„Twin Peaks”, które zapisało się w annałach popkultury jako esencjonalna opowieść o małomiasteczkowej Ameryce, zostało wywołane z telewizyjnych zaświatów. Twórcy serialu, David Lynch i Mark Frost, nie są jednak zainteresowani spełnianiem życzeń fanów. Wbrew pozorom nowe „Twin Peaks” jest odtrutką na wszechobecną tęsknotę za wytworami minionych dekad.

W oparach nostalgii

Z perspektywy ponad 25 lat otulone ciepłym kocem nostalgicznych wspomnień „Miasteczko Twin Peaks” jawi się jako miejsce, w którym życie jego sympatycznych, choć nieco ekscentrycznych mieszkańców kręci się przede wszystkim wokół gorącej kawy i wiśniowych placków z Double R Diner. Kultywowanie powierzchownych przyjemności płynących z oglądania tego serialu sprawiło, że nawet brutalne morderstwo Laury Palmer (Sheryl Lee), które wywróciło na nice codzienną egzystencję lokalnej społeczności, przestało z czasem szokować. Mroczne podbrzusze pozornie idyllicznego miasteczka zostało ponownie zepchnięte do zbiorowej nieświadomości, skąd wcześniej wydobył je David Lynch.

Odurzeni pragnieniem powrotu do przeszłości, często zapominamy, jak radykalne było „Miasteczko Twin Peaks”, kiedy pojawiło się na antenie mainstreamowej stacji ABC. Serial Lyncha i Frosta wstrząsnął telewizyjnym medium i regularnie łamał niemal wszystkie obowiązujące wówczas reguły. Nawet dzisiaj taka dezynwoltura robi wrażenie. Autorzy swobodnie zderzali ze sobą sprzeczne tonacje, gatunki i konwencje, zachwycając niektórych widzów i frustrując wielu innych. Pierwszy sezon miał wysoką oglądalność, ale kiedy tajemnica śmierci Laury Palmer została wyjaśniona, a całość stała się zbyt dziwaczna, zainteresowanie publiczności zaczęło się ulatniać, co ostatecznie doprowadziło do anulowania serialu po drugim sezonie. Z czasem „Twin Peaks” stało się częścią kanonu dzięki zaangażowaniu fanów i krytyków, ale jego historia nie stanowi gotowego przepisu na telewizyjny hit.

Być może największą zasługą „Miasteczka Twin Peaks” było pokazanie, że możliwa jest inna telewizja – wielowymiarowa, wymagająca i wytyczająca nowe ścieżki. Dzieło Lyncha i Frosta na przestrzeni lat okazało się niezwykle istotnym punktem odniesienia dla wielu twórców. Bez niego z pewnością nie powstałyby takie seriale, jak „Z Archiwum X” (1993–2002), „Sześć stóp pod ziemią” (2001–2005), „Dochodzenie” (2011–2014), „Tajemnice Laketop” (2013–) czy „Riverdale” (2017–). Mniej oczywiste inspiracje można odnaleźć także w „Rodzinie Soprano” (1999–2007), w której eksperymentowano ze snami głównego bohatera, unurzanym w surrealistycznych wizjach „Hannibalu” (2013–2015), a nawet w „Atlancie” (2016–), określanej przez jej twórcę jako „Twin Peaks” z raperami. Listę produkcji, które zaciągnęły dług wdzięczności wobec serialu Lyncha i Frosta, można rozwijać w nieskończoność, ponieważ wciąż powstają kolejne.

Niemożliwość powrotu

Włodarze platformy Showtime, odpowiedzialnej finansowo za powrót „Twin Peaks”, prawdopodobnie nie do końca wiedzieli, na co się piszą. Napędzani nostalgią widzów dali się uwieść charyzmie i reputacji Davida Lyncha, oferując mu satysfakcjonujący budżet oraz artystyczną wolność. Oczekiwania rosły, kiedy kompletowano obsadę i ogłoszono, że Lynch (w przeciwieństwie do oryginalnego serialu) samodzielnie wyreżyseruje wszystkie odcinki. Nikt jednak nie był przygotowany na to, czym nowe „Twin Peaks” (w USA z podtytułem „The Return”) okazało się w istocie.

