Jednym z leitmotivów tegorocznego sezonu ogórkowego była niby dowcipna rada Jurka Owsiaka wypowiedziana na Przystanku Woodstock i skierowana do Krystyny Pawłowicz, zaciekłej przeciwniczki festiwalu, zalecająca jej kurację seksem, który miałby rzekomo uzdrowić duszę i ciało posłanki PiS-u.
Oliwy do ognia dolał kilka dni później Kazimierz Kutz w felietonie na katowickich stronach „Gazety Wyborczej”. Chociaż skrytykował Owsiaka, umieścił postać Pawłowicz – „uczoną, samotną i niekonwencjonalną kobietę o purnonsensowym poczuciu humoru” – w szerszym kontekście zjawiska dojrzałych „kobiet, do których mężczyźni nie lgną”.
W obronie Pawłowicz stanęło wiele kobiet – dziennikarek i feministek. Paulina Młynarska, sama kobieta już raczej dojrzała, celnie wytknęła seksizm w wypowiedziach obu panów i krytykę jej stanu cywilnego, wieku i wyglądu. „Je suis Pawłowicz!”, napisała wręcz. Joanna Derlikiewicz na łamach „Kultury Liberalnej” zwróciła uwagę, że takie żenujące i seksistowskie wypowiedzi, nie tylko Owsiaka i nie tylko w stosunku do Pawłowicz, są wyrazem przepaści pokoleniowej między młodymi a starą gwardią.
Co autorzy mieli na myśli
Słowa zarówno Owsiaka i Kutza, panów światłych, nowoczesnych, postępowych, nieważne, czy o Pawłowicz, czy o jakiejkolwiek innej kobiecie, są niestety emanacją kultury patriarchalnej i seksizmem najgorszego sortu. Słowa Kutza są jednak dużo ciekawsze i to nie tylko dlatego, że Jerzy Owsiak szybko się zreflektował i za swoją wypowiedź przeprosił.
Otóż portret Pawłowicz nakreślony przez Kazimierza Kutza oraz jego diagnoza, dlaczego Krystyna Pawłowicz jest, jaka jest, nasuwają na myśl zupełnie nieoczywiste i prowokujące skojarzenia. Na koniec sezonu ogórkowego, gdy za drzwiami czekają już sprawy większego kalibru, warto jeszcze do tego wrócić.
Otóż oprócz skomentowania stylu bycia i wyglądu Pawłowicz reżyser wprawnym męskim okiem rozwinął myśl o kobietach, do których „nie lgną mężczyźni”:
„Ale bywają kobiety, do których mężczyźni nie lgną, choćby miały urodę Marilyn Monroe. […] Spotkałem wiele takich nieszczęśliwych kobiet. One po czterdziestce nieco dziwaczeją, a często deformują się psychicznie i cierpią na nieznośne aberracje. Zaczynają źle odbierać ludzi i zapadają na swoistą wściekliznę, często bez najmniejszej przyczyny. Nieraz na widok gościa jak ciacho. Jeśli się taką napotka, najlepiej salwować się ucieczką”.
Krystyna Pawłowicz urody Monroe raczej nie ma, ale i tak należy do kobiet, do których nie lgną mężczyźni – i ta okoliczność jest rzekomo powodem jej nienawiści do świata. „Lgnięcie” jest w tym wypadku ocenianie wyłącznie na podstawie „formalnego przylgnięcia”, czyli stanu cywilnego kobiety. Nie ma męża w wieku 60 lat, jest zacietrzewiona, znaczy, że na pewno nikt jej nie chciał. A zatem równowaga psychiczna kobiety (ale również ocena jej zachowania w sferze publicznej) jest ściśle skorelowana z jej stanem cywilnym, a dokładnie faktem, czy ktoś, ktokolwiek, kto ma w dowodzie wpisane „mężczyzna”, chciał ją poślubić.
Nie tylko Kazimierz Kutz tak uważa. Reżyser zręcznie wyartykułował powszechne myślenie w naszej kulturze na temat „starych panien”.
Stara panna, więc wariatka
Może być coś na rzeczy w tym, że niespełnienie Pawłowicz w tradycyjnych rolach kobiecych żony i matki jest powodem jej obecnego zafiksowania na punkcie wartości rodzinnych i niechęci do feminizmu. Jest wiele powodów, dla których kobiety pozostają same i nie wiążą się z żadnym mężczyzną. Czasem dzieje się tak z przyczyn niezależnych, ale czasem (coraz częściej) z wyboru. W Stanach Zjednoczonych już teraz więcej kobiet jest samych niż zamężnych (link: https://www.pri.org/stories/2014-09-14/singles-now-outnumber-married-people-america-and-thats-good-thing).
