Od wielu lat zdarza mi się słyszeć o „Końcu historii” Francisa Fukuyamy głównie w kontekście debat o zasadności stosowania rozmaitych statystycznych indeksów w ocenie pracy naukowej. Prędzej czy później któryś z dyskutantów, pragnąć ośmieszyć pomysł traktowania liczby cytowań jako wskaźnika jakości cytowanego dzieła, wypali: „No bo weźmy takiego Fukuyamę… Wszyscy go cytowali, ale tylko dlatego, że każdy szanujący się uczony uważał za nieodzowne publicznie oznajmić, że się z nim nie zgadza”. To na pewno gruba przesada, wielu się bowiem niegdyś z Fukuyamą zgadzało, a wielu jego przeciwników nie przeczyło doniosłości jego koncepcji. Dziś z Fukuyamą nie zgadza się nawet on sam. Nie zmniejszy to jednak prawdopodobnie liczby cytowań jego najbardziej znanego dzieła: fałszywe proroctwa bywają bardziej pouczające od prawdziwych.
Fikcyjny świat
Przede wszystkim Fukuyama pisał o świecie, który nigdy nie istniał. Potocznie odbierano jego diagnozę „końca historii” jako przełomową przede wszystkim dlatego, że oto ktoś w świecie Zachodu, po raz pierwszy zapewne od czasów Marksa, ośmielił się z taką dezynwolturą stwierdzić, że historia się kiedykolwiek skończy. Nie była to jednak historia znanego nam świata.
„Śledząc bieg wydarzeń w minionym dziesięcioleciu, trudno jest oprzeć się wrażeniu, że następuje jakiś zasadniczy przełom w historii świata” [1], napisał Fukuyama w 1989 r., niewątpliwie słusznie. To, co pisał dalej, było już mniej oczywiste: „Jesteśmy, być może, świadkami nie po prostu końca zimnej wojny, czy też przemijania pewnego szczególnego okresu w powojennej historii świata, lecz końca historii jako takiej, to jest – końcowego punktu ideologicznej ewolucji ludzkości i uniwersalizacji zachodniej liberalnej demokracji jako ostatecznej formy rządu. Nie znaczy to, że nie będzie już odtąd wydarzeń, którymi można by wypełnić doroczne podsumowania stosunków międzynarodowych publikowane na łamach «Foreign Affairs», gdyż zwycięstwo liberalizmu nastąpiło głównie w sferze idei czy świadomości, a w realnym, materialnym świecie jest nadal niepełne”.
Otóż w naszym świecie, materialnym i realnym, liberalna demokracja nigdy nie stała się globalnym standardem i nigdy, jak sądzę, choć tego dowieść trudniej, nie stała się nawet przedmiotem aspiracji politycznych na skalę globu. Liberalnych demokracji było zawsze po prostu za mało, by można było odpowiedzialnie przeanalizować związki gospodarki, kultury i społeczeństwa z polityką w dostatecznie dużej liczbie dostatecznie zróżnicowanych przypadków i wyciągnąć wnioski, które z jakimkolwiek prawdopodobieństwem można by uogólniać. Formułując zatem tezę o ostateczności liberalnej demokracji, Fukuyama wnioskował z rozwoju bardzo niewielu demokracji faktycznie istniejących i – tak się składa – faktycznie bardzo sobie historycznie i kulturowo bliskich w porównaniu z dystansem dzielącym, na przykład, demokrację szwedzką od indyjskiej czy australijskiej.
Żeby uzasadnić poszukiwanie demokratycznych powszechników i ocalić choćby cień zasadności uogólniania wyników tych poszukiwań, można naturalnie przyjąć założenie, że badamy demokrację liberalną jako model, określany zręcznym i wygodnym Weberowskim terminem „typu idealnego”. Typ idealny nie musi do rzeczywistości przystawać w stu procentach i nie wiadomo, w ilu właściwie przystawać powinien – miarą jego przydatności jest niesiony przezeń potencjał rozumienia rzeczywistości. Tu, prawdopodobnie, leży część sekretu proroctwa Fukuyamy. Wydawało się, że jego książka udostępnia rozumieniu ogromne obszary ludzkiej historii. Przymykano więc niekiedy oko na uzasadnienie, koncentrując się na tezie.
