Czytając opublikowany ostatnio w „Kulturze Liberalnej” tekst Piotra Zaremby, przypomniałem sobie moją dawną rozmowę z Bronisławem Wildsteinem. Po jednym z programów telewizyjnych zwróciłem się do niego, mówiąc, że zaskakują mnie jego regularnie wygłaszane krytyczne opinie o „elitach III RP”, bo przecież z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora jest on takim samym przedstawicielem owych elit jak Adam Michnik. Wildstein oczywiście zaprotestował i spojrzał na mnie, jakbym był niespełna rozumu, ale powody tego zdecydowanego sprzeciwu pozostały dla mnie nie całkiem jasne.
Choć przez lata był jednym z najważniejszych publicystów prawicy, Wildstein nie pełnił oczywiście w III RP roli tak ważnej instytucjonalnie jak Michnik. Jeśli chodzi o funkcje kierownicze, pomijając przygody w krakowskim radiu na początku lat 90., przez kilka miesięcy był prezesem TVP. Jak sam wspomina w wywiadzie-rzece, ze stanowiska postanowił go usunąć nie jakiś tajemniczy układ, ale Jarosław Kaczyński, który nie mógł znieść szefa telewizji, niewykazującego pełnej podległości wobec aktualnej linii partii.
Kombatanckie opowieści o wieloletniej wymuszonej słabości prawicy są więc mało przekonujące. Nie wydaje się, by ktoś kazał prawicy ustawicznie rozbijać się w latach 90. na sto kanapowych ugrupowań. Dornowi i Kaczyńskiemu wyszło kiedyś w ankietach, że elektorat odpowiedni dla Porozumienia Centrum literalnie nie istnieje. Sam Kaczyński był w wyniku wewnętrznych waśni „jedynym członkiem PC ukaranym na podstawie jego skądinąd dość liberalnego regulaminu” [1]. Rząd Olszewskiego działał fatalnie, o czym mówili na prawicy wszyscy. AWS-u nie tworzyli kosmopolityczni liberałowie. Przez telewizję przewijali się pampersi, Kościelna Komisja Majątkowa działała w najlepsze, a Wojciech Cejrowski (w przeszłości stypendysta Fundacji Batorego) prowadził programy w TVP.
Nie istnieje także żaden monolityczny twór składający się na mitycznego poskromiciela prawicy. Większość tzw. mainstreamowych publicystów była kiedyś bardziej na prawo niż dziś, Platforma zaczynała jako partia neokonserwatywna i długo taką pozostawała, a koleje losu polityków takich jak Donald Tusk, o których myśli się dzisiaj jako mających centralne znaczenie dla III RP, nie były linearne i z góry określone. Sojusze się zmieniały, rządy powstawały i upadały, Kongres Liberalno-Demokratyczny u początków wchodził krótko w skład Porozumienia Centrum, a Tusk rozbijał później Unię Wolności. Sam Kaczyński opowiadał zaś w 1991 roku o postsolidarnościowych elitach politycznych, że byli to „w wielkim stopniu” „najszlachetniejsi i najmądrzejsi ludzie”, „którzy – bez ironii – chcieli dobrze, a ich poziom w wielu sprawach jest znakomity”[2].
Pytanie o to, czy III RP może być wspólna i należeć łącznie do liberałów i prawicy jest ahistoryczne, ponieważ ona już jest wspólna.
A wracając do tekstu Zaremby. Publicysta „Sieci” stawia w swoim artykule trzy tezy: po pierwsze (problem egzystencjalny), że radykalizm polityki PiS-u jest pragmatyczną odpowiedzią na deficyt uznania ze strony liberalnej opinii publicznej; po drugie (problem polityczny), że w konsekwencji niemożliwa jest jedna, wspólna sfera publiczna; po trzecie (problem kulturowy), że polityczne porozumienie nie może odbyć się za cenę porzucenia pewnych centralnych dla konserwatyzmu poglądów.
Problem egzystencjalny – jak żyć na prawicy?
Zaremba jako kolejna już osoba (w „KL” mówili o tym choćby Marek Cichocki i Piotr Skwieciński) wskazuje otwarcie, że paliwem dla PiS-owskiego radykalizmu jest pewne nabyte przez prawicę w toku III RP poczucie krzywdy. PiS z jednej strony bierze więc na III RP odwet, z drugiej – zabezpiecza się na przyszłość.