Jednak pomimo że czasy się zmieniły, jedna rzecz wciąż pozostaje niezmienna – dzielenie kobiet na te, które mają męża, miały męża, planują mieć lub cierpią z powodu jego braku, połączone z deprecjonowaniem tych ostatnich i tłumaczeniem różnych aberracji osobowościowych faktem ich „staropanieństwa”. Celują w tym nie tylko panowie z prawej strony, ale w równym stopniu obrońcy demokracji, wyluzowani i postępowi wujkowie czy kumple.
Na jedną Krystynę Pawłowicz przypadają setki tysięcy kobiet samych (panien, wdów czy rozwódek), które żyją swoim życiem, realizują się i są stokroć bardziej zrównoważone niż niejedna kobieta będąca w związku. Ale patriarchat woli wyciągnąć jedną Krystynę Pawłowicz i powiedzieć wszystkim, że jest, jaka jest, właśnie przez „brak chłopa”, bo żaden jej nie chciał. I dobrodusznie przestrzega wszystkie inne kobiety.
Pawłowicz – ikona feminizmu każdej fali
Tymczasem, paradoksalnie, w opisie Kutza, oczywiście wbrew intencji autora, Krystyna Pawłowicz urasta do ikony feminizmu. Jest to przecież kobieta, która osiągnęła obiektywny sukces i to w środowisku zdominowanym przez mężczyzn, ba! konserwatywnych i szowinistycznych mężczyzn. Zrobiła karierę naukową, a następnie przebiła się w polityce. Dokonała tego samodzielnie – nie stał za nią żaden mąż, kochanek czy ojciec. Czyż nie o to walczył feminizm drugiej fali? By każda kobieta była samodzielnym bytem zdolnym osiągnąć pozycję równą mężczyznom w sferze publicznej wyłącznie w oparciu o własną pracę i intelekt, a nie relację do jakiegoś ważnego mężczyzny.
Jej wygląd i styl – niewpisujący się w utarte standardy kobiecego piękna czy elegancji – wiek, niekonwencjonalny sposób bycia, łamanie zasad dobrego wychowania, wygłaszanie poglądów niepoprawnych politycznie zbliża ją z kolei do ikony feminizmu trzeciej fali. Kładzie on nacisk na kulturowe aspekty „bycia kobietą”, tzw. intersekcjonalność, czyli różnorodność doświadczeń kobiet o różnym statusie oraz indywidualizm. Krystyna Pawłowicz jest taka, jaka chce być, nieujarzmiona przez żadne normy społeczne czy żadnego męża.
Musiała też natknąć się na swojej drodze niejednokrotnie na seksizm i uprzedzenia wobec kobiet, które ograniczały jej możliwości awansu, czy odbierały pewność siebie. Również w swojej partii nie jest traktowana poważnie. Pomimo tytułów naukowych i wykształcenia prawniczego, pomimo wyraźnego deficytu ekspertów popierających PiS, nie dano jej żadnego stanowiska. Jest w zasadzie jedyną wyrazistą kobietą w partii, jednak jej „wyrazistość” skazuje ją na margines, nawet we własnym środowisku. Szkoda, że sama tego nie widzi. No i szkoda, że jej „wyrazistość” jest właśnie taka.
***
Zapewne nie warto bronić samej Krystyny Pawłowicz w jej obecnej postaci politycznej. Ponoć nie zawsze taka była, wielu absolwentów prawa z UW pamięta ją jako „dobrą ciocię”, bardzo serdeczną dla studentów. Fakt, że takie osoby jak ona lub poseł Stanisław Pięta bezkarnie mówią w debacie publicznej, to co mówią, mając na to wyraźne przyzwolenie partyjnej góry, jest ostatecznym dowodem na to, że poziom debaty politycznej sięgnął nie tyle bruku, co rynsztoka.
Warto jednak bronić wszystkich kobiet przed publicznym deprecjonowaniem ich z powodu wyglądu, wszystkich niezamężnych kobiet przed stawianiem znaku równości między stanem cywilnym a jakimiś odchyłami osobowościowymi. Dziwnym trafem Stanisław Pięta ma żonę i dziecko, a poziom jego wypowiedzi nie odbiega od poziomu wypowiedzi poseł Pawłowicz. Ale Pięcie nikt nie wyciąga stanu cywilnego i do łóżka nie zagląda. Więc dlaczego czepiamy się tylko Pawłowicz?