Liczba ataków na „Koniec historii…” Francisa Fukuyamy zdumiewa. W publicystyce systematycznie wiesza się psy na książce sprzed ćwierć wieku. Ostatnio tylko w jednym tygodniu ukazało się kilka krytycznych wobec amerykańskiego dzieła opinii.

W „Rzeczpospolitej” pewien autor żalił się, że Fukuyama stworzył fałszywy mit jego młodości (wyd. z 3–4 czerwca b.r., s. 2). Miał on prezentować się następująco: „Następuje koniec historii, jak ją rozumieliśmy w XX wieku. Od tej pory tylko żyć nie umierać. Bogacić się, produkować i konsumować. Płodzić kolejne pokolenia i pracować na emeryturę pod palmami”. Po latach polski publicysta uznał owo wyobrażenie za szkodliwe, ponieważ nie pozwalało przez lata dostrzegać realnych problemów. Z „hipnotycznej wizji Fukuyamy” miał się przebudzić 11 września 2001 r. Wreszcie powstanie tzw. Państwa Islamskiego miało „ostatecznie zmyć iluzję końca historii”.

Z kolei w tygodniku „wSieci” (wyd. z 29 maja – 4 czerwca b.r., s. 37) uznano książkę Fukuyamy za odpowiedzialną za ideologiczne współtworzenie… dekadencji Zachodu. „Konsensus europejski był wychwalany i przedstawiany jako triumf rozumu, a więc koniec historii. W rzeczywistości oznaczał coraz dalej idącą redukcję polityki, a więc wolności, i destrukcję europejskiej tożsamości”. I tak dalej.

Fukuyama_Kuisz
Ilustracja: Kasia Kałaniuk

Kąsanie Fukuyamy nie zależy od poglądów. A to autor dostaje razy od lewicy za rzekomą propagandę skrajnej chciwości kosztem bliźnich (tzw. „neoliberalizm”), a to znów od prawicy za kosmopolityzm i agitację zmierzającą do unicestwienia wspólnot narodowych. Gros intelektualistów wręcz nienawidzi „Końca historii…” za samą nutę optymizmu.

Warto zastanowić się, dlaczego nie treść książki, lecz wyobrażenie o tym, co napisał amerykański teoretyk, wciąż prowokuje do zjadliwych ataków nad Wisłą. Przecież fala krytyki Fukuyamy, choćby ze strony Benjamina Barbera czy Samuela Huntingtona, przetoczyła się dawno temu. Zagadka dzisiejszego hejtu na awatar „Końca historii…” zasługuje na rozwiązanie.

Fukuyama zmyślony, Fukuyama prawdziwy

Rozumienie historii przez Fukuyamę nie ma nic wspólnego z potocznym rozumieniem tego słowa. Amerykański myśliciel posiłkował się bowiem klasycznymi pomysłami Georga Wilhelma Friedricha Hegla (w interpretacji Alexandra Kojève’a). Fukuyama wielokrotnie zwracał uwagę, że przecież w „końcu historii” nie chodzi o to, że przestanie dochodzić do kolejnych zdarzeń, w tym tak dramatycznych, jak wojny czy ataki terrorystyczne. Jego zdaniem warto czasem oderwać się od bieżących wydarzeń i zapytać o sens historii, który wyłania się zza doświadczeń całej ludzkości. Społeczeństwa odbyły drogę od prostych struktur plemiennych aż po skomplikowane ustroje współczesne. Pytanie, czy i jak ten proces zinterpretować.

Zdaniem Fukuyamy, jeśli przyjmiemy, że ewolucja form organizacji zbiorowości może znaleźć swoje zwieńczenie, być może właśnie jesteśmy jego świadkami. Współczesna liberalna demokracja wykazuje bowiem wyższość nad dotychczas znanymi ustrojami, w tym monarchią dziedziczną, faszyzmem i komunizmem. Przewaga polega na tym, że liberalna demokracja jako ustrój potrafi najlepiej przezwyciężać sprzeczności wewnętrzne i niedostatek racjonalności. „Regeneruje się” w imię realizowania swoich podstawowych zasad wolności i równości. Historycznie rzecz biorąc, godność jednostki w ramach liberalnej demokracji znajduje najpełniejszą realizację.

