„Nie umiemy w pełni odzyskać rzeczy zapomnianych. Może to dobrze. Wstrząs odzyskania byłby tak destrukcyjny, że w jednej chwili przestalibyśmy rozumieć swoją tęsknotę” – pisał Walter Benjamin w szkicu „Klocki z literami”, wchodzącym w skład „Berlińskiego dzieciństwa na przełomie wieków”. Przeszłość, czytamy z kolei w znanym incipicie Brodskiego, wyślizguje nam się niczym piłka do koszykówki z drobnych dłoni dziecka; praca pamięci jest nieskończona, ale i niedokończona – jesteśmy skazani na stąpanie po omacku, niepewnie, szukając w ciemności błysków tego, co bezpowrotnie utracone. W przeciwieństwie do Ireneo Funesa z Borgesowskiej przypowieści, najczęściej pamiętamy mało – dotyk dłoni na policzku, stłumiony szloch nad ranem, światło wpadające przez otwór w ścianie, smak świeżego chleba z rzodkiewką. Nie mamy dostępu do przeszłości w jej olbrzymiej, przytłaczającej bryle i dlatego możemy (albo musimy) prowadzić nieustanną batalię przeciwko zapomnieniu. Jednym z jej wcieleń jest pisanie – występek przeciwko złu, które „nosi wiele imion: zapomnienie, nieobecność, unicestwienie, niewiedza, cisza. Nicość”.
Rysy na idealnej powierzchni
To ostatnie wyliczenie zaczerpnąłem z najnowszej powieści Jerzego Sosnowskiego, którą można byłoby nazwać – także – próbą zrozumienia własnej tęsknoty. Podobnie jak pisarstwo Sosnowskiego w ogóle.
„Fafarułej czyli pastylki z pomarańczy” to kontynuacja poprzedniej książki pisarza – wydanego w 2016 r. „Snu sów”. Tam pojawili się Jarko Wolski, jego rodzice, siostra i życie inteligenckiej rodziny, zapętlające się w niespektakularnej, monotonnej codzienności. W nowej powieści autora „Apokryfu Agłai” spotykamy tych samych bohaterów, choć (i to jest pierwsza różnica) widzimy ich w innych miejscach. W „Śnie…” Jarko wyjeżdża na wakacje do Kołobrzegu i, zgodnie z klasycznym konceptem literackim, spędza tam… osiem lat. „Fafarułej…” to z kolei zdecydowanie bardziej „warszawska” proza Sosnowskiego – główny bohater mieszka na Woli, tam też rozgrywa się większość jego młodzieńczych perypetii. Nie tylko jednak geografia odróżnia obie narracje: w „Śnie…” pisarz krąży przede wszystkim wokół dzieciństwa (czas „kiedy tacy, jacy byliśmy, po dziesiątkach lat wydajemy się sobie szczęśliwi”), wyraźniej zarysowuje postać ojca Jarka Wolskiego (Tata jest kimś w rodzaju apologety i nauczyciela zwyczajności), silniej akcentuje rolę literatury (nastoletni chłopak czyta wszystko, co wpadnie mu w ręce, również „Liście croatoan” Donata Kirscha). Z kolei w „Fafarułej…” główny bohater kończy szkołę podstawową i pobiera nauki w liceum (przeżywa pierwsze miłości, zakłada z kolegami klub dyskusyjny „PONAD”), najważniejszymi osobami są Mama i Babcia (wprowadzają w kulturę, ale i uczą życiowego pragmatyzmu), zaś książki wydają się ustępować pola muzyce Abby, Slade, SBB, Omegi, Boney M i wielu innych. Mimo tych odmiennie położonych akcentów, trzeba obie książki potraktować jako łączny zamysł prozatorski, który (w planie fabularnym) sprowadza się do łagodnego wyprowadzania bohatera z Arkadii.
Opisywane w „Śnie sów” szczęśliwe dzieciństwo i mitologizowany Kołobrzeg w najnowszej książce Sosnowskiego podlegają stopniowej dekonstrukcji. Wakacyjny czas swobody dobiega końca i rozpoczyna się szkoła – Jarko wkracza w świat uczniowskich zależności, staje się obiektem homoseksualnego zainteresowania woźnego Adasia, zdobywa pierwsze doświadczenia damsko-męskie. W życiu pozaszkolnym też nie wszystko idzie jak z płatka: siostra chłopca zostaje potrącona przez samochód, ojciec choruje na nowotwór, mecenas Sokół (przyjaciel rodziny Wolskich) umiera. To ciągle jest raj – w którym czyta się dobrą literaturę, oprócz muzyki rozrywkowej słucha się jazzu i opery, regularnie chadza do teatru – ale rysy na idealnej powierzchni stają się coraz wyraźniejsze. Ujmując rzecz najkrócej i w planie symbolicznym: Rudzik (ulubiony pluszak kilkuletniego Jarka) zamienia się w nieco złowieszcze Myślikróliki.
