Kiedy w połowie kwietnia premier Theresa May, ku zaskoczeniu wszystkich i wbrew wcześniejszym zapowiedziom, ogłosiła przedterminowe wybory, przewaga torysów nad labourzystami przekraczała 20 proc. „A jednak”, pisaliśmy wówczas, „decyzja pani premier, podjęta krótko po rozpoczęciu negocjacji dotyczących wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, obarczona jest wielkim ryzykiem”. Doświadczenie ostatnich kilku kampanii w Europie – na czele z kampanią prezydencką we Francji czy referendalną w Wielkiej Brytanii – pokazuje, że nastroje społeczne mogą się zmienić niemal z dnia na dzień.

Odpływ wyborców
Dziś to ryzyko zdaje się materializować, bo najnowsze sondaże dają Partii Konserwatywnej już tylko kilka procent przewagi. I to mimo że po zamachu w Manchesterze, w obliczu namacalnego zagrożenia terrorystycznego „silne i stabilne przywództwo”, które do znudzenia obiecuje May, powinno przyciągać wyborców. Tym bardziej, że po jednej stronie mamy byłą, wieloletnią minister spraw wewnętrznych, a po drugiej Jeremy’ego Corbyna, polityka, który przez lata zapracował sobie na etykietę radykalnego lewicowca, bezwzględnego pacyfisty, krytyka brytyjskiej polityki zagranicznej, zwolennika pozbycia się przez Londyn broni atomowej i zniesienia monarchii. W połowie kwietnia nawet wśród wyborców Partii Pracy tylko 45 proc. ankietowanych twierdziło, że Corbyn byłby dobrym premierem.

Co więcej, w wyborach lokalnych na początku maja Partia Pracy poniosła katastrofalną klęskę, tracąc aż 352 miejsca w samorządach lokalnych. Laburzyści utracili kontrolę nad tradycyjnie lewicową Walią, a w całym kraju Konserwatyści osiągnęli najlepszy wynik od przejęcia władzy w 2010 r., zyskując 552 miejsca. I chociaż przebieg wyborów samorządowych często zależy od lokalnych postulatów i osobistości, konserwatyści uznali je za kolejną zapowiedź sukcesu w wyborach parlamentarnych. A Theresa May wyraźnie zapragnęła wygrać nawet w tych miejscach, gdzie konserwatyści zwykle nie cieszyli się popularnością. Pod przewodnictwem pani premier konserwatyści mieli zrzucić wizerunek partii zwolenników zaciskania pasa i zmniejszania roli rządu. Dowodem zmiany kursu były m.in. obietnica wprowadzenia odgórnych limitów na ceny energii elektrycznej czy podniesienia realnych wydatków na służbę zdrowia o co najmniej 8 mld funtów w ciągu 5 lat.

Podatek od demencji
Ale publikacja programu ugrupowania, zamiast ostatecznie pogrzebać Partię Pracy, okazała się katastrofą. Konserwatyści – pewni sukcesu – uderzyli w nim w bardzo ważną część swojego elektoratu, czyli najstarszych wyborców. Zgodnie z pierwotną propozycją koszty rozbudowanej opieki społecznej nad osobami starszymi miałyby być pokrywane z majątku beneficjenta po jego śmierci, aż do momentu, kiedy ów majątek byłby nie wyższy niż 100 tys. funtów. Opłaty miałyby obciążać nie tylko oszczędności, ale także hipotekę, co oznacza, że w najgorszym przypadku – długiej i kosztownej opieki – taka osoba mogłaby przekazać swoim bliskim majątek wart maksymalnie 100 tys. funtów, w tym obciążoną długami nieruchomość.

Propozycje konserwatystów miały na celu zmniejszenie „niesprawiedliwości międzypokoleniowej” poprzez zmniejszenie zobowiązań państwa wobec wiekowych Brytyjczyków i przeniesienie tych środków na pomoc młodszym. Wywołały jednak konsternację wśród starszych wyborców i szybko zostały określone mianem podatku od demencji [dementia tax], bo to jedna z chorób wymagających długiej i kosztownej opieki, a więc w nowym systemie skrajnie „nieopłacalna”.