Jak łatwo zauważyć, Fukuyama porusza się na wysokim poziomie abstrakcji. Paradoksalnie, w obrębie teorii „Końca historii…” możliwe wydaje się nawet uznanie, że zwycięstwo Donalda Trumpa, Brexit czy rządy PiS-u okażą się jedynie rodzajem turbulencji – w imię przyszłej korekty podstawowych zasad liberalnej demokracji. Możliwy jest także czarny scenariusz. Fukuyama dopuszczał bowiem myśl o degeneracji ustroju w konkretnym państwie. To, że demokracja w USA, Wielkiej Brytanii czy Polsce może przegrać, nie podważa wypracowanego w dziejach ludzkości ideału. Jak widać, jeśli przyjmiemy wszystkie założenia autora, „Koniec historii…” jako propozycja intelektualna w zasadzie staje się trudny do zweryfikowania.

bucholc

Rok 2017

Gołym okiem widać, że „Koniec historii…” jest traktowany przez polskich krytyków do tego stopnia symbolicznie, że studiowanie jego zawartości byłoby stratą czasu. Tu nie chodzi nawet o to, że łatwiej polemizuje się z przeciwnikiem zmyślonym niż prawdziwym. Choćby zacytowane opinie sprzed około dwóch tygodni znakomicie oddają dzisiejszy stan ducha roczników, które dorastały w Polsce Ludowej.

W obrębie teorii „Końca historii…” możliwe wydaje się nawet uznanie, że zwycięstwo Donalda Trumpa, Brexit czy rządy PiS-u okażą się jedynie rodzajem turbulencji – w imię przyszłej korekty podstawowych zasad liberalnej demokracji. | Jarosław Kuisz

To skutki rozczarowania Zachodem. A dokładniej – pewnym wyobrażeniem Zachodu, lepszego materialnie, technologicznie i moralnie niż cały blok sowiecki razem wzięty. To kraina mlekiem i miodem płynąca, która tak naprawdę nigdy nie istniała. W warunkach PRL-u lepiono ją ze strzępów wiadomości i skrawków kultury popularnej. Jeszcze przez długie lata w III RP z racji własnego ubóstwa materialnego wyolbrzymiano powodzenie innych krajów.

To wyobrażenie często doprowadzano do karykatury spod znaku starożytnej Arkadii czy średniowiecznej „krainy pieczonych gołąbków”. W praktyce postkomunistycznej bywało tak miałkie, jak programy telewizyjne typu „Europa da się lubić”. Niemniej okazało się niezwykle pomocne na etapie walki ze schyłkowym PRL-em i u progu nowej Polski.

W sensie dziejowym, wracając do Fukuyamy, znajdowaliśmy się na pozycjach niezwykle komfortowych. Wiadomo było, od czego chcemy odejść i do czego aspirujemy.

Paradoksalnie to Zachód musi się wymyślać na nowo, popełniać błędy i poddawać samokrytyce. I, co gorsza, z punktu widzenia „Końca historii…” obywatele państw Europy Zachodniej czy USA sami nie mieli tak jasnego obrazu przyszłości. Mniej mogli być pewni, co przyniesie im przyszłość, skoro po 1989 r. na dziejowym podium znaleźli się na pierwszym miejscu.

Z polskiego punktu widzenia warto podkreślić, że – mówiąc językiem nauk społecznych – Polacy przez długie lata pragnęli przynależeć do innej grupy członkowskiej, bo z różnych powodów niezbyt wysoko cenili swoje związki z własną. Stąd masowa emigracja, stąd pokusy stania się „kimś innym”, stąd często o wiele bardziej „proeuropejski” stosunek do Unii niż ten, który manifestowali mieszkańcy Europy Zachodniej. Stąd np. niezrozumienie, dlaczego Francuzi i Holendrzy mogli odrzucić tzw. Konstytucję dla Europy w 2005 r. Przecież zaledwie rok wcześniej Polska znalazła się w UE.
Z czasem jednak wyobrażenie USA i Europy Zachodniej zostało zweryfikowane przez zdobywane doświadczenia, następstwo pokoleń oraz własne osiągnięcia. Wreszcie postkomunistyczny mit Zachodu rozwiał się na dobre (więcej na ten temat: „Kultura Liberalna”, nr 375 z dn. 15 marca 2016).