Fikcyjna demokracja
Sama teza Fukuyamy jednak także niewolna była od słabości. Twierdził on, w gruncie rzeczy, że demokracja liberalna jest końcem dlatego, że nie ma w niej impulsów, które pchają do zmiany inne formy ustrojowe. Demokracja liberalna powstawała, by tak rzec, jako system polityczny o najmniejszej możliwej entropii: rozpadała się najwolniej ze znanych systemów i najtrudniej było ten rozpad zaobserwować. W demokracji liberalnej zwykłych ludzi niewiele uwiera i niewiele się od nich wymaga, a zatem nie ma co się po nich wiele spodziewać, czy to dobrego, czy złego. Nie napędza ich ani frustracja, ani zelotyzm, bo liberalna demokracja nie zapewnia pożywki skrajnościom: w liberalnej demokracji ludzie po prostu są, a to za mało, by cokolwiek zmienić.
Są na świecie takie siły antydemokratyczne, o jakich się nie śniło amerykańskim filozofom. Demokracja liberalna może być zjawiskiem schludnie określonym, ale przyczyny jej klęski i rozpadu w globalnym świecie to nadal domena społecznych żywiołów. | Marta Bucholc
Na pozór nic w tej tezie nie budzi głębszego sprzeciwu. Po zastanowieniu dochodzimy jednak do wniosku, że entropia bliska zeru to jednak nie to samo, co brak entropii, nadto zaś żadna chyba z demokracji faktycznie istniejących nie była nigdy bliska osiągnięcia owej błogiej politycznej homeostazy. Demokracje liberalne istniały, owszem, niektóre względnie długo, ale większość względnie krótko. W 1989 r., gdy Fukuyama opublikował artykuł pod – przyznajmy – znakomitym tytułem „The End of History?”, nawet w niektórych krajach zjednoczonej Europy, jak Grecja czy Hiszpania, liberalna demokracja panowała dopiero od kilkunastu lat. To mniej niż jedno pokolenie: mgnienie oka, nawet w historii politycznej, najbardziej rączej ze wszystkich wcieleń Klio. Większość demokracji Ameryki Południowej miała jeszcze krótszy staż i, jak się okazało, oddech. Demokratyzacja w Azji podążyła ścieżkami niespodzianie eklektycznymi. W tym stanie rzeczy zarozumiałością było nawet nie to, że Fukuyama gotów był uznać, iż wszystkie te zróżnicowane organizmy polityczne napędzane są tą samą ideą i że wobec tego zmierzają do tego samego końca. Jego intelektualna hybris polegała raczej na tym, że skatalogował i wykluczył czynniki, które mogłyby zaburzyć demokratyczno-liberalną homeostazę.
„Dla naszych celów”, pisał Fukuyama, „nie jest istotne, jakie dziwne myśli żywią ludzie w Albanii czy w Burkina Faso, interesuje nas bowiem to, co można określić jako w pewnym sensie wspólne ideologiczne dziedzictwo ludzkości”. Tak się jednak składa, że wspólne dziedzictwo oświeconej ludzkości ulec może mrokom, które czają się w kątach globu stokroć bardziej egzotycznych i zapoznanych niż Albania, potraktowana tutaj jako geopolityczny odpowiednik przysłowiowego Pcimia. Są na świecie takie siły antydemokratyczne, o jakich się amerykańskim filozofom nie śniło. Demokracja liberalna może być zjawiskiem schludnie określonym, ale przyczyny jej klęski i rozpadu w globalnym świecie to nadal domena społecznych żywiołów, o których istnieniu dowiadujemy się od wiecznie spóźnionej sowy Minerwy. Żywioły te nie są, wbrew klasycznej filozofii politycznej, uniwersalne i zakorzenione w ludzkiej naturze, lecz przygodne, lokalne i zrodzone z kapryśnej różnorodności ludzkich kultur.