W swojej ciekawej biografii Jarosława Kaczyńskiego Zaremba dopatruje się korzeni jego współczesnej konfrontacyjnej postawy w wypowiedziach przedstawicieli „liberalnych elit”, którzy już u początków nowej Polski określali prawicowość jako „chorobę psychiczną” albo wietrzyli w samej prawicowości (czyli po prostu w przynależności do innego kręgu politycznego niż ten posiadający monopol na prawomocność – wówczas związany z OKP) „groźbę faszyzmu”[3].
Publicysta „Sieci” twierdzi więc, że skoro prawicy odmawiano politycznej legitymizacji do sprawowania władzy, to postanowiła ona „zbudować system trwale zabezpieczający przed delegitymizacją”. Innymi słowy, jak pisze Zaremba, odpowiedzią na odmowę politycznego prawa prawicy do istnienia jest „domknięty i miejscami duszny projekt PiS-u, który wielu moich kolegów zaakceptowało właśnie z tego powodu”.
Zostawiam na boku kwestię tego, czy mieliśmy rzeczywiście do czynienia z tego rodzaju „delegitymizacją”. Muszę jednak przyznać, że nie do końca rozumiem, co może w dalszym ciągu oznaczać zdolność do „delegitymizacji” czyichś przekonań w sytuacji, gdy jego partia rządzi, przejęła prawie wszystkie instytucje, ma olbrzymią przewagę w sondażach i nieustannie twierdzi, że „realizuje program Polaków” (po prostu Polaków, a nie np. jakiejś grupy Polaków). Wyciągam z tego wniosek, że prawicowi publicyści i politycy muszą być en masse ludźmi bardzo wrażliwymi.
Przyjrzyjmy się jednak samemu argumentowi. Niewątpliwie pewna wrażliwość komunikacyjna – większa świadomość kontekstu, w jakim formułuje się własne sądy i wiedzy o sposobach, na jakie mogą one zostać zrozumiane przez drugą stronę – jest polskiej debacie bardzo potrzebna i z tym nie zamierzam polemizować.
Wypowiedź Zaremby sugeruje natomiast dwie inne rzeczy. Po pierwsze, gdyby w przeszłości poglądy prawicowe były szerzej uznawane, to być może projekt PiS-u nie byłby dzisiaj tak radykalny. Po drugie, że PiS w pewnym sensie musi teraz postępować w sposób, który liberałowie odbierać będą jako antyliberalny i mający quasi-autorytarny posmak, aby móc wypracować sobie demokratyczną legitymizację, której mu odmawiano.
Teza pierwsza wydaje się albo banalna, albo fałszywa. Z jednej strony, jest oczywiste, że gdyby więcej postulatów Jarosława Kaczyńskiego zrealizowano w przeszłości, to nie mógłby ich dzisiaj forsować z taką siłą – przykładowo, zdecydowana akcja dekomunizacyjna u początku lat 90. pozbawiłaby go dzisiaj możliwości dowolnego szermowania hasłem „postkomunizmu”, które w wielu punktach spina PiS-owską narrację. Gdyby więcej ludzi podzielało w przeszłości jego poglądy, to nie byłoby dziś wrażenia jakiejś istotnej przemiany politycznej, itd.
Z drugiej strony, trudno powiedzieć, jak owe ustępstwa mogłyby zadziałać, jeśli nie polegałyby po prostu na całkowitej akceptacji woli prezesa PiS. Jeśli bowiem Kaczyński mógł wymienić Wildsteina na stanowisku prezesa TVP – a nie ma chyba na prawicy wielu kandydatów o większym dorobku publicystycznym – to mógłby tak czy inaczej wymieniać ludzi w pełni dyspozycyjnych także we wszystkich innych instytucjach.
Teza druga jest niezwykle interesująca, paradoksalna i w pewnym perwersyjnym sensie prawdziwa. Oto Kaczyński musi potwierdzić obawy liberałów na swój temat, aby dostać się na teren normalnej demokratycznej polityki, ponieważ w innym przypadku nie zostałby zaakceptowany jako równoprawny gracz[4]. Praktyczna realizacja takiego zamysłu przypomina jednak kwadraturę koła, bo tak postawiony cel jest nieosiągalny – kręgosłup starej polityki zostanie złamany, a w nowych, zmienionych przez PiS warunkach polityka oczywiście nie będzie już taka jak wcześniej. Nie będzie w niej w ogóle miejsca na ideę „równoprawnego gracza”.
Przez zanegowanie całego dotychczasowego porządku PiS wypracowuje więc sobie swój własny świat społeczny, który Zaremba nazywa drugim informacyjno-ideowym obiegiem. Społeczeństwo ostatecznie podzieliło się na pół.
Problem polityczny – czy możliwa jest wspólna sfera publiczna?
Zaremba przekonuje, że w Polsce – w przeciwieństwie do Ameryki – nie ma tradycji istnienia dwóch równoprawnych segmentów politycznych. Powrót do „jednego społeczeństwa”, w którym standardy wyznaczają Janicki z Władyką, nie wchodzi więc w grę. Jak pisze publicysta, „poglądy konserwatywne, nawet w moim miękkim wydaniu, stają się względnie pełnoprawne tylko w świecie dwóch rzeczywistości i braku opinii publicznej. Płacona za to cena jest straszliwa. Ale bez uświadomienia sobie tej prawdy liberałowie naprawdę nie będą nas rozumieć”.
Sądzę jednak, że sytuacja wygląda trochę inaczej. Po pierwsze, kompleksowe pojednanie rzeczywiście nie jest możliwe, możliwy jest jednak cywilizowany spór, w którym przyjmuje się, że co do zasady wszyscy jego uczestnicy pragną dobrego życia. Z samego faktu obywatelstwa każdemu przysługuje więc a priori pełna legitymizacja do aktywnego udziału w sferze publicznej.
Możliwa jest zatem pluralistyczna sfera publiczna, w której toczy się potyczka o tymczasową dominację: wspólnota ludzi tkwiących razem w sporze o wartości, w której łączy nas nie jedna wielka rzecz, ale – jak pisał Richard Rorty – „tysiąc małych szwów”.
Po drugie, kwestia właściwego opisu graczy politycznych, a także dopuszczalnych granic postępowania, w tym także tego, kto jest „radykałem” i czy to dobrze, czy źle, jest w demokracji jednym z oczywistych przedmiotów sporu. Innymi słowy – przepraszam za truizm – prawicy wolno rządzić, a liberałom wolno te rządy (nawet ostro) krytykować. Krytyka nie odbiera nikomu legitymacji do rządzenia.
Po trzecie, pewnym praktycznym problemem jest fakt, że polscy politycy prawicowi, nie prezentują się jako zwolennicy liberalnej demokracji. Z pragmatycznego punktu widzenia wydaje się więc dość naturalne, że w takiej sytuacji liberalna demokracja musi się raczej przed nimi bronić niż uprawomocniać ich destrukcyjne dla instytucji przekonania. Niezależnie od wszystkiego, kiedy partia rządząca raptownie monopolizuje władzę, a jej szef krzyczy z mównicy sejmowej, że opozycja to mordercy, nie wygląda to jak normalna polityka.
Liberałowie nie powinni więc negować legitymizacji prawicy do sprawowania rządów, ale polscy prawicowcy muszą się jednocześnie zdecydować się, czy są – co najmniej w najbardziej nieinwazyjnym i elastycznym sensie – liberalnymi demokratami. Sprawa ta związana jest z kwestią ostatnią, chyba najbardziej podstawową.
Problem kulturowy – czy możliwy jest odwet na kulturze liberalnej?
Zaremba woli ostatecznie wybrać logikę „totalnej, niszczącej w dłuższej perspektywie wojny” niż jakiś nowy „oświecony konserwatyzm”, na którego gruncie „chadecy głosują za eutanazją”. Innymi słowy, przekroczenie degenerującej formy życia publicznego jest możliwe jedynie pod warunkiem, że w sferze polityki zachowana zostanie pewna esencja konserwatywnych przekonań. Konsekwentnie, skoro przekonania to reprezentuje dzisiaj akurat PiS, to trzeba wspierać go niezależnie od wszystkiego, co czyni poza tym.
Problem polega na tym, że moralność łatwo może zostać wyparta przez plemienność. Jeśli bowiem zasada lojalności wobec partii będzie ostatecznie stanowić jedyną podstawę wyborów politycznych, to moralne cele, którym owa lojalność miałaby służyć, z czasem będzie trzeba porzucić. Nie tylko nie zostaną zabezpieczone przed ruchem politycznego wahadła, ale w ogóle przestaną mieć znaczenie.
