Karolinę Wigurę wymieniłem dwa razy. W felietonie dla „Przewodnika Katolickiego” i w tekście dla „Teologii Politycznej”, który tamta redakcja zatytułowała „Odwet nie jest dobrym doradcą”. W obu artykułach odniosłem się krytycznie do stanu debaty w Polsce, uznając ją dziś za przestrzeń obłędnych, rozbijających wspólnotę harców, w których obie strony sporu biją na oślep, kierując się emocjami, żądzą zysku lub prostą zasadą obsługiwania własnych obozów politycznych.

Wielu swoich kolegów, tak zwanych konserwatystów, opisałem jako nie lepszych, a w pewnych sytuacjach nawet przodujących w patologiach, choćby w bezpośrednim realizowaniu wytycznych swojej, dziś rządzącej, partii. Równocześnie szukałem okoliczności łagodzących: od stanu rynku medialnego po naturę ideowej polaryzacji, która sama w sobie nie jest wymyślonym na potrzeby gawiedzi trickiem. Te okoliczności nie uchroniły mnie jednak przed głębokim pesymizmem finału. Jest źle, a będzie jeszcze gorzej.

Pani Wigura została przywołana jako osoba, która wyraziła ostatnio rzadko pojawiający się po jej stronie pogląd. Owszem, należy krytykować rządy PiS-u, lecz nie należy odmawiać mu legitymacji z powodów ideologicznych. Mają prawo rządzić jako konserwatyści, tak jak inni mają podobne prawo jako liberałowie czy socjaldemokraci. Uznałem tę wypowiedź za ciekawą, choć mocno spóźnioną, do czego wypadnie jeszcze wrócić. W pierwszych dwóch latach obóz PiS-u i jego intelektualne oraz medialne zaplecze spotkało się z tyloma demonstracjami postawy odwrotnej, że postanowiło zbudować system trwale zabezpieczający przed delegitymizacją, a po części po prostu uległo pokusie brutalnego odwetu.

Na mój tekst zareagowała z kolei Karolina Wigura, przeważnie mnie komplementując. Przypomniała przy okazji takie znane poza Polską truizmy jak ten, że komentator ma nie tylko prawo, ale nieraz i obowiązek krytykować „swoich”. Przy czym bardzo uczciwie przypomniała, że niechęć do niesfornych dysydentów panuje także po jej stronie. Nie śmiem – to dygresja – tej strony definiować, bo co prawda Kultura jest Liberalna, ale szerszy antypisowski obóz zrzesza bardzo szerokie spektrum – od Adriana Zandberga (no ten się czasem wyłamuje), więc powiedzmy od Sławomira Sierakowskiego po Romana Giertycha. W wielu sprawach przemawiają wspólnym głosem.

Konserwatyzm rozwodniony czy wojna totalna?

Z tym wszystkim zgoda – Wigury ze mną i moja z Wigurą. Ale pani Karolina podjęła też polemikę. Po pierwsze, nie godzi się z moim przypomnieniem, kto zaczął. A moim zdaniem w dużej mierze pierwsze wojenne kroki, zwłaszcza w świecie mediów, podjęli wrogowie prawicy. Publicystka uważa, że to dziś nieważne, a z perspektywy młodego pokolenia wręcz nieczytelne. Po drugie, nie godzi się ona także z moim poglądem, że jej deklaracja padła za późno. Nigdy nie jest za późno na dobre zmiany, eliminowanie własnych radykałów, uzdrawianie atmosfery, szukanie mądrego konserwatyzmu i mądrego liberalizmu.

Odpowiadam: moja konkluzja co do tego, kto zaczął, nie miała charakteru kronikarskiego. Choć możliwe, że miałem i obowiązki kronikarza, próbując zarysować w miarę kompletną (z mego punktu widzenia) panoramę. Nie chodzi tylko o to, by ustalić, jak w świecie dzieci, kto pierwszy zaczął przezywać albo pluć przez rurkę. Nie załatwią tego – a Karolina Wigura próbuje – zestawienia współczesnych cytatów z Tomasza Lisa i Michała Karnowskiego – jako swoich lustrzanych odbić.

Nie załatwią, bo ja obie myśli sformułowałem łącznie. Przypomnę, cytując niestety samego siebie: „Powiedziałbym: słusznie, ale o wiele za późno [apeluje Karolina Wigura – PZ]. I skądinąd bez oddźwięku we własnym obozie. Zjawisko wieloletniego spychania konserwatywnych, katolickich, patriotycznych czy jakkolwiek politycznie niepoprawnych poglądów do medialnego i społecznego czyśćca owocuje dziś potężnym, wielonurtowym odwetem. Ludzie, którzy przez lata mieli monopol na ośmieszanie i delegitymizowanie, są teraz, wraz z osłabieniem ich finansowego zaplecza, poniżani i przeganiani”.

