Zaczyna się trochę jak u wulgarniejszego Myśliwskiego – od monologu mężczyzny w podeszłym wieku, udzielającego przy wódce życiowych rad swojemu synowi. „Ci wszyscy ludzie zapierdalają jak niewolnicy. Popatrz na nich. Muszą zapierdalać i spłacać przez trzydzieści lat, jeśli w ogóle przeżyją te trzydzieści lat” (s. 10). Wielkomiejskiemu życiu na kredyt przeciwstawiane jest, na pierwszy rzut oka przynajmniej, życie w małym miasteczku – na swoim, wolne od dusznej atmosfery stolicy i korporacyjnego grafiku.
Wrażenie, że Żulczyk pisze powieść prekariuszowską, pogłębia się wraz z kolejnymi stronami. Bohaterowie, Mikołaj i Justyna, to typowi przedstawiciele pokolenia żyjącego od spłaty jednej raty kredytu do następnej. On – absolwent prestiżowych studiów humanistycznych, cierpiący na kryzys twórczy pisarz, reperujący domowy budżet drobnymi redaktorskimi fuchami. Ona – dziennikarka śledcza jednego z ogólnopolskich dzienników. Gdy traci pracę, a wraz z nią możliwość regularnego spłacania dopiero co urządzonego mieszkania, oboje przenoszą się w rodzinne strony Mikołaja, by „rozwarszawić się” (s. 45) na strychu domu jego ojca.
Tutaj dopiero zaczyna się akcja powieści, która szybko przestaje jednak przypominać prozę Myśliwskiego. Ambicją Żulczyka nie jest też odświeżenie formuły prozy „małych ojczyzn”, mimo że podejmowana przez niego tematyka stwarza ku temu doskonałą okazję. Zwłaszcza że w postaci głównego bohatera wydaje się on kreować własne alter ego. Pisze w końcu powieść bliźniaczo podobną do tej, którą debiutował Mikołaj (podobnie jak autor pochodzący z Mazur, mający też na koncie narkotykowy epizod), odmalowującą w najczarniejszych barwach rodzinne strony. Żulczyk również portretuje mazurską pipidówkę, wyolbrzymiając raczej jej niedoskonałości, brud i tandetę – odrapane szyldy reklamujące chemię z Niemiec, prostytuujące się małolaty, popegeerowskie dzielnice nędzy – niż zdobywając się na jej apologię. Nie serwuje nostalgicznego powrotu do tego, co utracone. Powieściowy Zybork (a właściwie ukrywające się pod tą niemiecką nazwą warmińsko-mazurskie Jeziorany) nie przypomina idyllicznej krainy, arkadii dzieciństwa. Ukazany zostaje tu raczej w pełni swojej obsceniczności.
Jak w najlepszym szwedzkim kryminale fabułę napędza tajemnicza zbrodnia sprzed lat. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Żulczyk opowiada o warmińsko-mazurskim miasteczku z pozycji kolonizatora, mieszkańca centrum, przenoszącego na peryferia najgorsze wyobrażenia. W rezultacie ostentacyjnie je „barbaryzuje”, sztucznie potęguje ich grozę. Zybork jest tu miejscem urzędniczych machlojek, tajemniczych porwań i gangsterskich strzelanin. Znajdziemy w nim i złodziejskie dziuple, i cygański pałac. Tak jakby pisarzowi bardziej niż na wiarygodnym opisie mazurskiej mieściny zależało na stworzeniu jej symulakru, realniejszego od rzeczywistości dzięki dosadnej brutalności wspomaganej przez konwencję kryminalnego thrillera. Trzeba jednak zarazem przyznać, że Żulczyk – obserwując przez pryzmat prowincji pokolenie dwudziesto- i trzydziestolatków, rozgoryczonych i sfrustrowanych, spłacających kredyt lub zmuszonych do emigracji zarobkowej – konstruuje całkiem niezłą i wciągającą intrygę.
Polska prowincja, czyli nadzieja na dobrą zmianę
Zanim z tych krajoznawczych hiperbol uczyni się autorowi zarzut, warto zapytać, po co potrzebna mu ta wzmagająca stereotypowość poetyka thrillera. Najbardziej błaha odpowiedź brzmiałaby: aby tę przepastną, liczącą grubo ponad 800 stron książkę dobrze się czytało. I rzeczywiście, Żulczyk robi to z sukcesem, jeśli nie liczyć sporadycznych nużących fragmentów, gdy akcja gwałtowanie wyhamowuje, czy nieeleganckich zdań, pisanych jakby w zbytnim pośpiechu i mimo surowości tej prozy przypominających niekiedy tandetne aforyzmy (mój ulubiony „paulo-coelhizm”: „Zło jest największą z liczb. Jest niepoliczalne”, s. 730).
Co jednak ważniejsze, orientalizacja warmińsko-mazurskiej prowincji idzie w parze z kreowaniem przestrzeni społecznego fermentu, miejsca, gdzie możliwa miałaby być oddolna korekta dalekiej od ideału rzeczywistości. To, co niewyobrażalne w zniewieściałej, dekadenckiej stolicy (rozmontowanie korporacyjno-bankowej hegemonii, wtrącenie za kraty wysoko postawionych uczestników wykrytego przez Justynę pedofilskiego skandalu), możliwe miałoby być na męskiej, tryskającej witalnością prowincji. Jakkolwiek wcześniejsze „Ślepnąc od świateł” zamykała pesymistyczna puenta, sugerująca, że z trzewi miasta nie sposób się wydostać, tak teraz migracja na Warmię i Mazury, transfer akcji do Polski B przynosić miałby nadzieję na dobrą zmianę.
Spartaczona transformacja
Nadziei tej twarzy użycza ojciec głównego bohatera, Tomasz – wcześniej alkoholik i damski bokser, teraz działacz społeczny, organizujący referendum mające odwołać ułożoną z bandziorami panią burmistrz. To przedziwne superego Mikołaja. Człowiek, którego szczerze nienawidzi, wywołujący w pamięci obraz pijaka śpiącego pod wigilijnym stołem. Teraz zaś ojciec uosabia wszystko to, czego brakuje synowi. „Ja wciąż jestem od ciebie silniejszy!” – mówi ledwie trzymający się na nogach ojciec z zacytowanego w motcie do powieści Kafkowskiego „Wyroku”. Ojcowska siła stwarza tu szansę na uporanie się z młodzieńczą traumą: śmiercią dziewczyny, której przed laty Mikołaj nie był w stanie ochronić. Szansa na rewanż ukonkretnia się w hipermęskim, nadpobudliwym, niecierpiącym sprzeciwu ojcu – synekdosze dzikości mazurskich peryferii. A zarazem figurze sadystycznego Prawa, czystej przemocy, która w powieści próbuje zastąpić impotentny i nieskuteczny porządek prawa małoliterowego, jeśli oczywiście dać wiarę takiej psychoanalitycznej lekturze. Akcentująca relację ojciec–syn powieść w każdym razie do niej zachęca.
Powieśc ilustruje przy tym symptomy spartaczonej transformacji, ukazując wiodące psi żywot ofiary kapitalistycznego projektu. Prywatyzacja doprowadziła małe miasteczko na skraj ruiny. Pozostałością po dawnym PGR-ze jest tu rozpadające się w oczach blokowisko, które skorumpowani urzędnicy chcą wyburzyć, by postawić w jego miejsce luksusowy ośrodek wypoczynkowy. Ratowanie tych potransformacyjnych resztek staje się impulsem dla społecznego ruchu, postkosynierskiej rewolty, na której czele staje Tomasz, nieprzypadkowo chyba noszący nazwisko słynnego chłopskiego chorążego, Bartosza Głowackiego.
Zemsta warmińsko-mazurskiego Punishera
Żulczyk wydaje się pisać powieść o narastającej i szukającej ujścia społecznej frustracji. Dotyczy ona tyleż mieszkańców wielkich ośrodków miejskich, co polskiej prowincji. Różnica pomiędzy nimi leży w tym, że peryferia – tutaj prezentowane jako dzikie pola Polski, jej barbarzyński subregion – stwarzają szansę na wydobycie tej przemocy na światło dzienne. Przeniesienie fabuły ze stolicy do warmińsko-mazurskiej miejscowości pozwala przedstawić małomiasteczkowy ruch oburzonych, a właściwie to, co dzieje się za jego kulisami. Bezkompromisowa przemoc okazuje się bowiem scenografią wartko toczących się wydarzeń. Czyjś dom staje w płomieniach, ktoś zostaje porwany, jakieś zwłoki odnajdują się w pobliskim lesie. Akcja powieści lawiruje pomiędzy demokratyczną poprawnością, walką zgodną z procedurami, a wciąż torującą sobie drogę na powierzchnię pozaprawną przemocą. Stale skrywa się ona pod powierzchnią prawa niczym trauma zbrodni sprzed lat, ujawniając się w fabularnych zwrotach i wyznaczając tym samym problemowy ciężar powieści.