To, że w tkance serialu coś jest nie tak, zapowiada już zmodyfikowana czołówka. Pomimo tego, że pojawiają się w niej krajobrazy (tylko sfilmowane w nieco inaczej wykadrowanych ujęciach) i charakterystyczny krój napisów początkowych, budzi podskórny niepokój. Być może to zasługa jednostajnego ambientowego szumu, który słyszymy, jeszcze zanim wybrzmią pierwsze akordy słynnej kompozycji Angelo Badalamentiego. Atmosferę czołówki zagęszcza również wyłaniająca się z mgły twarz Laury Palmer oraz obecność ikonicznych czerwonych kotar i zygzakowatej podłogi.

Kolejne odsłony tego 18-odcinkowego, limitowanego serialu (wedle nomenklatury Showtime; sam Lynch mówi, że to właściwie długi film podzielony na części) tylko utwierdzają w narastającym przekonaniu, że nie mamy już do czynienia z „Twin Peaks”, które pamiętamy, pomimo powierzchownych podobieństw i powracających bohaterów. David Lynch i Mark Frost idą nawet o krok dalej. Jeden z przewodnich tematów nowego serialu to idea, że jakikolwiek powrót jest w zasadzie niemożliwy. Szybko okazuje się, że „Twin Peaks: The Return” to nie prozaiczny, oczywisty tytuł, ale przemyślany pomysł na całość, który aż skrzy się od wieloznaczności.

Fabularne skrawki

Akcja nowego „Twin Peaks” rozgrywa się 25 lat po wydarzeniach z finału drugiego sezonu, jednak poszukiwanie oznak upływającego czasu w świecie przedstawionym sprawia, że można poczuć się zdezorientowanym. Oprócz oczywistej obserwacji, że bohaterowie się postarzeli, niewiele wskazuje na to, że ich życie toczyło się utartym torem podczas nieobecności widzów. Andy (Harry Goaz) i Lucy (Kimmy Robertson) mają teraz dorosłego syna Wally’ego (Michael Cera), który z niewiadomych przyczyn pozuje na Marlona Brando z filmu „Dziki”. Bobby Briggs (Dana Ashbrook) z młodocianego buntownika przeistoczył się w rzetelnego stróża prawa. Shelly (Mädchen Amick) i Norma (Peggy Lipton) dalej pracują w Double R Diner, które w międzyczasie stało się dochodową franczyzą. Z kolei agent Dale Cooper (Kyle MacLachlan) spędził ćwierćwiecze w Czarnej Chacie, podczas gdy jego zły długowłosy doppelgänger przemierzał Stany Zjednoczone.

Pomimo tych ewidentnych faktów fabularnych można jednak odnieść wrażenie, że bohaterowie „Twin Peaks” po prostu cierpliwie czekali przez 25 lat na kontynuację swojej historii. Świat, w którym egzystują, wydaje się zapomniany, wyludniony, pełen powtarzających się mechanicznie zdarzeń i zagubionych postaci. Pomimo kilku nowinek technologicznych tak naprawdę niewiele się zmieniło. Ubrania, domy i samochody mogą równie dobrze pochodzić z lat 90.

Główną osią narracyjną „Twin Peaks” ma być powrót agenta Coopera i ostateczna konfrontacja z jego demonicznym sobowtórem. Droga do tego celu przypomina jednak labirynt. Kiedy bohater po surrealistycznej ucieczce w końcu wydostaje się z Czarnej Chaty, zamienia się miejscami z jeszcze jednym „bratem bliźniakiem”, fajtłapowatym agentem ubezpieczeniowym z Las Vegas – Dougiem Jonesem. Wrzucony w życie rodzinne i zawodowe Dougiego, uwielbiany przez fanów Cooper staje się zagubionym, cierpiącym na echolalię cieniem samego siebie, a z oznak dawnej osobowości pozostało mu jedynie zamiłowanie do kawy i ciasta. Radzi sobie jednak na tyle dobrze, że nawet rodzina Jonesa nie zauważa podmiany Dougiego na Coopera.

