Urodziła się na początku XX wieku w pobliżu Cannes i już jako nastolatka ukończyła z wyróżnieniem paryskie konserwatorium (co ciekawe, w klasie fortepianu). Chociaż pierwszy festiwal filmowy w Cannes odbył się dopiero w 1946 roku, to życie i kariera panny Pons ułożyły się całkiem jak w filmie. Kontuzja ręki skutecznie przeszkodziła jej w budowaniu kariery pianistycznej, ale Pons sprawnie posługiwała się głosem, więc została gwiazdą operową. Po studiach wokalnych jako 24-latka zadebiutowała w 1928 roku jako Lakmé gdzieś na francuskiej prowincji, skąd szczęśliwym trafem – tak jak w filmie – wyrwał ją Giovanni Zenatello, późniejszy specjalista od wyławiania potencjalnych gwiazd (z Marią Callas włącznie).
Zachwyciwszy się jej talentem, urodą i rzadkim wówczas rodzajem głosu (tamte roczniki, przeciwnie niż obecne, obfitowały raczej w pierwszej klasy głosy dramatyczne i spintowe niż liryczno-koloraturowe), zasugerował menedżerowi nowojorskiej Metropolitan Opera przesłuchanie panny Pons. Wszystko poszło świetnie – w styczniu 1931 roku młoda śpiewaczka zadebiutowała na najważniejszej amerykańskiej scenie jako tytułowa Łucja w operze Donizettiego. Nie tylko stała się jedną z ulubienic nowojorskiej publiczności, ale szybko zaistniała na pozostałych najważniejszych scenach operowych świata. Jej repertuar obejmował wiele ról i pojedynczych arii, pieśni i piosenek od Pergolesiego i Mozarta po Milhauda i Duparca. Rola Lakmé była jedną z jej najwybitniejszych par excellence kreacji: dzięki urodzie i figurze gwiazdy filmowej wykonywała ją w skąpym stroju – tak jak wymaga tego scenariusz.
W rolę Pons w filmie o Florence Foster Jenkins wcieliła się wschodząca gwiazda operowa – Aida Garifullina. Ta pochodząca z Tatarstanu młoda śpiewaczka (ur. w 1987 r.) o zauważalnej urodzie kreowana jest aktualnie na kolejną superdivę. Pokrewieństwa między Pons a Garifulliną są jednak bardzo powierzchowne i ograniczają się do częściowo wspólnego repertuaru, a bliższe porównania mogłyby okazać się dla Garifulliny niezbyt korzystne.
Wykształcona w wiedeńskim konserwatorium w klasie Claudii Visci, Garifullina bardzo szybko zaczęła robić spektakularną karierę. Zadebiutowała w 2013 r. i to od razu na jednej z większych scen, bo w petersburskim Teatrze Maryjskim, jako Zuzanna w „Weselu Figara”, a następnie wygrała nadzwyczaj medialny konkurs Operalia. Szybko przyszły kolejne role w Maryjskim, a także w wiedeńskiej Staatsoper, gdzie – jak się wydaje – ma coraz mocniejszą pozycję. Teatr ten celuje ostatnio w lansowaniu tego typu śpiewaczek, z naciskiem na lansowanie. Jednym z dowodów niech będzie nadanie zaszczytnego tytułu kammersängerin Annie Netrebko (na które Christa Ludwig, żywa legenda opery XX w., zareagowała „uniesieniem brwi” i stwierdzeniem, że takie nowe Netrebko produkuje się co parę lat). A co łączy Netrebko i Garifullinę? Otóż są skazane na sukces do tego stopnia, że… bardzo niewiele wniosą do historii wykonawstwa muzycznego.
Taki obrót zdarzeń zdaje się zapowiadać debiutancka płyta Garifulliny, która ukazała się właśnie nakładem wytwórni Decca (2017). Zanim przejdziemy do muzyki, uwagę zwraca już sama okładka, na której solistka prezentuje się jak modelka reklamująca biżuterię albo uczestniczka programu „Żony Hollywood” – książeczkę z płyty można by wziąć za folder reklamowy któregoś z producentów naszyjników bądź kolczyków.
