Wojtek się myli. Masłowska nie dała się porwać wszechobecnemu, ślepemu i koniec końców samobójczemu (nie tylko dla pisarzy i rynku książki – ofiary wśród czytelników także dostrzegam) FMCG (Fast Moving Consumer Goods), jak nazwał to Wojtek. Dowody? Proszę: wszystko, absolutnie wszystko, co wydała na świat Dorota Masłowska, jest bez skuchy. Więcej – zarówno w jej postawie, jak i w twórczości widać olbrzymi wysiłek, który pisarka wkłada w obronę tego, co można nazwać wolnością twórczą. Masłowska, zarówno swoimi decyzjami artystycznymi, jak i samą twórczością udowodniła, że owa wolność twórcza jest dla niej nadrzędna – i nieważne, czy chodzi o felietony, piosenki czy wiersz (tak, Masłowska popełniła i opublikowała poezję).
Wojtek sam sobie przeczy i zastawia na swój wywód pułapkę, pisząc z jednej strony, że to, co tworzy Masłowska jest „zawsze najwyższego lotu”, ale z drugiej próbując wykorzystać ten fakt na poparcie swojej tezy, że to jest jednak jakieś „pół”, „niedokończone”, bo forma nie ta. Jeśli Masłowska przestała (na chwilę, mam nadzieję) pisać, to tylko powieści i dramaty, bo właśnie NIE daje się złapać w wydawniczy cyrk FMCG. Poza tym nie dajmy się zwariować! Mówimy o pisarce w wieku lat 34, która ma na koncie trzy powieści, wszystkie bez wyjątku wybitne, dwa dramaty, także najwyższej próby, a ostatnią powieść wydała pięć lat temu (weźmy Myśliwskiego choćby, który robi sobie przerwy czasami dziesięcioletnie – nikt nie tropi w tym „porzucenia” literatury). Może cały ten prowokacyjny temat, jaki sobie obraliśmy, odsłania wstydliwy sposób funkcjonowania w kulturze, na który uwielbiamy narzekać,utyskując pod nosem na upadek etosu pisarza, wydawcy i księgarza – i jest on wyrazem naszego, a nie Masłowskiej, upadku w morderczą „kulturę FMCG”?
Wojtek dostrzega w pisaniu i wydawaniu felietonów uległość pisarki wobec przemysłu wydawniczego. Nie zgodzę się – mówimy wszak o felietonach, a nie o prozie czy dramacie. Pełna zgoda – rynek wydawniczy stanął na głowie, próbując robić sztuki cyrkowe w postaci zmuszania kolegów i koleżanek po piórze Doroty i Wojtka do produkowania raz na rok, maksimum dwa lata, „arcydzieł”, „ważnych głosów pokolenia” czy „najważniejszych powieści ostatnich lat”. Jednak Masłowskiej to nie dotyczy, ona stoi twardo na ziemi. Myślę, że z jej postawy można wyczytać szacunek i pokorę wobec tak wielkich „formatów”, jakimi są proza i dramat. Masłowska, mimo swojego „awangardowego” pomysłu na siebie-pisarkę, mimo otwarcia nowych, niedostępnych wcześniej literaturze języków i tematów, jest godną szacunku obrończynią dawnego etosu pisarskiego, który nie pozwala jej na produkcję tanich i szybkich „dziełek”. Masłowska widocznie uznała, że nie ma jeszcze nic, co można byłoby zmieścić w tych najważniejszych gatunkach literackich.