Na gruncie takiej logiki można więc rzeczywiście zapobiec pojedynczym zmianom, takim jak wprowadzenie eutanazji czy małżeństw homoseksualnych (nie słychać zresztą, żeby ktoś domagał się ich wprowadzenia akurat od PiS-u). Ale to, co Zaremba krytycznie określa mianem „odwetu”, który obóz PiS-u bierze na tzw. elitach III RP, odtwarza się w skali nieporównanie większej.
PiS zachowuje się tak, jakby miał wziąć odwet nie tylko na „Gazecie Wyborczej” i TVN-ie, ale także na Europie Zachodniej za jej politykę i jej kulturę, a więc właściwie generalnie na całej kulturze liberalnej od czasów reformacji. Od kiedy PiS doszedł do władzy – co mimo rzekomo przytłaczającej dominacji rozmaitych ośrodków władzy w III RP okazało się wcale nie takie skomplikowane – nie chodzi już tylko o to, że ktoś uciskał środowiska prawicowe. Teraz okazuje się jeszcze, że uciskano Polskę, chrześcijaństwo i konserwatyzm.
W dodatku, jako że mowa o zagrożeniu zewnętrznym, PiS-owi z łatwością przychodzi traktowanie niezgadzających się z nim ludzi jako agentów „zagranicy”, a więc choćby przedstawianie polityków Platformy jako „niemieckich”. Wszystkie państwa Europy i świata, cała różnorodność „niepolskich” kultur oraz wszystkie „zagraniczne” ideologie, a także ich lokalni eksponenci zostają tu zblokowane w magicznej syntezie. W ten sposób światowy spisek przeciwko naszemu krajowi domyka się. Kiedy odgrodzimy się od świata zewnętrznego i zmarginalizujemy możliwość opozycji wobec rządu, będziemy wreszcie „u siebie”.
W odpowiedzi na ów kosmiczny ucisk, któremu podlega rzekomo polskość, można więc ostatecznie zbudować mury odgradzające nas od świata, ale to, co zostanie po tej operacji, wcale nie będzie już tak zawzięcie bronioną przez prawicę wielką cywilizacją chrześcijańską, lecz czymś zupełnie innym i znacznie bardziej ograniczonym. Będzie to apoteoza swojskości, model skarlałego i zastraszonego narodu, po którym trudno oczekiwać tak osiągnięć moralnych, jak i politycznych, można zaś spodziewać się potęgowania przynoszącego pociechę resentymentu, który był tej wizji wspólnikiem.
Przed groźbą delegitymizacji nie ma ucieczki, ponieważ jej źródłem nie jest „Gazeta Wyborcza”, ale historia kultury. Co więcej, w epoce, w której zasadę legitymizacji stanowi demokratyczna wola ludu, jedyną metodą zabezpieczenia się przed odrzuceniem jest takie jej skrępowanie, aby nie mogła już tego uczynić.
Do rozważenia zwolennikom „dobrej zmiany” zostawiam więc pytanie o to, czy warto wspierać realizowany przez PiS model rządów mimo wszystko, czy też próbować wpływać na politykę innymi środkami.
Przypisy:
[1] P. Zaremba, O jednym takim… Biografia Jarosława Kaczyńskiego, Warszawa 2010, s. 124.
[2] Odwrotna strona medalu. Mówi Jarosław Kaczyński, Warszawa 1991, s. 77.
[3] P. Zaremba, dz. cyt., s. 88-89.
[4] Trzeba jednak pamiętać, że Kaczyński sam wielce się powstaniu tych obaw przysłużył. Wiedział przecież, że odbierany jest jako polityk awanturniczy, a i tak, zamiast łagodzić to wrażenie, nie stronił od kontrowersji. W swojej biografii Zaremba wspomina na przykład, jak to Jarosław Kaczyński wzywał Lecha Wałęsę, by ten bezprawnie rozwiązał Sejm kontraktowy i nadał dekretem ordynację wyborczą. W ten sposób ówczesny szef Kancelarii Prezydenta wypracowywał pewien odnoszony do niego horyzont oczekiwań. Por. P. Zaremba, dz. cyt., s. 106.
* * *
Wcześniejsze teksty w dyskusji:
Karolina Wigura: Nie jest za późno na odsuwanie radykałów. Do Piotra Zaremby
Piotr Zaremba: Silne wartości albo wojna. Polemika z Karoliną Wigurą
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Creative Commons Zero – CC0, Max Pixel.com