Kiedy w 1997 r. po raz pierwszy przyznawano nagrodę „Nike” jej znaczenie dla polskiej sceny literackiej można było porównywać do roli, jaką we Francji pełni nagroda Goncourtów. Jej wagę podkreślały zresztą wówczas nazwiska laureatów, którymi byli tacy giganci pióra jak Wiesław Myśliwski, Czesław Miłosz, Stanisław Barańczak czy Tadeusz Różewicz.
Dziś ogólnopolskie nagrody literackie rozmnożyły się w Polsce jak grzyby po deszczu i „Nike” straciła co nieco ze swojego dawnego, unikalnego splendoru. Nie uniknęła również krytyki, zwłaszcza w latach, w których była przyznawana za książki, które trudno jest zakwalifikować do tradycyjnie rozumianej literatury pięknej. Pomruki niezadowolenia odzywały się w 2012 r., gdy nagrodę otrzymał Marek Bieńczyk za eseistyczną „Książkę twarzy”, a także w 2014 r., gdy trafiła ona do Karola Modzelewskiego za autobiografię „Zajeździmy kobyłę historii”.
O tym, czy „Nike” powinna obejmować tylko beletrystykę i poezję, trudno rozmawiać ponad głowami fundatorów. Za każdym razem warto się jednak dokładnie zastanowić, czy jury nie przeceniło przypadkiem dzieła, które nagrodziło głównym laurem. W tym roku szczęśliwie do tego nie doszło. Reportaż Cezarego Łazarewicza to niezwykle ważny utwór – nie tylko ze względu na jego walory stricte literackie, ale przede wszystkim na treść. Sprawa Grzegorza Przemyka czekała przez długie lata na taką książkę, a jej lektura pozwala sądzić, że Łazarewicz przez wiele lat czekał na taki temat. Zbieżność ta przyniosła fantastyczne owoce.
Nieoczywisty wymiar sprawiedliwości
Są dwa elementy tej nie tylko dobrze udokumentowanej, ale i świetnie napisanej książki, o których przy okazji przyznania nagrody, warto przypomnieć.
Pierwszym z nich jest fakt, że łamie ona utarte schematy myślenia na temat roku 1989. W dobie wznieconych na nowo sporów o dekomunizację Łazarewicz pokazuje, że PRL jest częścią naszej historii na dobre i na złe. I na nic zdadzą się prawicowe próby wymazywania tego fragmentu polskich dziejów. Tym bardziej, że obraz, który wyłania się z książki Łazarewicza, nie pozwala jednym gestem skreślić wszystkich osób, działających w strukturach administracyjnych Polski Ludowej – w tym przypadku w wymiarze sprawiedliwości.
Nie wszyscy prokuratorzy w sprawie Przemyka działali „na zamówienie” władzy politycznej. Raczej odbywało się coś w rodzaju ważenia sił. W czerwcu 1983 r. Janusz Wawrzyk, wiceprokurator wojewódzki, chce postawić zarzuty prokuratorskie milicjantom z Jezuickiej: Ireneuszowi Kościukowi (który najprawdopodobniej był osobą bijącą Przemyka w brzuch bądź trzymał go od tyłu podczas bicia) i Arkadiuszowi Denkiewiczowi (najprawdopodobniej to on był autorem słów, które stały się tytułem książki Łazarewicza: „bijcie tak, żeby nie było śladów”). Podobnie zachowuje się wiceprokurator generalny, Henryk Pracki, który osobiście tłumaczy Kiszczakowi, że zeznania głównego świadka, Cezarego F., są wiarygodne, a potem doprowadza – wbrew naciskom Kiszczaka – do oskarżenia dwóch milicjantów. Niewygodni prokuratorzy byli od sprawy odsuwani i zastępowani posłusznymi. Najbardziej spektakularnym przykładem jest chyba Tadeusz Gonciarz, prokurator, który przygotował akt oskarżenia na potrzeby procesu, a następnie zrezygnował z prowadzenia postępowania, po tym jak MSW zaczęło naciskać, by złagodził zarzuty stawiane milicjantom. Zastąpiła go lojalna wobec szefów Anna Jackowska, która podpisała akt oskarżenia w nowym brzmieniu, choć nie znała nawet wszystkich akt sprawy.
Kiszczak na ławie oskarżonych
W sprawie Przemyka – zrekonstruowanej przez Łazarewicza – to raczej władza polityczna dokonała serii manipulacji, a nie peerelowski wymiar sprawiedliwości wzięty jako całość. Aby osiągnąć swój cel, posłużyła się ona milicją i SB-cją, odsuwając po kolei wszystkich prokuratorów, którzy zadawali właściwe pytania. Ta władza polityczna ma zresztą w książce konkretne nazwisko. Obszerna część reportażu poświęcona jest osobistemu zainteresowaniu, jakie przejawiał w sprawie Przemyka Czesław Kiszczak. Łazarewicz opisuje również sposoby, w jakie Kiszczak nią odgórnie sterował. To on prawdopodobnie – po to, by uchronić milicjantów z Jezuickiej – wytypował młodego sanitariusza Michała Wysockiego na głównego podejrzanego w procesie. To także on w 1984 r. polecił wypłacenie funkcjonariuszom MSW premii za „ujawnienie rzeczywistej prawdy”.