Co łączy Netrebko i Garifullinę? Otóż są skazane na sukces do tego stopnia, że… bardzo niewiele wniosą do historii wykonawstwa muzycznego. | Gniewomir Zajączkowski, Szymon Żuchowski
Mimo niewątpliwej pewności siebie Aida Garifullina po partię swojej imienniczki z opery Verdiego mądrze nie sięga, na razie bowiem jest sopranem liryczno-koloraturowym. Jak będzie dalej, czas pokaże; tak czy inaczej, potencjał w jej głosie jest spory. Płytę otwiera „Ah! Je veux vivre” z „Romea i Julii” Gounoda, po którym następuje aria z dzwoneczkami z „Lakmé” – dwa popisowe numery z repertuaru wielkiej Lily Pons. Z pierwszej z tych arii Garifullina zdaje się robić swój emblemat i często ją wykonuje; drugą śpiewała we wspominanym filmie. Wydaje się, że Garifullina w tych utworach eksploatuje swój głos bez odpowiednich narzędzi technicznych – nawet w tym studyjnym nagraniu rzuca się w uszy szereg problemów, z którymi kiedyś, być może, będzie się musiała zmierzyć. No, chyba że zrobi taką karierę jak wzmiankowana Netrebko i – podobnie jak ona – przestanie większości potrafić, a musieć – cokolwiek. Na razie jej koloratury są rysowane jakby twardym, mało elastycznym pędzlem, a nie piórkiem, którym należałoby nakreślić każdą frazę. Jej interpretacja zaś ogranicza się do odpowiedniego eksponowania trudnych i efektownych fragmentów, jakbyśmy mieli do czynienia z nieustającym konkursem młodych talentów.
Miłym zaskoczeniem jest, że następujący po tych dwóch utworach wybór 13 arii i pieśni Sergiusza Rachmaninowa, Piotra Czajkowskiego – a przede wszystkim Mikołaja Rimskiego-Korsakowa – w jej wykonaniu przyciąga uwagę. Można wśród nich znaleźć ciekawe i spójne interpretacje, epatujące nie tylko tanim efekciarstwem. W utworach rosyjskich głos Garifulliny, bogaty w alikwoty, dość masywny jak na sopran liryczno-koloraturowy i dojrzały jak na jej wiek, brzmi naturalnie i bardzo swobodnie. Niestety, w zestawieniu z repertuarem rosyjskojęzycznym tym bardziej razi obecność owych dwóch przebojowych francuskich arii na początku.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że za spektakularnym pojawieniem się Aidy Garifulliny stoi potężna machina marketingowa. | Gniewomir Zajączkowski, Szymon Żuchowski
Pewnie można uzasadnić taki wybór tym, że to pierwsza płyta artystki, a utwory te funkcjonują już u Garifulliny jako jej spécialité de la maison. Niestety, takie zestawienie niebezpiecznie zbliża ten album do czegoś, co można by określić mianem „syndromu Gioi”, od tytułu płyty Aleksandry Kurzak (co znamienne, również wypuszczonej przez wydawnictwo Decca, w 2011 r.). Chodzi o skrajnie nieoryginalne składanki, na których soliści prezentują wszystko to, co umieją – byleby były to utwory najlżejsze, najłatwiejsze i najprzyjemniejsze w swoim gatunku: od Donizettiego po „Zemstę Nietoperza” i od Mozarta po „Straszny Dwór”. Jak na wakacjach all inclusive, gdzie nad niczym nie trzeba się zastanawiać i niczego nie trzeba się dowiadywać – wystarczy tylko znieczulać zmysły darmowymi drinkami nad basenem i przerzucać magazyny ilustrowane. Bo czyż nie o to chodzi w sztuce?
Trudno oprzeć się wrażeniu, że za spektakularnym pojawieniem się Aidy Garifulliny stoi potężna machina marketingowa, w którą zainwestowano znaczne środki finansowe – sam tego rodzaju talent, jakim dysponuje, chyba by nie wystarczył, żeby wynieść ją aż tak wysoko w tak krótkim czasie. Efektem tych sprawnych zabiegów jest w gruncie rzeczy udany debiut fonograficzny. Na kolejne przedsięwzięcia Garifulliny z pewnością nie będziemy musieli długo czekać, a śpiewaczka będzie towarzyszyć słuchaczom jeszcze wiele lat, dzięki – lub mimo – swojej kondycji wokalnej. Z tego rodzaju karierami jest jak z Internetem – kto raz zagości w telewizjach śniadaniowych, na okładkach czasopism, wyeksponuje się w classico-polo na tej wielkiej imprezie czy innej, ten zostanie w tym biznesie mniej lub bardziej na zawsze. Garifullinie z pewnością nie grozi aż tak specyficzne „zawsze” jak w przypadku Florence Foster Jenkins. A czy ma szanse na takie „zawsze” jak Lily Pons? Na razie się na to za bardzo nie zanosi.
Płyta:
„Aida Garifullina” (Decca 2017)
sopran: Aida Garifullina
dyrygent: Cornelius Meister
orkiestra: ORF Radio-Symphonieorchester Wien