W ostatnią niedzielę emocje światowej opinii publicznej rozpaliło głosowanie w sprawie niepodległości Katalonii. Celowo piszę „głosowanie”, a nie „referendum”, ponieważ stajemy przed dylematem: czy referendum przeprowadzone na podstawie uchwały parlamentu katalońskiego, która nie spełnia standardów formalnych i zostało zakwestionowane przez tamtejszy Trybunał Konstytucyjny, ma moc wiążącą? Odpowiedź pozytywna stawia zasady państwa prawa pod znakiem zapytania. Nie oznacza też jednak, że postępowanie sił porządkowych wysłanych do Katalonii, by uniemożliwić ludziom głosowanie, jest słuszne. Pokazuje tylko jeden z wielu problematycznych elementów dotyczących hiszpańskiego konfliktu.

W obecnej sytuacji, kiedy znamy już przybliżony wynik głosowania, rząd w Madrycie na czele z Mariano Rajoyem ma ciężki orzech do zgryzienia (90 proc. głosujących spośród 2,26 mln osób uprawnionych opowiedziało się za niepodległością; frekwencja wyniosła ponad 42 proc.). Czy uznać decyzję Katalończyków i zapowiedzianą w parlamencie katalońskim uchwałę dotyczącą utworzenia niepodległej republiki Katalonii, czy też wytoczyć najcięższe działa i powołując się na art. 155 hiszpańskiej konstytucji zawiesić autonomię regionu? W tym pierwszym przypadku wytwarza się niebezpieczny z punktu widzenia rządu precedens, mogący spowodować odrywanie się kolejnych regionów od Hiszpanii. W drugiej opcji zmierzamy szybkimi krokami do wojny domowej. Jest jeszcze trzecie wyjście, którego jak na razie obie strony nie biorą pod uwagę. To rezygnacja Rajoya z władzy, rozpisanie nowych wyborów i poważne potraktowanie roszczeń Katalonii do niezależności po kilkunastu latach lekceważenia i zaniedbań.

Przy okazji warto zwrócić uwagę na fakt, że przedstawiciele Unii Europejskiej nabrali wody w usta i raczej wstrzymują się przed jakimiś bardziej stanowczymi deklaracjami poparcia dla Katalonii w oczekiwaniu na to, jaką decyzję podejmie rząd Hiszpanii. Jeśli zaś już komentują sytuację, to wskazują, że jest to wewnętrzna sprawa Hiszpanii. Widać więc, że po Brexicie, wciąż nierozwiązanym problemie z uchodźcami, napięciu na linii starej i nowej Unii, przywódcy państw UE boją się, że destabilizacja polityczna Hiszpanii może na długo osłabić plany wewnętrznej konsolidacji.

Mamy więc do czynienia z ważnym dla spójności Unii zjawiskiem, jakim jest tendencja do separatyzmów. Tendencja ta ma przynajmniej dwojakie przyczyny. Pierwsza dotyczy (wraz z końcem zimnej wojny) idei ściślejszej politycznej integracji forsowanej przez UE, co po ostatnich kryzysach (ekonomicznym i imigracyjnym) powoduje coraz silniejsze nacjonalistyczne ruchy odśrodkowe. Ruchy te przekładają się na potrzebę uzyskiwania niezależności przez mające coraz większą autonomię regiony (Szkocja, Katalonia). Druga grupa przyczyn wydaje się związana bezpośrednio z jedną z najważniejszych zasad UE, czyli wspieraniem regionów i osłabianiem granic państwowych. Można więc powiedzieć, że europejskie reakcje na głosowanie w Katalonii odsłaniają ambiwalencję działań samej UE, która z jednej strony przyczynia się do wzmacniania separatystycznych tendencji, z drugiej – odcina się od wspierania dążeń niepodległościowych regionów i tak jak w przypadku Hiszpanii zostawia sprawę do rozstrzygnięcia wewnątrzkrajowego.

