Być może jest to założenie kontrowersyjne, na pewno nie jest oparte na dogłębnej analizie obu zjawisk. Jego ujawnienie może świadczyć o chęci infantylizowania poważnego politycznego sporu i zamazywania istotnych społecznych podziałów. Mimo to sięgnąłem po tę pamiętaną przez większość z Państwa frazę świadomie i niezależnie od tego, jak nieadekwatnie może ona brzmieć w pierwszej chwili. Chciałbym przez chwilę zatrzymać przy niej Państwa uwagę.

Zastanówmy się, co każdy z nas czuje, patrząc na bijących się chłopaków w wieku szkolnym. Po pierwsze, staramy się ich rozdzielić, potem rozwikłać, jak do konfliktu doszło, wreszcie – doprowadzić do tego, żeby chłopcy się pogodzili i podali sobie ręce. Wiemy przecież, że konflikt na dłuższą metę nie ma sensu, że byłoby lepiej, gdyby chłopcy się lubili, współpracowali ze sobą, bo przecież długo jeszcze będą siedzieć w jednej klasie, a tak w ogóle, to nie było o co się kłócić. Wchodząc w buty dwóch skonfliktowanych młodych mężczyzn, będziemy widzieli słuszne racje po stronie każdego z nich, będziemy widzieli też żądzę przekonania drugiego. Oczywiście jedynym sposobem, żeby to zrobić, będzie wepchnięcie tej racji koledze… do gardła.

Ilustracja: Łukasz Drzycimski
Ilustracja: Łukasz Drzycimski

Ostatnie kilkanaście miesięcy boleśnie nam uświadomiło, jak fatalne panują pomiędzy nami stosunki. Nasilenie konfliktu, swoistej wojny polsko-polskiej, czuć wszędzie. Zapewne większość z Państwa ma z nim do czynienia w swojej rodzinie, w pracy, na portalach społecznościowych. Czy słowa: „nie rozmawiam już z rodzicami o polityce, bo to nie ma sensu”, nie brzmią Państwu znajomo? Czy wyrzucenie prawaków, liberałów czy lewaków z naszego Facebooka czegoś Państwu nie przypomina? Jak często przy spotkaniu z nowo poznanym człowiekiem zadajecie sobie Państwo pytanie, z kim macie do czynienia? Czy jest za „dobra zmianą”, czy to może platformers? Co można powiedzieć, żeby od razu nie wejść w konflikt z interlokutorem? Jak często zdarzyło się Wam powiedzieć: „nie ma sensu z nim/nią rozmawiać, bo to oszołom(ka)”. Nie, nie chodzi tutaj o rachunek społecznego sumienia, zależy mi na tym, żeby w miarę trzeźwo podnieść wzrok i spojrzeć ponad bitewny kurz, spojrzeć w twarz drugiego i powiedzieć, że żyjemy w jednym kraju, mamy jedną Ojczyznę i czy tego chcemy, czy nie, należy ona do nas w takim samym stopniu.

To, o czym mówię, znajduje się zupełnie poza logiką politycznego działania, gdzie konflikt służy do zwierania szeregów swoich wyznawców i gdzie ostateczna racja jest w sposób mniej lub bardziej dosłowny narzucana tym z drugiego obozu. Tylko czy życie społeczne i polityczne składa się wyłącznie z konfliktu? Czy też może składa się nań także wychodzenie z niego?

Konflikt jest immanentnym składnikiem życia. Dochodzi do niego w sytuacji, w której mamy do czynienia ze sprzecznymi interesami czy różnymi punktami widzenia. Władza, jeśli chce pozostać skuteczna, musi te różnice brać pod uwagę i dążyć do tego, żeby je w swojej praktyce działania w miarę możliwości uzgadniać. Czasami konflikt jest nie do przezwyciężenia, w jego wyniku dochodzi też do wybuchu, do wojny, która w sposób ostateczny na drodze przemocy przyznaje rację jednej ze stron.

Byłem młodym chłopakiem, kiedy widziałem na opustoszałej zaśnieżonej ulicy Broniewskiego sunące do Huty Warszawa transportery opancerzone. Codziennie od połowy grudnia 1981 r. około północy przemierzały tę samą trasę. Wojna. Pamiętam, jak mój brat z mamą pojechali rozklekotanym maluchem, żeby sprawdzić, co się stało z wujem. 13 grudnia nad ranem został zabrany z domu.

