasze życie będzie wartościowe, czy byle jakie. Na szalach nie ma dobra i zła, prawdy i fałszu. Nie ma hierarchii, a więc nie ma i różnego ciężaru spraw. Wszystko zrobione jest z tego samego plastiku.

Tak rozumiana równość – będąca nieprzypadkowym przedłużeniem egalitarnych aspiracji człowieka – sprawia, że również same nasze wybory stają się równe sobie. A przez to bezsensowne, pozbawione znaczenia. Nie stoi bowiem za nimi żadna obiektywna racja, żadna niemożliwa do odepchnięcia wartość. I jedna, i druga wprowadzałaby przecież w świat podział na „górę” i „dół”; to, co lepsze, i to, co gorsze. Co z kolei nakazywałoby pewne postawy życiowe oceniać pochlebnie, inne zaś krytycznie. Tego typu krytyka zaś nosi w sobie ryzyko „wykluczenia”: ostatniego być może grzechu, w którego realność gotów jest uwierzyć współczesny Europejczyk. Rozumianej w ten sposób równości kapitalizm – tak chętnie przez jej zwolenników krytykowany – nie tylko nie niszczy, ale ją aktywnie wspiera. Więcej: to właśnie tak rozumiana równość jest kulturowym warunkiem społeczeństwa konsumenckiego. Jeżeli posiada ono jakieś swoje świętości, ich źródła biją właśnie tutaj.

Zanim więc wprowadzimy między ludzi najbardziej współczesny rodzaj nierówności – podział na jej zwolenników i przeciwników – być może warto zapytać, jaką postać równości ktoś popiera, a w jakiej dostrzega zagrożenia? I czy równość, to ukochane dziecko nowoczesnej wrażliwości, poza tym, że wnosi do ludzkiego świata wiele wspaniałych rzeczy, nie powoduje również rozmaitych turbulencji i kryzysów?

 

* Ikona wpisu: Aenigmatis 3D, Źródło: pixabay.com


 

Żyjemy w czasach przesilenia. W „międzyepoce” o niewyraźnych, rozmytych konturach. W serii swoich felietonów Jan Tokarski zastanawia się, w których miejscach występują w naszym świecie pęknięcia oraz do czego mogą prowadzić. Do tej pory w cyklu „Pęknięcia” opublikowaliśmy następujące teksty: