Terroryści dokonali dwóch zamachów: pierwszego w budynku parlamentu, drugiego w mauzoleum Imama Chomejniego w południowym Teheranie, miejscu o wielkim znaczeniu symbolicznym dla Islamskiej Republiki. Władze Iranu podają, że służbom udało się udaremnić trzeci zamach. Łącznie zginęło co najmniej 17 osób, a 40 zostało rannych. Irański wywiad zidentyfikował zamachowców jako Irańczyków, którzy wyjechali do Syrii i Iraku walczyć po stronie Państwa Islamskiego, które przyznało się do ataku. Tutaj kończą się fakty, a zaczynają interpretacje, szczególnie, że wydarzenia w Iranie są wpisane w szerszy kontekst sytuacji w Zatoce Perskiej.
Zamach w Iranie a kryzys w Zatoce
Kryzys ostatnich dni zaczął się od zerwania stosunków dyplomatycznych z Katarem przez Arabię Saudyjską i jej kolejnych sojuszników – Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn i Egipt, a później także m.in. Jemen czy Libię. Oficjalne oskarżenia wobec Kataru to wspieranie ugrupowań terrorystycznych: Braci Muzułmanów w Egipcie, Hamasu w Palestynie, Hezbollahu w Libanie czy nawet Dżabhat Fath asz-Szam – siatki al-Kaidy w Syrii. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to dęte zarzuty, porównywalne z informacjami o irackiej broni masowego rażenia, której nie było, a która posłużyła USA i „koalicji chętnych” za pretekst do inwazji.
Katar jako państwo bardzo małe (ok. 2 mln mieszkańców, z czego zaledwie 15 proc. Katarczyków) rzeczywiście próbuje budować swoją pozycję negocjatora w różnych konfliktach, utrzymując stosunki z grupami ekstremistycznymi, jak talibowie w Afganistanie. Eksport radykalnego islamu to jednak domena Arabii Saudyjskiej. Katar ma za to najwyższe PKB per capita na świecie (ok. 74 tys. dolarów), co sprawia, że mimo niewielkich rozmiarów dysponuje potężnym soft power. Ta ostatnia także padła ofiarą represji ze strony Arabii i jej koalicjantów. Otóż katarskiemu koncernowi medialnemu al-Dżazira w kilku krajach odebrano koncesje i pozamykano jego biura. Al-Dżazira, obok al-Arabiyi najbardziej znana arabska telewizja, uchodzi bowiem za tubę propagandową prawdziwej przyczyny konfliktu w Zatoce – Iranu. W tym momencie rodzi się wielka ochota, by połączyć ze sobą ostatnie zdarzenia, ale sieć powiązań między nimi jest bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać.
Nim zapadły poniedziałkowe decyzje o zerwaniu kontaktów dyplomatycznych, do wiadomości publicznej podana została wypowiedź emira Kataru, Tamima bin Hamida as-Saniego, w której określił Iran jako „muzułmańską potęgę”, a Hamas i Hezbollah nazwał „prawowitymi ruchami oporu”. Wprawdzie zaraz po rozpętaniu się burzy nad Zatoką wycofał się ze swoich słów, określając ich publikację mianem „haniebnego ataku hakerskiego”, to przekaz, który poszedł w świat, był jasny.
Katar jako jedyny sunnicki kraj w regionie stara się oddalać od konfrontacyjnej wobec Iranu polityki Rady Współpracy Państw Zatoki i wybić się na samodzielność, uniezależniając od hegemona w Rijadzie. A to dla Arabii Saudyjskiej za dużo. Saudowie od rewolucji islamskiej w 1979 r. toczą z Iranem wojnę o hegemonię w regionie i muzułmański rząd dusz – Arabia to kraj sunnicki, Iran jest liderem świata szyickiego. Zarówno Saudyjczycy, jak i Irańczycy uważają, że tylko oni znają wyroki boskie – a tam, gdzie słowo objawione, nie ma miejsca na kompromisy. Podczas gdy kwestie teologiczne pozostają niezgłębione i nie mają wielkiego znaczenia dla losów świata, niebagatelnym faktem jest to, że Iran i Arabia Saudyjska to odpowiednio druga i trzecia potęga militarna w regionie. Nie angażują się jednak w bezpośrednią walkę – zamiast tego prowadzą wojny zastępcze, jak choćby wspierając różne strony konfliktu w Syrii czy Jemenie. Taktyka po obu stronach jest ta sama – szkolenie i zbrojenie religijnych bojówek (promocja wahabbizmu, radykalnego odłamu islamu, przez Saudów; wspieranie Hezbollahu czy Hamasu przez Iran).
Iran vs Arabia Saudyjska – nieustająca próba sił
Saudyjczycy panicznie boją się przewagi Iranu. Podczas gdy sami cieszą się zaledwie stuletnią historią państwowości oraz świętymi muzułmańskimi miastami, które odkupili niegdyś od rządzących dziś Jordanią Haszymitów, Iran to spadkobierca 2500-letniej cywilizacji o światowym znaczeniu. Naturalną przewagą Arabii był jednak sojusz z Amerykanami, którzy obalali irańskich władców (vide premier Mosaddegh) czy wspierali Irak w wojnie z Iranem. Tyle że prezydentura Obamy przyniosła ochłodzenie stosunków na linii Waszyngton–Rijad i doprowadziła do podpisania porozumienia nuklearnego z Teheranem. Spanikowani Saudowie, toczeni kryzysem wewnętrznym w swoim państwie, zaczęli gorączkowo szukać sposobów, np. odbudowanie osi Kair–Rijad–Damaszek czy zainstalowanie w Jemenie przychylnej sobie dyktatury, tak by trzymać w ryzach Iran i dzierżyć nomen omen palmę pierwszeństwa nad Zatoką, bez pomocy USA.
Co jednak właściwie łączy Katar z Iranem? Interesy. Te dwa państwa wspólnie eksploatują gaz z ukrytego w wodach Zatoki Perskiej drugiego największego złoża na świecie. Tu odsłania się kolejny aspekt sytuacji. Katar jest bowiem nie tylko najbogatszym krajem świata, ale też największym eksporterem LNG. Koncentracja na wydobyciu gazu, nie ropy, odróżnia go od innych państw Zatoki i pozwala nie być wasalem Arabii. Takie kraje jak Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie czy Egipt są silnie zależne od katarskiego gazu i gazociągu. Prawdopodobnie oczekiwały też, że Katarczycy będą odsprzedawać im swój surowiec po preferencyjnych cenach. Zapotrzebowanie na gaz, potrzebny np. do produkcji energii elektrycznej, wzrasta – Emiraty zużywają codziennie około 18 mln stóp sześciennych katarskiego gazu. Dla nich i innych krajów Zatoki import gazu wiąże się z dużymi kosztami, a ich własne złoża są trudno dostępne. Katarski gaz cieszy się najniższym kosztem wydobycia na świecie. To potężne, choć małe zatokowe państwo padło ofiarą klątwy surowcowej. Ma jednak swoje asy w rękawie – poza dobrymi kontaktami z Iranem jest także gospodarzem amerykańskich baz wojskowych oraz utrzymuje serdeczne stosunki z Rosją. Inne państwa Zatoki przyglądają się temu z niechęcią i szukają okazji, by podciąć Katarczykom skrzydła.
Kto wygrywa na rozłamie
Destabilizacja Iranu jest ku temu dobrą okazją. Do chwili zamachów irańska administracja powściągliwie komentowała katarski kryzys, nakłaniając do rozmów i przypominając, że eskalacja konfliktu nikomu nie służy. W gruncie rzeczy jednak służy – właśnie Irańczykom. Rozłam i pogłębiający się konflikt między blokiem państw sunnickich, szczególnie pogrążonych w wojnie Syrii i Jemenu, to dla Teheranu jak ramadanowy prezent. Trzeba jednak pamiętać, że Iran ma wrogów nie tylko w regionie, ale i na całym świecie, a jednym z nich jest jedyne światowe supermocarstwo.
Zaledwie trzy tygodnie temu Donald Trump odwiedził Arabię Saudyjską, gdzie wychwalał monarchię pod niebiosa i podpisywał kontrakty, m.in. zbrojeniowe, na łączną kwotę ok. 300 mld dolarów. Nie omieszkał też ostro skrytykować Iranu za napędzanie konfliktu religijnego i wspieranie terroryzmu. Także po samych zamachach Biały Dom wydał kuriozalne oświadczenie, w którym wyraził opinię, że Iran padł ofiarą własnej broni – terroryzmu. Pomijając żenujący victim blaming, do którego nigdy nie posunęła się strona irańska, wyrażając ubolewanie np. wobec ofiar zamachu w Orlando, oświadczenie Trumpa było absurdalne o tyle, że Iranu nie zaatakowała jedna ze wspieranych przez niego szyickich bojówek, lecz Państwo Islamskie, któremu zdecydowanie bliżej do stanowiska saudyjskich duchownych niż irańskich ajatollahów.
Te specyficzne kondolencje były jednak znamienne dla nowej agendy Stanów Zjednoczonych – programu uczynienia z Iranu głównego wroga w regionie. Po latach sankcji i wzajemnej niechęci, administracji Obamy udało się doprowadzić do porozumienia i podpisania umowy nuklearnej, którą Trump od początku swojej kampanii konsekwentnie krytykował. Na fundamentalizm religijny i obyczajowy Arabii Saudyjskiej przymyka jednak oko. Jego słowa w gruncie rzeczy były ubranym we frazesy wyrazem poparcia dla retoryki Saudyjczyków. Tymczasem petrodolary płyną do USA szerokim strumieniem, wspierając np. zainicjowany przez Ivankę Trump projekt na rzecz kobiet-przedsiębiorców (co dość ironiczne ze strony kraju, w którym kobiety nie mogą prowadzić samochodu ani nawet poruszać się w przestrzeni publicznej bez asysty męskiego opiekuna). Te detale nie przeszkadzają jednak serdecznej przyjaźni i zacieśnianiu więzi, a nic nie konsoliduje tak, jak wspólny wróg. Podczas gdy Obama zachowywał zdrowy dystans do toksycznej i nieustającej rywalizacji saudyjsko-irańskiej, Trump bez wahania pokazał, po której stoi stronie. Może podczas wizyty w Rijadzie chciał być po prostu uprzejmym gościem, mówiąc o poszukiwaniu partnerów, nie ideałów, co było miodem na saudyjskie serca – ale pozostaje faktem, że zaledwie kilka tygodni po jego wizycie Zatoką targa potężny kryzys dyplomatyczny, który przenosi się na coraz to nowe obszary, a w Iranie doszło do zamachów.
Irańscy Strażnicy Rewolucji błyskawicznie obciążyli Saudyjczyków odpowiedzialnością za atak, czego można było się spodziewać. Trudno uznać jednak stanowisko Irańczyków za wyjątkowo wiarygodne. Faktem jest, że ISIL już w marcu opublikowało nagranie po persku, w którym deklaruje, że podbije Iran i uczyni go sunnickim krajem, którym był dawniej. Mimo zaangażowania militarnego Iranu w Syrii, do żadnych incydentów jednak nie doszło aż do środy. Możliwe, że to przypadek – a możliwe też, że ktoś poczuł się ośmielony. Iran i jego potężna armia z pewnością nie pozostaną jednak dłużni. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę – a burza nad Zatoką może być długa, gwałtowna i mieć nieoczekiwane konsekwencje. Warto, by ktoś wspomniał o tym Trumpowi.
* Ikona wpisu: Nuroptics, Wikimedia Commons.