Wahadło w drugą stronę

Poprzednie wyobrażenie Zachodu zastąpiła jego naskórkowa krytyka. Infantylizm przejawia się w powrocie do myślenia w kategoriach, jak to określił kiedyś Czesław Miłosz: „głupiego Zachodu”. Przez dekady Europejczykom ze Wschodu ludzie w krajach Zachodu wydawali się niepoważni, dlatego że „nie przeszli przez doświadczenia, które uczą o względności ich sądów i myślowych nałogów”.

Jak wówczas nie rozumiano prawdziwej natury komunizmu i ZSRR, tak dziś „głupi Zachód” nie rozumie współczesnych zagrożeń. Jednak w odniesieniu do aktualnych problemów, jak choćby kryzysu uchodźczego, przyszłości strefy euro czy radykalizmu islamskiego, pojawia się zasadniczy problem. Otóż społeczeństwa krajów postkomunistycznych nie czerpią tutaj wiedzy z wyjątkowych, negatywnych doświadczeń, których szerzej nie znano w Europie Zachodniej.

Zamiast dziecinnego rozpaczania, że wyobrażony Zachód nas rozczarował, rozsądne byłoby przystąpienie do wspólnego reformowania Unii Europejskiej, zgłoszenie własnych propozycji, włączenie się we współtworzenie przyszłości Starego Kontynentu. | Jarosław Kuisz

Pouczanie Zachodu przez premier Polski po atakach terrorystycznych może tym bardziej budzić niesmak. Dziś to tylko moralna demagogia. Pakiet złożony z takich elementów jak: „Europo, wstań z kolan” – „Głupi Zachód” – „Historia się NIE skończyła”, w praktyce sprowadza się do swoistej jazdy na gapę w ramach Unii Europejskiej. Kiedyś byliśmy niemal bezkrytycznie zachwyceni kierowcą i pomysłami na rozkład jazdy z importu. Dziś natomiast szofer wydaje się nam szpetny niemal pod każdym względem. Niejeden dzisiejszy eurosceptyk nadwiślański, to wczorajszy euroentuzjasta.
Aż chciałoby się powiedzieć: „czas dorosnąć”.

Po 30 latach od odzyskania wolności dojrzalsze wydawałoby się nie tylko jednoznaczne okazanie solidarności z państwami, które dziś same znalazły się w powodzi problemów nowego rodzaju. Zamiast dziecinnego rozpaczania, że wyobrażony Zachód nas rozczarował, rozsądne byłoby przystąpienie do wspólnego reformowania Unii Europejskiej, zgłoszenie własnych propozycji, włączenie się we współtworzenie przyszłości Starego Kontynentu.
Fukuyama w latach 90. XX w. odnosił wrażenie, że jego rozważania lepiej są rozumiane w krajach postkomunistycznych niż na Zachodzie. To przeszłość. Jesteśmy bliżej realnego Zachodu niż kiedykolwiek po 1989 r. Wcześniej mieliśmy niemal tylko euroentuzjastów. Teraz importujemy eurosceptycyzm oraz rozmaite wersje opowieści o „Europie ojczyzn”.

Jednocześnie chcielibyśmy podtrzymania manichejskiej wizji polityki. Tymczasem rzeczywistość unijna, jak na złość, okazuje się potwornie złożona. Skomplikowana jak… Polska, która z jednej strony rozwija się gospodarczo i przyciąga inwestorów, z drugiej – ma fundamentalne problemy z budowaniem autorytetu państwa i prawa. Jak rodacy, którzy deklarują względnie wysoki poziom zadowolenia z życia prywatnego, a jednocześnie nie znoszą umożliwiających to życie ram instytucjonalnych. I tak dalej. Postkomunistyczne moralizowanie i lamenty za utraconym wyobrażeniem Zachodu wydają się dziś mocno nie na miejscu. Może dlatego polscy krytycy Fukuyamy A.D. 2017 brzmią dziś tak podobnie do części zachodnich kolegów. Defensywnie i gorzko.