Lynch i Frost rozwijają ten wątek w tempie właściwym dla slow cinema, wystawiając na próbę cierpliwość widzów, ale z czasem przygody Dougiego Jonesa okazują się jednym z najbardziej fascynujących i emocjonalnie satysfakcjonujących motywów nowego „Twin Peaks”. Duża w tym zasługa slapstickowego humoru w trybie minimalistycznym, dzięki któremu powtarzające się gagi stają się coraz zabawniejsze wraz z każdą kolejną wariacją. To także wspaniały popis aktorski. Kyle MacLachlan (na przestrzeni 18 odcinków odgrywający co najmniej trzy odmienne role) jako Dougie osiąga bardzo wiele za pomocą mocno ograniczonych środków wyrazu. Równie znakomita okazuje się Naomi Watts w roli jego żony, Janey-E, która swoją nadekspresją równoważy wycofanie Dougiego. Ich duet wspomaga plejada postaci drugoplanowych i epizodycznych (m.in. Jim Belushi, Robert Knepper, Tom Sizemore czy Don Murray). Ten najbardziej prostolinijny wątek serialu to jednak wciąż tylko niewielka część monumentalnego przedsięwzięcia, które przygotowali dla nas David Lynch i Mark Frost.

Lyncha i Frosta nie interesuje tradycyjna narracja, chodzi im raczej o zaproponowanie doświadczenia, które daleko wykracza poza fabułę i psychologię bohaterów. | Karol Kućmierz

Wszelkie próby streszczenia nowej odsłony „Twin Peaks” muszą skończyć się porażką. Bez znajomości serialu opis poszczególnych scen czy sekwencji musi brzmieć jak czysty bełkot. Lynch i Frost nie są zbytnio zainteresowani tradycyjną narracją, chodzi im raczej o zaproponowanie widzom doświadczenia, które daleko wykracza poza fabułę i psychologię bohaterów. Jeśli ktoś mimo to chciałby rozwikłać nowe „Twin Peaks”, zgodnie z popularną tendencją, według której dzieła filmowe są traktowane jako równania czy rebusy o ściśle określonym rozwiązaniu, twórcy pozostawili widzom ogromną ilość wskazówek. Próby wyjaśnienia, co właściwie wydarzyło się w warstwie fabularnej serialu za pomocą analiz symbolicznych czy numerologicznych, z pewnością zapewnią sieciowym tropicielom rozrywkę na wiele miesięcy. „Twin Peaks” może być oglądane na wiele sposobów, ale w żadnym razie nie daje się zredukować do jednej interpretacji czy teorii.

Nie tylko Twin Peaks

„Twin Peaks” w stosunku do poprzednich sezonów znacznie poszerzyło swoją perspektywę. Oprócz powrotu znanych bohaterów, twórcy wprowadzają całą galerię nowych postaci, a tytułowe miasteczko staje się tylko jednym z wielu miejsc akcji. Równolegle śledzimy przygody Coopera/Dougiego w Las Vegas, poczynania agentów FBI z Gordonem Cole’em (David Lynch) na czele, podróże i występki złego sobowtóra Coopera oraz rozmaite wątki w samym Twin Peaks. Ponadto niemal każdy odcinek zawiera występ muzyczny odbywający się w klubie Roadhouse, w którym możemy oglądać takich wykonawców jak Chromatics, Nine Inch Nails, Rebekah Del Rio, Eddie Vedder czy Julee Cruise. Lynch jednak nie poprzestaje na roli kuratora prezentującego nam swoich ulubionych muzyków. Poszczególne piosenki i ich enigmatyczne teksty często korespondują z treścią danego odcinka i oferują widzom kolejny element układanki.