Bardzo uwodzi mnie Wojtkowy trop o wspólnotowym zaciukaniu Masłowskiej, ale mu nie ulegnę, bo kryją się tu same pułapki. Mam tezę przeciwną: taka, a nie inna obecność Masłowskiej w naszym wątłym kulturowym krwioobiegu to dowód na jej godny najwyższego uznania opór wobec prób wciągnięcia w nasze duszne polskie bagienko. Idąc jednak za Zaryckim, widzę inny kłopot, wynikający z braku kapitału ekonomicznego: niewystępowanie rudymentarnych warunków dla rozwoju prozy. Powieść jest gatunkiem zrodzonym przez mieszczaństwo, odpryskiem zarówno hegemonii społeczno-politycznej tej klasy, jak i nadmiaru ekonomicznego. Obu tych warunków nie sposób się doszukać w naszym pięknym, poezją płynącym kraju. Tezy Zaryckiego o wstydliwie skrywanym przez inteligencję uwikłaniu w grę z władzą, na którą większego wpływu warstwa ta nie ma i nigdy nie miała, w przykry sposób uzupełniają odkrycia Sowy i Ledera. Mówią one o kompletnym braku podmiotowości polskiego społeczeństwa w kreowaniu „zmiany” i zaszczepianiu nowoczesności na przestrzeni dziejów. Wszystkie rewolucje i projekty modernizacyjne były tu organizowane przez obce i wrogie Polsce siły, nigdy nie dokonał się akt autonomicznej emancypacji, a największą rewolucję powojenną wszczęli robotnicy i to wbrew, jak donoszą niektórzy badacze, polskiej inteligencji (to, co się z tym stało po 1989 r., to już zupełnie inna i przekraczająca ramy tych rozważań kwestia). To raczej w tym upatruję przyczyn takiej, a nie innej kondycji i siły oddziaływania polskiej kultury – szczególnie literatury. I myślę sobie, że Masłowska to zrozumiała i że w takim świetle warto rozważać zarówno jej dokonania w literaturze, jak i dzielną postawę artystyczną. Tak też widzę „Koty”, ostatnią jak dotąd powieść pisarki. Jest to próba sprawdzenia języka poza światem rozlanym wokół krwawej kreski Curzona, próba, pozwolę sobie dodać, ze wszech miar wybitna i wyjątkowa na tle całej polskiej literatury.
Głęboko nie zgadzam się też z powracającą w Wojtkowej argumentacji tezą o „ekonomii pogardy” obecnej w książkach Masłowskiej. Tę perspektywę odczytuję jako wyraz naszych lęków przed wstydliwymi konsekwencjami tego, co robią z nami dokonania autorki „Pawia”: pchają nas one w nieznane, wyparte i pulsujące zgnilizną Realne. Masłowska odsłania lęki przed tym, co można zrobić z językiem, jak „łatwo” obrócić go przeciw nam w sposób, któremu trudno się przeciwstawić i któremu trudno doszyć jakąś „tradycję”, żeby trochę rozpuścić lub choćby złagodzić skutki uboczne. Od siebie dodam, że „Wojnę” można czytać, i tak zrobiłem za drugim razem, jako niezwykłą powieść o… miłości. Nie da się jej wówczas w żadnej mierze zinterpretować przez pryzmat „ekonomii pogardy”.
O interpretację „Kotów” także z Wojtkiem będę się bić. Wojtek, jak swego czasu Justyna Sobolewska, dał się złapać na fałszywy i (auto)ironiczny trop odczytania tej powieści, który w jednym z wywiadów podsunęła sama Masłowska. Gdzie, do cholery, widzicie tu „Google translatora”? Gdzie widzicie tu matematykę? To wybitna powieść, która oddaje to, co dzieje się z językiem w świecie blednących tożsamości. A do tego mamy tu wspaniałe, ironicznie wlanie w „Koty” prozy amerykańskiej – właśnie tej szybkiej, tej z metką FMCG. W niektórych wątkach widzę tu ironiczną prefigurację tego, co teraz możemy czytać w postaci tych wszystkich „arcydzieł-wydmuszek”, tych sztucznie napompowanych Pulitzerów i Bookerów, te wszystkie Yanagihary, Groffy czy inne Cattony. Masłowska ma słuch absolutny i widzi więcej – tego się boimy.
Powyższy tekst jest pokłosiem spotkania pod tym samym tytułem, które odbyło się w Bibliotece m. st. Warszawy na Koszykowej. Kolejne odbędzie się 21 czerwca i będzie poświęcone „polskiemu Macondo”, czyli wątkowi wsi we współczesnej polskiej literaturze.