Ogłoszenie niedopracowanej propozycji programowej było poważnym błędem. Ale chyba jeszcze większym było jej natychmiastowe wycofanie. „Podatek od demencji” zniknął z manifestu zaledwie 100 godzin po ogłoszeniu programu. Teraz rząd proponuje wprowadzenie górnej granicy sumy, jaką państwo mogłoby pobrać po śmierci pacjenta za opiekę nad nim, np. nie więcej niż 50 tys. funtów. Problem w tym, że do tej pory nie wiadomo, jaka ta granica ma być! To także całkowite odwrócenie logiki programu – w pierwotnej wersji najwięcej zapłaciliby zamożni Brytyjczycy długotrwale korzystający z opieki państwa, obecnie koszty dla wszystkich, niezależnie od majątku, nie będą mogły przekroczyć z góry narzuconego limitu.

To pozornie mało znacząca kwestia ma ogromne konsekwencje. Po pierwsze, pozwoliła opozycji pokazać, że te wybory nie dotyczą jedynie kwestii Brexitu, ale także polityki wewnętrznej, a tu konserwatyści po siedmiu latach rządów mają sporo na sumieniu – cięcia w wydatkach na policję, niezmiennie nękana problemami służba zdrowia, niedofinansowany system edukacji itd.

Po drugie, opozycja wykorzystała okazję, by podważyć najważniejszy filar kampanii konserwatystów, czyli udowodnić, że wbrew zapowiedziom May, nie gwarantuje ona ani silnego, ani tym bardziej stabilnego przywództwa w czasie Brexitu. Podczas telewizyjnej debaty z publicznością słynny brytyjski dziennikarz Jeremy Paxman pytał panią premier, czy polityk, który tak szybko wycofuje się ze swojego programu pod wpływem krytyki, będzie w stanie prowadzić twarde negocjacje z Unią Europejską. Sugerował – wywołując aplauz zgromadzonej w studiu publiczności – że brukselscy negocjatorzy wezmą May za „chwalipiętę”, która ulegnie natychmiast, gdy tylko gra zrobi się ostra.

Johnson zamiast May?
Po tej wpadce konserwatyści próbują wrócić do dawnej narracji, a May powtarza, że będzie dla Europy „cholernie trudnym” [bloody difficult] partnerem negocjacyjnym, przywołując za dowód swoje dotychczasowe sukcesy w radzeniu sobie z biurokratyczną Brukselą. Podobnie jak w pierwszej części kampanii, pyta też Brytyjczyków, czy przy stole negocjacyjnym z 27 krajami członkowskimi wolą widzieć ją czy Jeremy’ego Corbyna. On ma symbolizować klęskę Brexitu, a ona szansę na sukces globalnej Brytanii. Ta strategia wyborcza, zwracająca uwagę elektoratu na liderów partii, miała umocnić Theresę May poprzez skontrastowanie jej z rzekomo nieudolnym liderem Partii Pracy.

Jaki będzie ostateczny rezultat tych starań? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że Jeremy Corbyn radzi sobie w kampanii zaskakująco dobrze, a konserwatyści w kilka tygodni zdołali roztrwonić ogromną przewagę. Najnowszy sondaż przygotowany przez instytut YouGov dla dziennika „The Times” sugeruje, że konserwatyści mogą nawet stracić obecną większość w parlamencie, a kolejny rząd będzie musiał być rządem koalicyjnym!

Oczywiście sondaże w Wielkiej Brytanii – podobnie jak w innych krajach – już nieraz okazały się mylne (Brexit jest tego najlepszym przykładem). Torysi wciąż są faworytami wyborów. Rzecz jednak w tym, że premier May ogłosiła przyspieszone wybory, by swoją przewagę w parlamencie powiększyć.

W tej sytuacji nawet ostateczne zwycięstwo torysów, jeśli nie będzie spektakularne, zostanie odebrane jako klęska. Tak oto wygrane wybory, zamiast wzmocnić pozycję polityczną pani premier, mogą doprowadzić do jej osłabienia, a nawet upadku. Znany brytyjski dziennikarz Paul Mason sugeruje, że nieprzekonująca wygrana doprowadzi do przetasowań personalnych, a na fotel premiera wskoczy… Boris Johnson Dla kogoś, kto szykował się do „cholernie trudnych” negocjacji z Brukselą, to nie najlepsza wiadomość.

*/ Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Alex; Źródło_Flickr.com (CC BY-NC 2.0)

***

Patronem artykułu jest NETIA wspierająca inicjatywy społeczne w dziedzinie stosunków międzynarodowych:

KL_bannery_patronat_3