Ponowne pojawienie się postaci znanych z klasycznego „Miasteczka Twin Peaks” czy filmowego prequela „Miasteczko Twin Peaks. Ogniu, krocz za mną” (1992) to nie tylko okazja do nostalgicznych wspomnień czy spełniania pragnień fanów, ale też czas pożegnania i zaskakująco trzeźwej refleksji na temat śmiertelności. Catherine E. Coulson, grająca Pieńkową Damę, sfilmowała swoje sceny niedługo przed śmiercią, dzięki czemu jej poetyckie monologi zyskały wymiar, który wykracza poza fikcyjny świat Twin Peaks. Miguel Ferrer, który wystąpił jako agent Albert Rosenfield, niestety także nie dożył premiery, przez co jego liczne wspólne sceny z Davidem Lynchem sprawiają wrażenie długiego pożegnania dwójki starych przyjaciół. W serialu pojawia się również zmarły niedawno Harry Dean Stanton (jako Carl Rodd). To jedna z ostatnich ról tego wybitnego aktora, który wielokrotnie pracował z David Lynchem. Postać Gordona Cole’a, grana przez samego Lyncha, stanowi kolejne ogniwo refleksji na temat przemijania w nowym „Twin Peaks”. Do tej pory pewny siebie i głośny (z powodu wady słuchu) bohater, w tej odsłonie jest znacznie bardziej zagubiony, wyciszony i świadomy własnych ograniczeń. Wrażenie to podkreśla pełna subtelnej melancholii kreacja aktorska.

Permanentne zadziwienie

Kolejny wymiar powrotu „Twin Peaks” to triumfalne przerwanie twórczego milczenia przez jednego z najważniejszych i najbardziej osobnych artystów amerykańskiego kina. Po trudnym w odbiorze „Inland Empire” (2006) świat filmu przestał być przyjazny dla Lyncha, co zmusiło go do wycofania się za kulisy. Po tylu latach aż 18 godzin nowego „Twin Peaks”, i to w tak bezkompromisowym wydaniu, to prawdziwy dar dla miłośników twórczości reżysera. David Lynch udowadnia, że przerwa w tworzeniu filmów nie wpłynęła negatywnie na jego styl (przymiotnik „lynchowski” zobowiązuje). W każdym odcinku swojego nowego dzieła Lynch pokazuje nam obrazy, sekwencje i pomysły inscenizacyjne, które wymykają się wszelkim porównaniom. Nawet jeśli doskonale znamy jego wcześniejsze dokonania, niezwykle trudno przewidzieć, co wydarzy się w kolejnych scenach.

Wyrazistość audiowizualnej formy Davida Lyncha jest doskonale widoczna nawet w najkrótszych fragmentach nowego „Twin Peaks”. Tysiące razy widzieliśmy nocny krajobraz Nowego Jorku sfilmowany z helikoptera, jednak sposób, w jaki zrobił to Lynch wraz z autorem zdjęć Peterem Demingiem, oszałamia. I nie sposób opisać słowami, dlaczego tak jest. Reżyser potrafi sfilmować światła reflektorów samochodowych przecinających ciemność amerykańskich bezdroży tak, że stanie się to stałym elementem naszych koszmarów sennych. Do stworzenia niezapomnianego ujęcia wystarcza mu niewiele. W jednym z odcinków zainscenizował wnętrze więzienia po zmroku oświetlone tylko pojedynczą latarką. To jednak zaledwie przykłady jego estetyki w wersji minimum. Kiedy Lynch zdecyduje się pójść na całość, dostajemy ekstrawagancję odcinka ósmego, który prawdopodobnie przejdzie do historii telewizji jako jeden z najbardziej wizjonerskich. Twórca powiązał w nim narodziny zła, reprezentowanego w uniwersum „Twin Peaks” przez demonicznego Boba (Frank Silva), z pierwszym testem broni atomowej przeprowadzonym przez Stany Zjednoczone 16 lipca 1945 r. I zrobił to w takim stylu, że nawet skojarzenia z ostatnią sekwencją „2001: Odysei kosmicznej” (1968) nie wydają się zbyt dużą hiperbolą. Są w tym odcinku porażające swoim pięknem i brutalnością sekwencje, które zagnieżdżą się w pamięci widzów na długie lata.

Mistrzostwo reżysera w sferze wizualnej to jedno, ale jego pomysły nie robiłyby aż takiego wrażenia, gdyby nie towarzysząca im warstwa dźwiękowa. Lynch pełnił także funkcję projektanta dźwięku i razem z licznymi współpracownikami oraz kompozytorem Angelo Badalamentim (którego rozpoznawalne utwory pojawiają się tym razem jedynie sporadycznie) stworzył niesamowite środowisko dźwiękowe, będące nieodłącznym uzupełnieniem sfery wizualnej. Pojawiające się w wielu odcinkach odgłosy elektrycznych wyładowań niczym z generatora Tesli, a także niezidentyfikowane szumy i trzaski budzą nie mniejszy niepokój niż pełne pierwotnej grozy sceny przemocy.