Proroctwo jako gatunek literacki
Gdybym, wziąwszy powyższe pod uwagę, miała odpowiedzieć na pytanie, czy mimo to warto uprawiać akademickie proroctwo jako gatunek literacki, odpowiedziałabym, że tak. Proroctwa, które – by się tak wyrazić – chwyciły, są bowiem szczególnie ciekawym świadectwem stanu ducha ich odbiorców. Proroctwo Fukuyamy chwyciło zaś znakomicie – i to, jak podkreśla on sam w jubileuszowym wywiadzie z Jarosławem Kuiszem i Łukaszem Pawłowskim, szczególnie u nas, w Europie Środkowo-Wschodniej.
Fukuyama trzymał się ściśle reguł gatunku. Prorok z prawdziwego zdarzenia powinien bowiem głosić, że dzieje się już: jeszcze się nie stało, ale maluczko, a stanie się i ujrzymy. Świat Zachodu zaś nie dość, że już ujrzał, to dawno zdążył się już znudzić tym, co Fukuyama przepowiedział. Prorok powstał więc, by przemówić nie do swoich rodaków, lecz do tych ludów, które były właśnie u progu nieznanego u wrót zmiany. Powstał, a one mu uwierzyły, a przynajmniej bardzo chciały uwierzyć i w konieczność, i w ostateczność tej zmiany.
Fukuyama ukazywał jasne oblicze zmiany i pozwalał zapomnieć o jej ciemnym obliczu. Zwodził, że mamy wyjątkową szansę zbudować coś trwałego, niepodlegającego prawom przemijania, wiecznego niczym Heglowskie Prusy czy konstytucja Stanów Zjednoczonych. | Marta Bucholc
Zmiana ma bowiem dwa oblicza. Jedno z nich mami ludzi, dla których dynamika procesu dziejowego stanowi nie zagrożenie, lecz szansę na poprawę losu. Nie zwiedzie ono silnych, którzy ze status quo czerpią zadowolenie, ci bowiem działają zwykle wedle maksymy, iż lepsze jest wrogiem dobrego. Nie dostrzegą go także ci, którzy są absolutnie bezsilni: dla nich żadna zmiana nie jest szansą, bo z żadnej nie są w stanie skorzystać. Tylko względnie bezsilni mogą zawierzyć zmianie i zaufać, że jej wynik zależy od nich samych. To kazus transformacji postkomunistycznej po roku 1989.
Drugie oblicze zmiany, które dostrzeżono w Europie Środkowo-Wschodniej nieco później (chyba że za proroków tego z kolei widma uznać Milana Kunderę i Miłoszowskiego staruszka podwiązującego pomidory w dzień końca… świata), budzi grozę. Na obliczu tym wypisana jest skończoność wszechrzeczy, powszechność i nieuchronność przemijania. W wymiarze politycznym ten egzystencjalny ciężar zmiany przybiera postać bierności, niewiary we własną sprawczość, frustracji tym, że naprawdę nie zmienia się nic. Ci, którzy widzą tylko mroczną stronę zmiany, czasem popadają w stupor, ale czasem dążą do zmiany jakoby prawdziwej, jakościowej, która zakończy proces i rozpocznie erę trwania. Często droga do wiecznotrwałej stabilności wiedzie przez rewolucję, zwykle przez okres zmiany skondensowanej po to, by nic więcej zmieniać nie było trzeba, by w końcu było tak, jak było przedtem, przed zmianą, czyli nigdy. To kazus współczesnych Węgier, Polski, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych.
Fukuyama ukazywał jasne oblicze zmiany i pozwalał zapomnieć o jej ciemnym obliczu. Zwodził, że mamy wyjątkową szansę zbudować coś trwałego, niepodlegającego prawom przemijania, wiecznego niczym Heglowskie Prusy, jak konstytucja Stanów Zjednoczonych, jak ogień Westy. Jeśli mu nie uwierzyliśmy, tym lepiej dla nas. Nie musimy jednak czynić sobie wyrzutów, jeśli mu uwierzyliśmy.
Przypis:
[1] Wszystkie cytaty pochodzą z: F. Fukuyama, „Koniec historii?” [w:] „Czy koniec historii?”, red. Irena Lasota, Instytut na rzecz Demokracji w Europie Wschodniej, Warszawa 1991.