Pamięć pełna dziur i przetarć
Rozbudowany sztafaż obyczajowy – swoista kronika pokoleniowej powszedniości – ściśliwie wypełnia nową narrację Sosnowskiego, sprawiając, że łatwo osadzić ją w przestrzeni pisarstwa nostalgicznego. Tymczasem nie o nostalgię, jak myślę, chodzi tu w pierwszej kolejności. Bardziej chyba o mechanizmy, które nią zarządzają: selektywną, „pełną dziur i przetarć” naturę pamięci, niepochwytne właściwości czasu i zoniryzowany, chwiejny status rzeczywistości, czyli o to wszystko, co stanowi bezpośrednie zaplecze stawianego uporczywie przez autora „Instalacji Idziego” pytania. Pytania o to, co rozciąga się poza naszym horyzontem poznawczym i sprawia, że egzystencja ucieka nam spod stóp (i słów). To jest stawka, o którą w nowej książce gra Jerzy Sosnowski.
„To, co pozostaje w pamięci, nie zawsze równoznaczne jest z tym, czego człowiek był świadkiem” – czytamy w „Poczuciu kresu”, świetnej powieści Juliana Barnesa. Jarko Wolski zgodziłby się zapewne z tą konstatacją – jego pamięć płata mu nieustanne figle, drze się, strzępi po bokach, pęka na pół. Wielkie historie kurczą się do epizodów, z wielobarwnych panoram pozostają wyblakłe kolory, najważniejsi ludzie zostają sprowadzeni do kilku gestów. Wspomnienia plączą się, nakładają na siebie, wchodzą w niespodziewane interakcje, mieszają z wyobrażeniami (Antonio Tabucchi w opowiadaniu „Krąg” nazywał to zjawisko fałszywym wspomnieniem). W efekcie główny bohater „Fafarułej…” często doświadcza niepokojącego wrażenia, że wszystko przeżywa po raz kolejny, że odtwarza zapis swojego życia tak, jak taśma magnetofonowa odtwarza zapisane na niej dźwięki. Jarkowi zdarza się także pamiętać zdarzenia z przyszłości lub widzieć sytuacje, które „rozwijają się” wstecz – nieraz widzimy go, jak skonfundowany próbuje wyrwać się z „przeszło-przyszłego” życia. Sosnowski jest mistrzem wytwarzania w swoich opowieściach atmosfery dyskretnej niesamowitości, kreowania światów wybrakowanych, pozbawionych jakiegoś ważnego elementu, który umożliwiałby bezpieczne zadomowienie się w rzeczywistości. Wydaje się, że wystarczy tak niewiele – jeden gest, jedna myśl, jedno wspomnienie – by usłyszeć przyjemne (znane wielbicielom szwedzkich mebli) „klik” i by wszystko wróciło na właściwe tory. Nie potrafimy wszelako, jak bohater „Fafarułej…”, wykonać tego ruchu, uporządkować własnej pamięci i poczuć się w świecie jak u siebie. Wypychani z teraźniejszości, nie umiemy przywrócić przeszłości i – mimo rozpaczliwych prób – ciągle nie znaleźliśmy sposobu na unieruchomienie czasu.
Obdarzony „świadomością temponauty” bohater nie jest w prozie Jerzego Sosnowskiego wynalazkiem nowym. Przypomnijmy sobie chociażby opowiadanie „Tu stacja Nasielsk” ze zbioru „Linia nocna. Singles Collection” (2002), którego narrator wracający znad morza do Warszawy („w Kołobrzegu zdawało mi się ciągle, że udało mi się zawrócić czas”) w ciągu kilku godzin zmienia się w starca. Pisana piętnaście lat później wspomnieniowa dylogia dowodzi, że problem relacji czasu wewnętrznego do czasu obiektywnego ciągle zajmuje warszawskiego pisarza. Warto zauważyć, że temporalne eskapady przytrafiają się Jarkowi Wolskiemu zwykle w środkach lokomocji – w samochodzie lub w autobusie (tu z kolei mężczyzna zaczął się gwałtownie odmładzać).
Byłbym skłonny twierdzić, że poza wszystkim ma to związek z – tak istotną dla Sosnowskiego – twórczością Julio Cortázara. W jednym z wydanych niedawno po polsku wykładów „O literaturze” autor „Gry w klasy” zajmuje się właściwościami czasu. Najpierw przywołuje fragment swojego opowiadania „Pościg”, którego bohater, Johnny, w trakcie półtoraminutowej podróży metrem niezwykle intensywnie wspomina. Powracają do niego obrazy rodziny, wspólne chwile, modlitwy matki, fantastyczne opowieści sąsiada… Połowa życia w kilkadziesiąt sekund, „ale – dodaje przemyślnie – tylko w metrze mogę sobie z tego zdać sprawę, bo jechać metrem, to tak, jakby siedzieć w zegarze” (przeł. Z. Chądzyńska). Przytoczywszy ów epizod, Cortázar powiada do swoich studentów tak: „Ten fragment, w którym Johnny próbuje opowiedzieć swoje doświadczenie, jest moim osobistym doświadczeniem z metra w Paryżu. (…) Co do mnie, to zdarza mi się rozproszyć i dzięki temu roztargnieniu może wtargnąć to coś, co później wydaje z siebie te opowiadania fantastyczne, z powodu których się tu zebraliśmy. Poprzez te stany roztargnienia wkracza ów inny element, odmienna przestrzeń lub czas” (przeł. I. Krupecka). Poza koincydencjami fabularnymi, słowa argentyńskiego pisarza doskonale opisują nie tylko głównego protagonistę „Fafarułej…”, ale i świat przedstawiony, podlegający roztargnieniu, świat, w którym wspomniana wyżej wyrwa sąsiaduje z „innym elementem”, rozbijającym linearność i proste następstwo czasu. Obydwa elementy – ów brakujący i ów dodatkowy – wytwarzają rzeczywistość, którą Cortázar nazywa „większą, bardziej elastyczną, szerszą, która obejmowała wszystko”. W „Fafarułej…” świat przedstawiony ma właśnie taką naturę, choć (w przeciwieństwie do „horyzontalnej” metaforyki Argentyńczyka) mówi się o niej w kategoriach wertykalnych: Jarosław bez przerwy próbuje dostrzegać warstwy istniejące „pod dzisiejszością”, odkrywać zapomniane, wydobywać z przeszłości „małe życiowe słońca wzmagające istnienie” – tytułowe pastylki z pomarańczy.
„Is there anybody out there?”
W dwóch ostatnich powieściach Jerzy Sosnowski próbuje więc zrozumieć swoją tęsknotę i rozszyfrować mechanikę nostalgii, ale jednocześnie pokazuje utopijność takich zamiarów. Koniec końców, nie potrafimy zgłębić meandrycznych prawideł pamięci, jesteśmy bezradni wobec niszczącego wszystko Chronosa, tracimy bliskich i rozpaczliwie próbujemy wskrzesić ich we wspomnieniach. Na głucho zatrzaśnięte są przed nami bramy raju, którym z pewnością byłby – jak dla bohatera „Fafarułej…” – powrót do czasów dzieciństwa. Nasza doczesność jest potargana, rwie się w rękach i rozpada na miliony drobin, z których niewiele zostaje. Jesteśmy samotni, osobni, nieporadni.
Zaraz, zaraz: „skądś nadchodzą znaki, trzeba się tylko tam dostać” – pisze Sosnowski w „Śnie sów”. Owszem, przekonuje nas od lat w swoich książkach autor „Prądu zatokowego”, nadzieję pokładajmy w znakach. Po pierwsze w tych, które układają się w słowa, zdania, opowieści. Po drugie w tych, które przywołują to, co minione – w gestach, przedmiotach, dźwiękach, pozornych skrawkach bez znaczenia. Po trzecie wreszcie, w tych, których wypatrujemy z wiarą, że owo „tam” istnieje, i nadzieją, że kiedyś będzie nam dane się w nim znaleźć. Niełatwo je rozpoznać, przyjmują bowiem zmienne kształty, znacząc, nomen omen, rzeczywistość już to dojmującym brakiem, już to wtargnięciem w nią nieodgadnionego „innego elementu”. Aby je dostrzec, potrzebna jest jednak wiara, której krętymi szlakami wędruje Jerzy Sosnowski i który tak owo doświadczenie w jednym z esejów opisuje: „W tym kręgu [rozmaitych postaw wiary – AM] wędruje wielu z nas, w tym kręgu sam wędruję, dostukując się nieraz – «Is there anybody out there?» – po drugiej stronie do Kogoś, kto (jak ufam) stoi na zewnątrz, wyciąga rękę, której nie mogę pochwycić, i woła, żebym wytrwał. Bo mój los, los wszystkich pospołu wierzących i niewierzących, nie jest Mu obojętny – jeśli On sam istnieje, a staram się nie tracić nadziei, że tak”. Tak można powiedzieć też o „Fafarułej…” – to książka o niemożności pochwycenia wyciągniętej do nas ręki. Benjaminowski wstrząs odzyskania nam nie grozi.
Książka:
Jerzy Sosnowski, „Fafarułej, czyli pastylki z pomarańczy”, Wielka Litera, Warszawa 2017.