Być może za mało napisałem o owym przeszłym spychaniu, ale to stanowi istotę tego, co dzieje się dziś. Rozumiem, że opozycja liberalna czy lewicowo-liberalna chce dziś wywracać instytucje PiS-u. Ale wiele wskazuje na to, że chce również wrócić do tamtego status quo. Za rozwiązanie „autorytarne” uznając w całkiem tym samym tonie zarówno legislacyjne zabawy sądami, jak i – powiedzmy – sprzeciw wobec małżeństw homoseksualnych czy inną od swojej koncepcję edukacji. Tu się nic nie zmieniło. Oczywiście, liberałowie mają prawo zmieniać „prawicowe ustawy”, jeśli odzyskają władzę. Ale nie powinni odmawiać tego samego prawa, w tak totalny i nieprzemyślany sposób, prawicy.

Odpowiedzią jest domknięty i miejscami duszny projekt PiS-u, który wielu moich kolegów zaakceptowało właśnie z tego powodu. „Na tej wojnie nie bierze się jeńców” – to tekst, który słyszę ostatnio coraz częściej. I faktycznie – świat według TVN-u i „Wyborczej” był bezalternatywny od dawna. Możliwe, że Jarosław Kaczyński wiele swoich teorii, dotyczących kształtu wymiaru sprawiedliwości czy mediów, wykoncypował także już przed laty. Ale gotowość sensownych ludzi do jego popierania teraz bierze się właśnie z tego. Oni nie chcą wracać ze swymi poglądami w społeczny i prestiżowy niebyt. Wolą się mścić. Nie wszyscy znajdują w tym przyjemność.

Dlatego właśnie jestem pełen pesymizmu. Można wiązać nadzieję ze zmianami pokoleniowymi, moim jednak zdaniem ludzie młodzi raczej powielają emocje i błędy swoich rodziców i dziadków. A jak ktoś ma nadzieję na jakiś nowy, oświecony konserwatyzm, to jeśli ma on sprowadzić się do poglądów rozwodnionych, rodem ze świata, w którym chadecy głosują za eutanazją, bo nie znajdują słów sprzeciwu, to ja takiej społecznej zgody nie kupuję. Wolę już totalną, niszczącą w dłuższej perspektywie wojnę.

Nie ma jednego społeczeństwa i jednej opinii publicznej

„W Polsce nie ma opinii publicznej w tradycyjnym dla demokracji znaczeniu. Są dwa ideowo-informacyjne obiegi. Dwa systemy wartości. W tym sensie nie istnieje społeczeństwo jako całość. Politycznie korzysta z tego wyłącznie PiS” – piszą dziś arcysłusznie Mariusz Janicki i Wiesław Władyka na łamach „Polityki”. Rzecz w tym, że obaj panowie są wybitnymi współsprawcami takiego stanu rzeczy. Sami zaczęli kopać przepaści między tymi obiegami jeszcze podczas pierwszych, dość łagodnych z dzisiejszej perspektywy rządów PiS-u.

I rzecz nie w tym, że znajduję przyjemność w wypominaniu im tego. Raczej w tym, że ich program zakłada powrót do „jednego społeczeństwa”, z ustalonym raz na zawsze systemem wierzeń i autorytetów, sprzedawanych jako obiektywne i niezmienne. Nie tak wygląda opinia publiczna, powiedzmy, w Ameryce, gdzie oba polityczne segmenty – demokratyczny i republikański – mają mocne poczucie własnej podmiotowości i równoprawności, a opinia publiczna nadal potrafi reagować jako jedna całość (też już skądinąd nie tak często jak kiedyś). Tam nadal istnieją podzielane przez wszystkich standardy.

Świat „wspólnego społeczeństwa” Władyki i Janickiego to świat, w którym ja byłem „prawicowym dziennikarzem”, a Jacek Żakowski, choć dużo bardziej wyrazisty w różnych sądach ode mnie (Gowina nazywał „ciemnogrodem” w telewizyjnych dyskusjach), był dziennikarzem bezprzymiotnikowym.

Nie wiem, czy Janicki z Władyką są w stanie tamten dawny system odbudować. Moim zdaniem łatwo im nie będzie. Istota rzeczy leży w tym, że poglądy konserwatywne, nawet w moim miękkim wydaniu, stają się względnie pełnoprawne tylko w świecie dwóch rzeczywistości i braku opinii publicznej. Płacona za to cena jest straszliwa. Ale bez uświadomienia sobie tej prawdy liberałowie naprawdę nie będą nas rozumieć.

 

* Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Robert_z_Ziemi, Pixabay.com