Gdy w 1993 r. Irlandia zabierała się za dekryminalizację czynów seksualnych między osobami tej samej płci, Leo Varadkar kończył właśnie 14 lat. Prawdopodobnie dopiero zaczynał rozumieć, czym jest homoseksualizm; być może domyślał się już, że sam też jest gejem. Choć był to rok istotny dla aktywistów LGBT, to jednak myśl o pełnym równouprawnieniu musiała pojawiać się w głowach tylko największych marzycieli.
Jak się później okazało, do zasadniczych zmian w przeważająco katolickiej Irlandii było jednak znacznie bliżej, niż wielu wcześniej sądziło. Irlandią w latach 90. XX w. wstrząsnęły bowiem skandale pedofilskie z udziałem setek kleryków, co istotnie wpłynęło na ostry odwrót od nauczania Kościoła. Wszechogarniający sceptycyzm wobec katolickich wartości zbiegł się również w czasie z narodzinami „celtyckiego tygrysa” – boomu ekonomicznego, którym Irlandczycy cieszyli się przez kolejną dekadę. Z punktu widzenia aktywistów LGBT powyższe czynniki okazały się receptą na tzw. perfect storm – Irlandia przechodziła kulturowo-ekonomiczną rewolucję. Wielu Polaków, którzy przyjechali do Irlandii zaraz po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, ujrzało kraj nie tylko świecki, ale i otwarty, zarówno na inne kultury, jak i na mniejszości seksualne. Pełne równouprawnienie było już wtedy tylko kwestią czasu.
Pierwsze znaczące legislacyjne zwycięstwo miało miejsce w 2010 r., kiedy to parlament irlandzki zalegalizował związki partnerskie. Dzięki silnemu poparciu wszystkich partii politycznych ustawa przeszła bez oficjalnego głosowania. Gest był nie tylko piękny, ale i symboliczny – prawo do miłości należy się każdemu i nie musi być poddawane pod ocenę posłów. Ustawa weszła w życie w kwietniu 2011 r. Pierwszą oficjalną ceremonię zawarcia związku między parą tej samej płci relacjonowały wszystkie media.
Dokładnie 5 lat później Irlandia jako pierwszy kraj w historii poddała ideę równouprawnienia małżeństw tej samej płci pod ogólnokrajowe głosowanie referendalne. Gdy wieczorem 23 maja 2015 r. ogłoszono, że Irlandczycy zagłosowali za pełnym zrównaniem praw wszystkich małżeństw, zgromadzone na ulicach oraz dziedzińcu Zamku Dublińskiego tłumy wiwatowały, powiewając flagami w kolorze tęczy.
Leo Varadkar, wówczas już 36-letni minister zdrowia w rządzie partii Fine Gael, też świętował na dziedzińcu Zamku. Kilka miesięcy wcześniej, w wywiadzie, którego udzielił państwowej stacji radiowej RTÉ, po raz pierwszy powiedział otwarcie, że jest gejem. Postanowił też, że osobiście zaangażuje się w przedreferendalną kampanię. Tym samym stał się jednym z najbardziej prominentnych polityków, którzy namawiali do głosowania na „tak”. Nie był jednak sam. Obok niego w kampanii wzięła również udział Katherine Zappone, późniejsza minister ds. dzieci, która w 2003 r. wzięła ślub ze swoją partnerką w Kanadzie. Obie zadeklarowały wówczas, że zamierzają odnowić przysięgę, jak tylko ustawa o małżeństwach tej samej płci wejdzie w Irlandii w życie. Dokonały tego niespełna rok później.
Irlandia jako pierwszy kraj w historii poddała ideę równouprawnienia małżeństw tej samej płci pod ogólnokrajowe głosowanie referendalne. | Katarzyna Czernik
Tegoroczna parada równości w Dublinie miała wyjątkowy charakter. Tym razem już w najważniejszej dla siebie politycznej roli, świeżo upieczony 38-letni premier Leo Varadkar zakończył uroczystości przemową na placu Smithfield. Zaznaczył, że zamierza wykorzystać piastowany przez siebie urząd do walki o prawa LGBT wszędzie tam, gdzie są one nadal łamane. Nawiązał tym samym między innymi do Irlandii Północnej, która jako jedyna część Zjednoczonego Królestwa nie zalegalizowała jeszcze małżeństw tej samej płci. Varadkar dodał również, że jego zwycięstwo w biegu o fotel premiera nie zmieniło historii, a raczej odzwierciedliło przemiany, które dokonały się w Irlandii na przełomie ostatnich lat. Swoją przemowę Varadkar zakończył ukłonem wobec wszystkich tych, którzy przez lata energicznie angażowali się w walkę o prawa LGBT, stwierdzając, że to właśnie ci ludzie uczynili jego życie lepszym.