Trafniej byłoby więc może powiedzieć, że jest to powieść nie tyle o narastającej frustracji, ile raczej o rozpętującej się przemocy i społecznej zemście. Jej symbolem jest komiksowy Punisher, mszczący się na zabójcach swojej rodziny. Nawiedza on głównego bohatera jako wewnętrzny głos, przypomnienie niedokonanej zemsty. Głos ten podobny jest trochę do „morfinicznego” echa z powieści Twardocha; trochę też do głosu Tomasza, domagającego się w końcu od tchórzliwego syna aktywnego działania. Potrzeba rewanżu, czy to za prekariuszowski koszmar, czy za los emigranta, okazuje się zresztą rymować z powieściową intrygą. Bo o ile dość szybko jesteśmy w stanie przejrzeć klucz, według którego porywane i zabijane są kolejne osoby, o tyle klasyczne pytanie „kto zabił?” długo pozostaje bez odpowiedzi. Nie dlatego, że brakuje podejrzanych. Przeciwnie. Jest ich tak wielu, bo każdy wydaje się mieć wystarczającą motywację, by dać upust zemście. Lub po prostu by w tak dobitny sposób wyartykułować swój gniew.
Zwłaszcza, że demokratyczna logika reprezentacji trzęsie się u Żulczyka w posadach. Instytucje władzy mające czuwać nad bezpieczeństwem i wymierzać sprawiedliwość ponoszą sromotną porażkę. Jeżeli pojawia się jakiś policjant, to jest albo skorumpowany, albo pilnuje wyłącznie statystyk. Chyba że ściągnie mundur, jak dołączający do referendalnego stowarzyszenia Winnicki. Retoryka zmiany, którą chętnie się w powieści szafuje, odmówiona zostaje legalnej władzy. Zmianę można zaprowadzić tylko na własną rękę, wyłącznie poprzez to, co rozbija horyzont legalności. Wybór narracji pierwszoosobowej ma pod tym względem niewątpliwy atut. Pozwala przyjrzeć się tej wzrastającej, przerażającej sile oczami outsiderów – Mikołaja i Justyny. Obydwoje pragną sprawiedliwości, powieść ukazuje zaś ten moment, gdy stają przed dylematem realnej możliwości jej zaprowadzenia.
Przemoc w służbie społeczeństwa
Proza Żulczyka nigdy nie zachwycała językową maestrią, bliżej jej raczej do prozy brutalnej, werystycznej, stroniącej od stylistycznej finezji. Trochę szkoda, że zabrakło choćby pracy na dialektalnej polszczyźnie. Czy rzeczywiście na języku zyborszczan nie odcisnął się ślad mazurskiej gadki? Powieść świetnie się jednak sprawdza jako czuły barometr społecznych nastrojów. W tym wypadku przede wszystkim wściekłości potęgowanej rażącą niesprawiedliwością. Jak zauważa młodszy brat Mikołaja, zemsta Punishera nie polega wyłącznie na niszczeniu czy uśmiercaniu, ale ma również charakter naprawczy. To właśnie przemoc wydaje się stwarzać szansę na wyrównanie rachunku win. W istocie stawką, o jaką toczy się fabuła powieści, nie jest wcale odwołanie skorumpowanego urzędnika i zastąpienie go innym, sprawniejszym. Ten ostatni zabieg to jedynie fasada ukrywająca bardziej niebezpieczną i posępną sugestię: zmiana na lepsze, czyli przywrócenie małomiasteczkowego ładu, jest możliwa jedynie poza zasadami demokracji. I nawet jeśli powieściowe stowarzyszenie „Zmiana Roku” (sic!) osiąga zamierzony cel i po przeprowadzeniu referendum udaje mu się zainstalować swojego przedstawiciela w roli nowego burmistrza (o którym, co znamienne, ledwie się wzmiankuje; zostaje nim zresztą kobieta, a więc – według aksjomatyki przyszpilanej przez książkę – podmiot pozbawiony skuteczności), to problematyka powieści ogniskuje się w innym, bardziej dojmującym punkcie. Ciężar pada na to, co dzieje się na tyłach społecznej inicjatywy. Demokratyczne mechanizmy okazują się boleśnie zawodne, podobnie jak wymiar sprawiedliwości. Nieskuteczne prawo, dopuszczające niegodziwości i karzące w niewystarczającym stopniu, zastąpić może tylko przemoc, społeczna sprawiedliwość, Prawo Ojca, mazurskiego Szeli, zastępujące wykastrowany porządek legalności.
„Wzgórze psów” trafnie przedstawia tę podmianę. Największa jednak wątpliwość, jaka pojawia się po przeczytaniu tej ponurej powieści, dotyczy tego, na ile posługuje się ona przesadą i stylistyką thrillera, przez co zawodzi jako portret polskiej rzeczywistości, na ile zaś sprawdza się jako powieść stricte realistyczna. Opisująca naszą Realność tu i teraz.
Książka:
Jakub Żulczyk, „Wzgórze psów”, wyd. Świat Książki, Warszawa 2017.