Inną sprawą, choć równie ważną, jest pytanie o sposób działania Madrytu, a przede wszystkim o fatalnie wyglądające blokowanie niedzielnego głosowania. Powodów takiego stanu rzeczy z pewnością jest kilka, ale dwa wydają się najbardziej godne uwagi. Po pierwsze, prawicowo-konserwatywna partia Rajoya jest poważnie osłabiona aferami korupcyjnymi, a sprawa nieprawomocnej secesji może skutecznie przykryć grożące im zarzuty. W końcu w sytuacji prawie rewolucyjnej „wojny domowej” obowiązują inne, podobne do stanu wyjątkowego, reguły. Po drugie, niezmiernie istotne jest spojrzenie na zaistniałą sytuację z perspektywy gry politycznej, którą Rajoy wydaje się obecnie przegrywać, ale która mogła w dużym stopniu determinować jego nieugiętą postawę wobec przeprowadzenia referendum. Jest on bowiem jako konserwatysta uzależniony od dużej części głosów wyborców prawicowych i narodowych, którzy nie podzielają optymizmu Katalończyków co do możliwości secesji. W końcu nie bez znaczenia są też wpływy do budżetu centralnego, jaki generuje Katalonia, a i koszty niegdysiejszego wcielenia Katalonii do Hiszpanii odgrywają tu zapewne psychologicznie ważną rolę.

Z kolei narracja zwolenników secesji Katalonii głosząca, że jej mieszkańcy chcą mieć tylko możliwość wypowiedzenia swojego stanowiska, nie jest również taka oczywista i jednoznaczna, jakby się na pozór wydawało. Jak wskazywały różne sondaże sprzed głosowania, ponad 49 proc. uprawnionych było przeciwko secesji, a jedynie 41 proc. za. Było to wyraźne obniżenie poparcia dla dążeń niepodległościowych od czasu ostatniego niewiążącego referendum z 2014 r., w którym ponad 80 proc. Katalończyków opowiedziało się za suwerennością. Jednak po szeroko zakrojonej interwencji policji, która blokowała lokale wyborcze, wynik ten poszybował oczywiście w górę, a wcześniej deklarowana motywacja, czyli chęć swobodnego politycznego wypowiedzenia się i rozpoznania, ilu wciąż jest faktycznie zwolenników secesji, przekształciła się w formę sprzeciwu wobec przemocowych działań rządu centralnego.

Dodatkowo całą sytuację zaognia fakt, że frakcja prosecesyjna w parlamencie Katalonii zagrała va banque, uznając, że pozytywny wynik głosowania będzie jednoznacznym argumentem na rzecz proklamacji niezależnej od Hiszpanii konstytucji w ciągu 48 godzin od momentu jego zakończenia. Już tylko takie postawienie sprawy nie dawało Madrytowi dużego pola manewru. Wyobraźmy sobie bowiem sytuację, w której po zwycięskim nielegalnym referendum rząd uniesiony falą społecznego entuzjazmu wciela faktycznie secesję w życie.

Tworzona jest nowa waluta, powoływane nowe niezależne instytucje, w tym armia, przestaje obowiązywać wspólny rynek z Hiszpanią i Unią Europejską, Katalońska Republika przestaje być członkiem UE, ONZ, NATO, musi znów przechodzić drogę akcesyjną etc. Secesja zaczyna się faktycznie dokonywać bez jej prawnego umocowania. Funkcjonowanie tego nowego kraju łączyłoby się od razu z wieloma trudnościami i wyzwaniami, a jednym z najważniejszych byłby brak woli politycznej wspólnoty międzynarodowej do jego uznania. Co więcej Katalonia nie miałaby z pewnością na początku tyle siły, by bronić swojej niepodległości sama. Można sobie tylko wyobrazić, jakim stałaby się łakomym kąskiem dla co bardziej zdeterminowanych i agresywnych państw i jak trudno byłoby przyjść jej wtedy z pomocą. Choć można też sobie od razu wyobrazić, że Hiszpania wyciągnęłaby „bratnią” dłoń, by jej pomóc i oczywiście wcielić z powrotem w swoje granice.

I na koniec jeszcze jedna kwestia, którą sytuacja głosowania w Katalonii odsłania. Przypadek Katalonii to w szerszej perspektywie głosowań niepodległościowych (iracki Kurdystan, Sudan etc.) problem regulacji międzynarodowych dotyczących warunków pokojowej secesji, która kończyłaby się uznaniem przez ONZ nowopowstałego bytu politycznego za państwo. Warunki te, na co wskazują historyczne przykłady, wymagają przynajmniej zgody obu stron na rozstanie (np. sytuacja byłej Czechosłowacji czy niedawne referendum szkockie). W innym przypadku wchodzi na scenę logika konfrontacji politycznych, a ta zawsze zawiera w sobie nieuchronnie niebezpieczeństwo użycia przemocy.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: SBA73, źródło: Flickr.com