Przypadek zmiany nastawienia Irlandczyków do kwestii LGBT jest o tyle ciekawy, że nastąpiła ona bez uprzednich rewolucyjnych zrywów i podniosłych haseł. Trudno znaleźć moment zwrotny, wydarzenie, które wstrząsnęło ludźmi i tym samym zapoczątkowało ofensywę na status quo. W przypadku kwestii dostępu do aborcji za taki moment posłużyła na przykład tragiczna śmierć Savity Halappanavar, w konsekwencji której powstał ruch na rzecz zniesienia ósmej poprawki do konstytucji, blokującej możliwość usunięcia ciąży.
Z małżeństwami tej samej płci było inaczej. Zupełnie jakby naród pewnego dnia wybudził się z letargu i postanowił, że czas na zmiany. Obyło się bez krzykliwych debat pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami idei. Podobnie jak w 2010 r., gdy posłowie postanowili zgodnie i bez głosowania zalegalizować związki partnerskie, tak i później, w przypadku referendum, obywatele w spokoju zabrali głos. 62 proc. opowiedziało się za równouprawnieniem, 38 proc. było przeciw. A jednak nie było kontrmanifestacji. Nikt nie zakłócał poreferendalnego świętowania.
Z przeprowadzonych niedawno przez amerykańskich antropologów badań wynika, że kluczem do sukcesu kampanii na „tak” było postawienie w pierwszej kolejności na strategię walki na poziomie mikro, czyli osobistych międzyludzkich interakcji. Uznano, że każdy zna w swoim otoczeniu kogoś, kto jest gejem bądź lesbijką, czy to w najbliższej rodzinie, czy wśród sąsiadów i kolegów z pracy. Zaangażowani w kampanię aktywiści ruszyli w teren, pukając od drzwi do drzwi, zadając proste pytanie: czy bliskie pani/panu osoby LGBT powinny mieć takie samo prawo do miłości, co reszta społeczeństwa? Strategia ta okazała się strzałem w dziesiątkę. Trudno bowiem odmówić pełni praw komuś, kogo znamy z naszego codziennego życia. Dopiero gdy kampania zaczęła przynosić efekty, dyskusja przeszła na poziom makro, czyli polityki i przyszłego charakteru irlandzkiego społeczeństwa. Podkreślano, że zrównanie praw wszystkich mniejszości, w tym mniejszości seksualnych, to elementarny czynnik, bez którego Irlandia nie będzie mogła postrzegać siebie w kategoriach współczesnego i pluralistycznego państwa europejskiego.
Kluczem do sukcesu kampanii na „tak” było postawienie w pierwszej kolejności na strategię walki na poziomie mikro, czyli osobistych międzyludzkich interakcji. | Katarzyna Czernik
Przypadek Irlandii może tym samym posłużyć za przykład dla aktywistów zaangażowanych w walkę o prawa LGBT w krajach, gdzie otwarta dyskryminacja ze strony sfer politycznych jest tym silniejsza, im silniejsza jest obojętność społeczeństwa. Nie ma co oczekiwać, że ujrzymy w Warszawie drugi Madryt, gdzie dwa miliony ludzi wzięły niedawno udział w marszu przeciwko łamaniu praw obywateli LGBT w innych państwach. Młodzi Hiszpanie, pobudzeni do działania chociażby aktywnością ruchu Podemos, potrafią wyjść na ulicę w imię wyższych, często górnolotnych idei. W Polsce szanse na to są póki co nikłe. Jedynym sposobem na wzbudzenie empatii pozostaje więc nacisk na walkę o tych, których znamy osobiście.
Czasem trudno uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu mieliśmy w Sejmie Annę Grodzką czy Roberta Biedronia. Sama Grodzka, wtedy jeszcze jako jedyna urzędująca transseksualna parlamentarzystka, została w 2013 r. zaproszona na paradę do Dublina. Udało mi się z nią wówczas chwilę porozmawiać i chyba żadna z nas nie sądziła, że w kwestii praw LGBT w Polsce nastąpi tak radykalny regres.
Z drugiej strony jest jeszcze Robert Biedroń, który efektywną pracą w roli prezydenta Słupska przysporzył sobie ogromne rzesze zwolenników. Z pewnością są wśród nich i tacy, którzy nigdy wcześniej nie opowiedzieliby się za równouprawnieniem grup LGBT. Być może czas zapukać do drzwi słupszczan i zapytać, czy prezydent Robert Biedroń powinien mieć takie samo prawo do miłości i małżeństwa co oni?
A potem ruszyć z tym samym pytaniem w Polskę…