Ten obrazek przyszedł mi do głowy, gdy napisałem zdanie o wojnie domowej i uświadomiłem sobie, że ta nierealna, zdawałoby się, perspektywa już raz w ciągu mojego życia się wypełniła. Czy to może się powtórzyć? Czy siłowe stracie pomiędzy rządem i zwolennikami rządu a opozycją jest do wyobrażenia? Napisane, te słowa brzmią dramatycznie. Warto je jednak wypowiedzieć w sytuacji, w której eskalacja emocji w polsko-polskim sporze osiąga poziomy od 30 lat niespotykane. Ze strony rządu i mocno wspierających rząd mediów wielokrotnie pod adresem opozycji padają oskarżenia o organizację puczu, zdradę interesu narodowego i wysługiwanie się zagranicy do załatwiania wewnętrznych sporów. Demonstracje uliczne, których zresztą w ostatnich dwóch latach notujemy ogromny przyrost, w tej logice w żadnym wypadku nie mogą być spontaniczne i muszą być inspirowane przez wrogie siły. „Kto nie jest z nami, ten jest przeciwko nam” – o tej rewolucyjnej logice przekonał się niedawno prezydent Duda, wetując dwie ustawy o ustroju sądów. Opozycja z kolei wskazuje na dyktatorskie zapędy PiS-u i demontaż z trudem budowanych demokratycznych instytucji. Wydaje się, że cięższych dział propagandowo-publicystycznych już wytaczać nie można. Dokąd ten konflikt prowadzi? Gdzie jest jego koniec?

Perspektywą na najbliższe miesiące – lub może lata – jest przedłużający się wewnętrzny konflikt. Im dłużej będzie on trwał, tym większa jest szansa na jego eskalację i niszczące w skutkach konsekwencje. Jeśli chcemy stworzyć stabilne, respektowane przez obywateli państwo, ten spór musi zostać rozwiązany. Jest jasne, że wszyscy jego uczestnicy będą musieli zobaczyć swoje racje w opiniach i działaniach „drugiej” strony. To trudne wyzwanie. Ale jako obywatele musimy mu sprostać, jeśli nie chcemy, żeby nasze państwo skarlało. Zaufanie do instytucji państwowych jest jednym z najważniejszych wskaźników oceny funkcjonowania państwa. Obecnie mamy do czynienia ze spadkiem oceny sądów, prokuratury, Trybunału Konstytucyjnego, policji. To zły znak. Skalę konfrontacji zauważają publicyści ze wszystkich „stron”. Kataryna pisze „Nie ma takiej rzeczy, której rządowa telewizja oszczędzi krytykom władzy”.
„Ciesz się, że «Wiadomości» nie zajmują się prawicowymi blogerkami” – napisała do mnie na Twitterze była szefowa „Wiadomości” Marzena Paczuska. Długo się nie cieszyłem, bo władza – a niestety ekipę „Wiadomości” mam za jej przedłużenie – z trudem znosi obywatela choć trochę krytycznego. Łukasz Warzecha pisze zaś tak: „Jeśli mam do «dobrej zmiany» żale – a mam ich niemało – to jednym z największych jest ten, że do tego dopuściła [do eskalacji słownej wojny i mocnych reakcji na krytyczne uwagi]. Że zamiast zastosować wysoki, nowy standard, obniżyła swój do standardu oponenta”. Marcin Meller z kolei, kojarzony z poglądami krytycznym wobec obecnej ekipy, w poście na FB zastanawia się, co się stanie, kiedy władzę przejmie opozycja – czy będzie gotowa na „przebaczenie win” obecnej ekipie? „Pewnie wielu uważa, że skoro oni zachowują się jak bandyci, to nasze święte prawo zemsty, by czynić to samo. Ale to ślepa uliczka”.

Rząd utworzony przez rządzącą większość musi zobaczyć racje w społecznych protestach. Nawet jeśli nie zgadza się z ich postulatami. To miara dojrzałości i odpowiedzialności za państwo polskie. Realizacja swojej polityki nie może odbywać się wbrew ogromnej części społeczeństwa. Bez dialogu nie będzie mocnego państwa. Na razie jednak nie widać obszarów współdziałania pomiędzy stroną prawą, centrową i lewą. Próby przerzucania mostów kończą się posądzeniem o zdradę. Rząd musi wykazać się dalekowzrocznością i co najmniej nie piętnować inicjatyw, w których Polacy o różnych poglądach mogą się spotkać i porozmawiać. W wersji nieco tylko bardziej optymistycznej takie inicjatywy powinien zacząć wspierać. W innym przypadku będzie w dużej mierze odpowiedzialny za dekonstrukcję polskiej wspólnoty. Mam nadzieję, że otwarcie na krytyczne spojrzenie temu zapobiegnie.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: DnetSvg, Wikimedia Commons.