Dopełnieniem całości są jedyne w swoim rodzaju efekty specjalne, dzięki którym najbardziej fantastyczne wizje Lyncha mogły zaistnieć na ekranie. Twórca łączy tutaj CGI z DIY, efekty cyfrowe z podejściem „zrób to sam” i bardzo wiekowymi, ale wciąż skutecznymi trikami, których nie powstydziłby się Georges Méliès, jeden z pionierów kina. Pomimo tego, że David Lynch powitał z otwartymi ramionami erę kamer cyfrowych już wiele lat temu, realizując „Inland Empire”, w jego stylu odbija się cała historia kina, włącznie z prostymi efektami związanymi z mechaniczną manipulacją taśmą filmową (cofanie obrazu, przyspieszanie i zwalnianie, „gubienie” klatek). Lynch jest filmowcem, który płynnie łączy stare z nowym, wchłaniając do swojej twórczości osiągnięcia niemego kina, wideo-artu, surrealistycznego malarstwa czy awangardowej muzyki, jednocześnie pozostając przy tym sobą.

Odyseja po filmografii Davida Lyncha

18-godzinny powrót do świata „Twin Peaks” okazał się także doskonałym pretekstem, żeby Lynch mógł odświeżyć pewne motywy ze swojej różnorodnej filmografii, umiejscawiając je w nieco odmiennym kontekście. Czarno-białe ujęcia, służące przywoływaniu przeszłości i innych wymiarów egzystencji, odwołują się do malarskich kadrów z „Głowy do wycierania” (1977) oraz „Człowieka słonia” (1980). Liczne samochodowe wojaże nocnymi drogami i zagadkowe zamiany tożsamości bohaterów zostały zaczerpnięte wprost z „Zagubionej autostrady” (1997). Ironiczne spojrzenie na amerykański blichtr (w tym wypadku reprezentowany przez Las Vegas), niepokojąca erotyka i zabarwione czarnym humorem sceny przemocy mają z kolei swoje źródła w „Mulholland Drive” (2001). Powiązania z poszczególnymi dziełami Lyncha wzmacnia także obecność aktorów, z którymi reżyser wcześniej współpracował: Laury Dern, Naomi Watts, Harry’ego Deana Stantona czy Balthazara Getty’ego.

Nowe „Twin Peaks” nie tylko poszerza i pogłębia uniwersum serialu, ale także przenika filmografię Davida Lyncha na wskroś oraz powraca do tematów, które definiowały jego twórczość w przeszłości. Stanowi coś w rodzaju autorskiego kompendium oraz indeksu kluczowych odnośników do innych dzieł. Podróż pozostawionymi przez Lyncha portalami może się okazać szczególnie użyteczna dla widzów, którzy znają tylko „Miasteczko Twin Peaks”, podczas gdy reszta filmów Davida Lyncha pozostaje dla nich tajemnicą.

Na przekór oczekiwaniom

Wszechogarniająca ambicja najnowszej odsłony „Twin Peaks” jest jednocześnie jej największą zaletą i wadą. Wizja Davida Lyncha zdaje się nie mieć granic, przez co trudno uniknąć rozczarowań i frustracji, szczególnie kiedy oglądamy zaledwie jeden odcinek tygodniowo. Niektóre wątki, nawet jeśli zmierzają do jakiejś elektryzującej puenty, są często trudne do zniesienia. Idealnym przykładem są tutaj fragmenty dotyczące Audrey Horne (Sherilyn Fenn) i jej absurdalnych, rozciągniętych na kilka epizodów prób wyjścia z domu do klubu Roadhouse. David Lynch i Mark Frost liczą, że im zaufamy i podążymy za ich ekscentrycznymi pomysłami do samego końca, ale nie wszyscy widzowie będą gotowi na takie poświęcenie.

Wszechogarniająca ambicja najnowszej odsłony „Twin Peaks” jest jednocześnie jej największą i zaletą, i wadą. Wizja Davida Lyncha zdaje się nie mieć granic, przez co trudno uniknąć rozczarowań i frustracji, szczególnie kiedy oglądamy zaledwie jeden odcinek tygodniowo. | Karol Kućmierz

Niespieszne tempo i snucie narracyjnych nici, które splatają się dopiero na bardzo późnym etapie to ramy, do których przyzwyczaiły nas współczesne seriale. Problem w tym, że David Lynch nie przejmuje się zbytnio oczekiwaniami i pragnieniami widzów. Nostalgiczne parafrazy scen ze starego „Miasteczka Twin Peaks”, ponowne spotkania bohaterów po latach i porozumiewawcze mrugnięcia okiem do widza stanowią niewielki promil nowego serialu. Jeśli już Lynch rozjaśnia jakieś nurtujące fanów zagadnienie, to natychmiast zasiewa nowe wątpliwości. Nie zabrakło za to czasu ekranowego na długie, statyczne ujęcia, w których pracownik pieczołowicie zamiata podłogę w klubie Roadhouse, lub na obserwację złożonego procesu malowania łopat na złoty kolor przez doktora Jacoby’ego (Russ Tamblyn). Można odnieść wrażenie, że twórcy wręcz kpią sobie z widzów.

David Lynch flirtuje z nostalgią w pojedynczych momentach, ale nigdy w pełni się jej nie poddaje. Woli pokazywać, że powrót do przeszłości to całkowita ułuda. Ludzie, których pamiętamy w określony sposób, okazują się kimś zupełnie innym (i przerażającym). Oczy Gordona Cole’a po przyprawiającym o gęsią skórkę spotkaniu z doppelgängerem Coopera pozwalają dogłębnie odczuć horror takiej sytuacji. Miejsca, które kojarzą się wyłącznie pozytywnie, mogą w mgnieniu oka przeistoczyć się w scenerię rodem z sennego koszmaru – wystarczy że zbłąkana kula niespodziewanie rozbije szybę Double R Diner. Nawet dosłowna podróż do przeszłości, mająca ostatecznie naprawić wyrządzone zło, nie przynosi zamierzonych rezultatów.

W ciągu 18 godzin „Twin Peaks” Lynch stopniowo i bez litości pozbawia nas jakiejkolwiek nadziei na zakończenie, które w satysfakcjonujący sposób domknie wszystkie rozgrzebane wątki. Lynchowska wersja sentymentalnego powrotu po latach to gorzka, samoświadoma opowieść o tym, że wszelkie próby przywrócenia przeszłości kończą się tylko rozczarowaniem, wyobcowaniem i rozdrapywaniem ran, nawet pomimo dobrych intencji. Być może nie jest to powrót, którego pragnęliśmy, ale z pewnością taki, jakiego potrzebujemy w naszej przesiąkniętej nostalgią i spełniającej życzenia fanów kulturze.

Obecność takiej osobliwości jak „Twin Peaks” w 2017 r. uzmysławia, że większość najbardziej innowacyjnych i kontrowersyjnych seriali jest w istocie dość zachowawczych. Produkcje, które obecnie uchodzą za odważne i świeże, czy to ze względu na tematykę, czy też na warstwę wizualną lub narracyjną, wciąż pozostają podporządkowane imperatywowi dostarczania widzom spójnej opowieści (o mniej lub bardziej wyrazistej strukturze). David Lynch wbija żelazny pręt w zębatki tej fabularnej maszynerii, a po dokonanej destrukcji wznosi z rozrzuconych fragmentów abstrakcyjną rzeźbę, kierując się wyłącznie intuicją i wskazówkami, które uzyskał w snach. Niezależnie od tego, czy będziemy oglądać nowe „Twin Peaks” w kluczu racjonalnym, próbując przetłumaczyć sobie całość na język linearnej narracji, czy poddamy się jego unikatowym rytmom, David Lynch i Mark Frost podarowali nam serial, o którym będziemy dyskutować przez kolejne 25 lat.

 

Serial:

„Twin Peaks”, twórcy David Lynch, Mark Frost, USA 2017.