Ocena postaci Kiszczaka to drugi nieoczywisty element książki Łazarewicza. Mogłoby się bowiem wydawać, że ten ostatni, jako dziennikarz związany kolejno z „Gazetą Wyborczą” i „Polityką”, będzie starał się tonować swoje wypowiedzi. W całej książce wyczuwa się jednak gniew autora na to, w jaki sposób sprawa Przemyka była traktowana od jej dramatycznego początku aż po formalny finał. Otóż Łazarewicz kończy książkę na wczesnych latach 90., gdy Krzysztof Kozłowski ponownie próbował otworzyć sprawę Przemyka. Razem z Łazarewiczem obserwujemy wtedy jak w soczewce niemożność nowych władz, aby uczynić sprawiedliwości zadość. Co prawda Kiszczaka udaje się wtedy usunąć ze stanowiska wicepremiera, nie udaje się jednak ukarać sprawców na drodze sądowej – ostatecznie Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał w 2009 r., że sprawa śmierci Przemyka przedawniła się, co pozwoliło umorzyć proces Ireneusza Kościuka, na którego wskazują jako na głównego winnego świadkowie i materiały dowodowe, a w ślad za nimi Łazarewicz.
Portret matki
Drugi istotny wątek poruszony przez autora „Żeby nie było śladów” uświadamia nam przede wszystkim jego znakomity warsztat reportażysty. Łazarewiczowi udało się stworzyć głębokie portrety psychologiczne szeregu postaci. Przede wszystkim poetki Barbary Sadowskiej, matki Przemyka. W sposób z jednej strony niezajmujący stanowiska, a z drugiej – empatyczny, opisuje jej literackie próby i szaleństwa młodości, a potem stopniową przemianę w osobę schorowaną, lecz jednocześnie oddaną ludziom, którzy pragną skorzystać z jej pomocy (lub ją wykorzystać).
Łazarewicz nie jest przy tym niewrażliwy na to, że Barbara wychowywała syna w sposób dość kontrowersyjny. To, że Grzegorz jest przez nią od małego traktowany po partnersku, dzisiaj nie razi, trudno natomiast krytycznie nie spojrzeć na fakt, że jako maluch często jest pozostawiany samotnie przez matkę w dziwnych okolicznościach. Czytelnikowi pozostaje w pamięci scena, gdy sąsiedzi wzywają tatę głównego bohatera, Leopolda, po tym jak mały Grześ uruchomił sam pralkę w środku nocy. Łazarewicz nie jest ślepy na dziwne zachowania Barbary, ale otwarcie i jasno stwierdza, że jedną sprawą jest ocena jej osoby jako matki, a drugą – zupełnie odrębną – kwestia zabójstwa Przemyka przez zomowców. Wie także, że nie wolno tych dwóch spraw mieszać, tak jak mieszano je w upolitycznionym w latach 80. postępowaniu.
Łazarewiczowi udało się również przedstawienie pogłębionych portretów osób, które uczestniczyły w procesie. Przede wszystkim chodzi o Cezarego F. – mężczyznę, który razem z Grzegorzem Przemykiem był na placu Zamkowym feralnego dnia w maju 1983 r., a potem widział, jak chłopak był bity w komisariacie przy Jezuickiej. Cezary F., na końcu książki przedstawiony jako człowiek o złamanym życiorysie, przez wiele lat był rozpracowywany przez SB. Jego osobą, a także jego rodziną zajmowały się dziesiątki funkcjonariuszy. Łazarewicz pokazuje, jak ów proces wyglądał nie tylko z perspektywy tajnej policji, ale także od strony rodziny. W przejmujący sposób przedstawia ojca Cezarego F., który wierzy, że jest w stanie wodzić służbę bezpieczeństwa za nos i stara się manipulować swoim synem tak, aby ten zerwał znajomość z Barbarą Sadowską i jej małym salonem przy ul. Hibnera.
Źródło problemów
Wiarygodnie i wielowymiarowo opisane postacie to niezbędny warunek dobrego reportażu, jednak umiejętność stworzenia takiego opisu to nie tylko przymiot Łazarewicza. W jego książce znacznie ważniejsze jest to, do jakich niewygodnych pytań prowokuje po latach.
Czy w początkach III RP naprawdę nie można było podjąć takich decyzji, które uniemożliwiłyby przedawnienie się sprawy Przemyka? Jak można było pozwolić, by osoby takie jak Czesław Kiszczak w zdrowiu i dostatku korzystały z wszystkich wygód III RP?
To ciekawe, że właśnie książka „Żeby nie było śladów” każe nam postawić te pytania, stawia je bowiem również Prawo i Sprawiedliwość, podsycając w ten sposób resentymenty części społeczeństwa i próbując obudzić w nas żądzę odwetu. Kto wie, może gdybyśmy u samych początków III RP postąpili – jako wspólnota – bardziej zdecydowanie z wymierzeniem elementarnej sprawiedliwości, PiS nie miałby ważnej części kapitału symbolicznego, którym dziś dysponuje.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons