Hucznie obchodzona 20. rocznica powrotu Hongkongu do Chin po raz kolejny pokazała, jak diametralnie zmieniły się polityczne realia. Dawny chory człowiek Azji daje dziś pstryczka w nos byłemu kolonizatorowi. Ten zaś z wymuszonym uśmiechem udaje, że nic takiego się nie stało.

Sam Xi Jinping wpadł na trzy dni do Hongkongu i wziął udział w licznych uroczystościach zorganizowanych w Pachnącym Porcie, m.in. odebrał paradę wojskową w jednostce wojskowej. Dzięki temu Hongkong na kilka dni zmienił się w oblężoną twierdzę i wszyscy mieszkańcy mogli przekonać się, że wizyta głowy państwa to nie przelewki. Sama oprawa – rzecz jasna perfekcyjnie przygotowana – czy niezwykle widowiskowe fajerwerki wystarczyłyby do przyciągnięcia uwagi światowych mediów. Podczas oficjalnych przemówień i późniejszych komentarzy pojawiły się jednak wypowiedzi, które doskonale i dobitnie pokazują obecne spojrzenie Chin nie tylko na status Hongkongu, lecz także politykę międzynarodową, sposób komunikacji z partnerami, wreszcie – przyszłość.

W 1984 r. Margaret Thatcher i Zhao Ziyang podpisali umowę Sino–British Joint Declaration, w której ustalono warunki powrotu Hongkongu do macierzy. Zadeklarowano w niej, że przez okres 50 lat – czyli od 1997 do 2047 r. – ustrój i prawa dawnej kolonii pozostaną niezmienione. Kapitalistyczne miasto miało spokojnie egzystować bez zmiany ustroju w obrębie socjalistycznych Chin. Wydawało się zatem, że los miasta jest przyklepany w ramach „jednego państwa, dwóch systemów”, a mieszkańcy dostali dużo czasu na negocjowanie i ustalanie przyszłych zmian.

Jednak założenie, że zasada pacta sunt servanda obowiązuje wszystkich i wszędzie, okazuje się przestarzałym konceptem w naszym ponowoczesnym i płynnym świecie. Xi Jinping podczas swoich przemówień bardzo ostro wypowiedział się o lokalnych próbach demokratyzacji ustroju miasta, ostrzegając, że „jakakolwiek próba naruszenia suwerenności i bezpieczeństwa Chin, konfrontacji władzy rządu centralnego […] i użycie Hongkongu do infiltracji i sabotażu wobec Kontynentu będzie przekroczeniem czerwonej linii i jest absolutnie niedopuszczalne”. Różne problemy trapiące mieszkańców, np. niebotyczne ceny nieruchomości i rosnące niezadowolenie masowym napływem Chińczyków z kontynentu zdaniem przewodniczącego Xi nie są w żaden sposób związane z rządami Pekinu czy kliki miliarderów. Winne im są obce siły i garstka lokalnych wichrzycieli, którzy „wszystko czynią politycznym i umyślnie tworzą problemy i prowokują konfrontacje”. Pewnie dlatego tuż przed wizytą aresztowano działaczy prodemokratycznych i uczestniczących w tzw. rewolucji parasolkowej w 2014 r., która przez kilka miesięcy paraliżowała życie w centrum miasta. Szorstkie słowa Xi zasadniczo wpisują się w styl zarządzania Hongkongiem za pomocą słownych gróźb i lekko maskowanej przemocy wobec najgłośniejszych oponentów – zaszczyt odpalenia prawdziwej bomby przypadł jednak komuś innemu.

To Lu Kang, rzecznik prasowy chińskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, o którym szepcze się, że może zostać przyszłym ministrem, przejdzie do historii. A to dzięki oficjalnej wypowiedzi, w której stwierdził: „Ponieważ Hongkong powrócił do ojczyzny 20 lat temu, umowa jako dokument historyczny nie ma żadnej wiążącej mocy”. Ta brutalna wypowiedź była zapewne pomyślana jako odpowiedź na oświadczenia Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Brytyjczycy w łagodnym tonie wyrazili nadzieję, że w przyszłości Hongkong poczyni postępy na drodze do w pełni demokratycznego systemu rządów. Amerykanie nieco ostrzej zwrócili uwagę na łamanie praw obywatelskich i naruszanie wolności mediów.

Ostatni gubernator Hongkongu, Chris Patten, w wywiadzie dla „Guardiana” nie szczędził za to krytyki obecnej polityce brytyjskiej wobec Chin, zarzucając swojemu rządowi trwanie w złudzeniu, że „jeśli nie ukłoni się wystarczająco nisko, to nigdy nie zrobi żadnych interesów w Chinach”. W obecnej sytuacji międzynarodowej i osłabieniu pozycji Wielkiej Brytanii wywołanej Brexitem los Hongkongu można uznać za przesądzony. Stopniowe i systematyczne ograniczanie wolności i praw mieszkańców trwa od lat i obecnie nikt nie jest w stanie zmusić Chin do przestrzegania warunków podpisanej w 1984 r. umowy. Jeśli nie nastąpi jakieś wielkie przetasowanie na arenie światowej, na które zresztą się nie zanosi, za kilka czy kilkanaście lat Pachnący Port straci resztki autonomii i zmieni się w kolejną chińską metropolię.

Znając historię Chin i dawne sposoby radzenia sobie z sąsiadami (czytaj: uzależnianie i podbijanie), właściwie niczego innego nie należało się spodziewać. Mimo promowanego obecnie przez Chiny wizerunku państwa pacyfistycznego, które nigdy nikogo nie zaatakowało – choćby Wietnamczycy mają na ten temat krańcowo odmienne zdanie! – już ponad dwa tysiące lat temu Państwo Środka stosowało świadomą i przemyślaną politykę powolnego wciągania sąsiadów w orbitę swoich wpływów.

Za czasów dynastii Qin i Han taką strategię nazywano jimi, polityką luźnych lejcy. Polegała ona na nawiązaniu współpracy z władcą kraju czy plemienia, uznaniu jego władzy, przyjęcia lenna i deklaracji poddania, a w zamian na powstrzymaniu się od interwencji i niewtrącania się Chin w sprawy lokalne. Kilka wieków później, za Tangów, tę strategię tylko ulepszono, wprowadzając różne stopnie i tytuły dla poszczególnych regionów. Prawdziwa zmiana w polityce nastąpiła dopiero w czasie panowania mongolskiej dynastii Yuan. Wtedy system jimi zastąpiono przez tusi – lokalnych władców, których włączono do chińskiego systemu urzędniczego, z czym wiązały się obowiązki, ale i duże profity. Przy okazji wprowadzano chińskie prawa, system administracyjny, a na terenach etnicznie niechińskich stopniowo pojawiali się chińscy urzędnicy i ludność. Z czasem przy boku lokalnego władcy stawał chiński „pomocnik”, którego zakres praw wzrastał proporcjonalnie do pomniejszania się zakresu władzy tusi.

Z tego systemu zaczęli wycofywać się już władcy mingowscy, którzy mając dość niepokornych watażków, w obręb standardowej administracji siłą włączali terytoria zarządzane przez tusi. Jednak oficjalny koniec przyszedł dopiero za Qingów, kiedy w 1724 r. cesarz Yongzheng zarządził likwidację autonomicznych obszarów i zastąpienie lokalnych władz przedstawicielami władzy centralnej (gaitu guiliu). Oczywiście nie spotkało się to z aprobatą zainteresowanych i doprowadziło do wielu powstań i buntów, ale małe i skłócone plemiona, dziś nazywane „mniejszościami narodowymi”, nie były w stanie przeciwstawić się potędze Pekinu. Mimo że ostatni taki obszar został dołączony do terytorium Chin dopiero w 1953 r.! Jak widać, umiejętność prowadzenia przemyślanej i efektywnej polityki, w której czas liczy się nie na dekady, lecz stulecia, Chińczycy posiedli już w starożytności.

Zmiany w globalnym ładzie mają mocne i szybkie przełożenie na sytuację państw słabszych, małych i zależnych. Hongkong może posłużyć za przykład – silny może wszystko, może również nie dotrzymywać umów i obietnic. Wychodzi na to, że nasz kultowy „Miś” jak wróżka przepowiedział nowe zasady polityki międzynarodowej: „Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?”.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: momo, Wikimedia Commons.