Nigdy nie byłem dorastającą dziewczynką

Na początek kilka słów o tym, czym ten tekst nie będzie. Otóż nie będzie on krytyką akcji #MeToo prowadzoną z męskiej perspektywy. Chociaż dziwi mnie stawianie w jednym rzędzie ofiar gwałtu i kobiet, które doświadczyły zalotów w złym guście (bądź też: stawianie się w jednym rzędzie przez te dwie grupy), przyjmuję do wiadomości, że, ze względu na płeć, mogę być w oglądzie tej sprawy stronniczy i ograniczony. Mogę nie rozumieć tego, że kobieta nazwana przez podpitego mężczyznę w barze „niezłą dupą” czuje się upokorzona równie mocno, jak ta, która doświadczyła najgorszej seksualnej przemocy.

Moje niezrozumienie w żaden sposób nie jest wyższościowe. Obserwując jesienią 2017 r. akcję #MeToo, czuję się tak, jak wiosną tegoż roku, gdy oglądałem serial Netflixa pt. „Thirteen reasons why”. Jego główną bohaterką jest licealistka, która odebrała sobie życie, a o tym, dlaczego to zrobiła, poinformowała w liście pożegnalnym nagranym na kasetę magnetofonową, wyliczając drobiazgowo tytułowych trzynaście powodów. O ile nie sprawiało mi problemu zrozumienie tego, że ostatni z nich – gwałt, którego dopuścił się na niej kapitan szkolnej drużyny rugby – popchnął nastolatkę do samobójstwa, o tyle sprawiało mi problem zrozumienie, dlaczego za równorzędny z nim uznała powód następujący: chłopak, z którym poszła na udaną randkę, zrobił jej po niej zdjęcie i wszystkim w szkole rozpowiedział, że się z nią przespał. Nie jest to ładne, eleganckie, nie jest to etyczne, wydaje mi się jednak, że istnieje pewna różnica skali.

Przyjmuję jednak do wiadomości, że rację ma inna postać fikcyjna – bohaterka „Przekleństw niewinności” Eugenidesa, świeżo odratowana z próby samobójczej, kiedy mówi do lekarza: „Panie doktorze, nigdy nie był pan dorastającą dziewczynką”. W istocie, nigdy nie byłem dorastającą dziewczynką, właściwie to nigdy w ogóle nie byłem dziewczynką ani kobietą i zdaję sobie sprawę, że moja perspektywa może być zawężona, jak perspektywa konia, któremu zakłada się klapki na oczy, by nie widział zbyt dużo, i dlatego to, co niektórym jawi się jako molestowanie, ja widzę jako braki w savoir vivre.
I chociaż nie zamierzam się też owej perspektywy wstydzić ani wypierać, nie będę tu też krytykował kilku męskich głosów, które się w akcję #MeToo włączyły – nawet tych obrzydliwych.

Interesują mnie bowiem dwie zupełnie inne kwestie, które pod powierzchnią sprawy Harveya Weinsteina i akcji #MeToo pulsują.

Świeczki, ołtarze i liberalizm

Kwestia pierwsza to rozdział spraw publicznych od prywatnych, czyli problem, którym od dawna żywi się liberalizm, u swego zarania proponujący rozwiązanie go za pomocą zdrowego, cynicznego odruchu, który na przykładzie religii w XVIII rozdziale „Lewiatana” opisał Hobbes. O ile – twierdzi Hobbes – poddani suwerena w sferze publicznej muszą być wierni tej wierze, której jest wierny ich władca, i muszą ją z pełnym zaangażowaniem wyznawać, o tyle za progiem swojego domu, gdy drzwi są zamknięte, mogą oddawać cześć takiemu bogu, jakiemu mają ją ochotę oddawać, palić świeczkę przed dowolnym ołtarzem. Czymś innym jest bowiem fides, traktowane jako wiara wewnętrzna, a czym innym confessio, zewnętrzne wyznanie. To, jaką wiarę poddani Lewiatana kultywują w sferze prywatnej, nie może służyć do ich oceny jako obywateli tak długo, jak w sferze publicznej pozostają wiernymi wyznawcami wiary narzuconej im przez suwerena.

Przez lata podobny, zdrowy cynizm był podstawą funkcjonowania środowiska artystycznego. Kiedy w 1977 r. Roman Polański – do którego chyba najczęściej się Weinsteina porównuje, pewnie dlatego, że ów ostatni podpisał każdy możliwy list w obronie twórcy „Chinatown” – został oskarżony o gwałt na nieletniej i uciekł ze Stanów Zjednoczonych do Europy, nie miał problemu ze znalezieniem finansowania pierwszego po tym incydencie filmu, czyli „Tess”. Nikt też nie przebąkiwał, że należałoby mu odebrać Złotego i Srebrnego Niedźwiedzia czy Złoty Glob. W przypadku Weinsteina, którego sprawa, co warto podkreślić, wciąż jest faktem medialnym, nie zaś prawnym, takie propozycje się pojawiają – zerwał z nim współpracę Amazon, wykluczono go również z Amerykańskiej Akademii Filmowej. Oczywiście, można użyć argumentu, że wszystkie obrzydliwe rzeczy, które (być może – i nie piszę tego dlatego, że powątpiewam w relacje kobiet, ale dlatego, że przed wydaniem sądowego wyroku jest to w dobrym smaku) zrobił, odbywały się w ramach jego życia zawodowego – argument to jednak kulawy. Każdy, kto kiedykolwiek pracował w zawodzie artystycznym, musi zdawać sobie sprawę, że granica między życiem publicznym i prywatnym nie jest w nim łatwa do zdefiniowania i nie mamy tu do czynienia z prostym, opisanym prawnymi przepisami molestowaniem w miejscu pracy. Na własny użytek uznałbym, że skoro u Hobbesa granica, za którą zaczynała się wolność fides przebiegała na progu czyjegoś domu, w sprawie Weinsteina zaczyna się na linii gumki jego bokserek.

Podkreślam: nie zamierzam tu bronić Harveya Weinsteina. Podobnie jak Polański, z pewnością znajdzie on obrońców lepszych, którzy postarają się jego etycznie naganny czyn (którego być może dokonał, a być może nie) usprawiedliwić i zrelatywizować. Nie zamierzam się jednak również solidaryzować z jego niewinnymi ofiarami. Całe cierpienie i upokorzenie, które je spotkało, nie jest bowiem moim zmartwieniem – i chciałbym, by nigdy nim nie było. Chciałbym dalej oglądać produkowane przez Weinsteina filmy z radością, podobnie jak chciałbym iść zimą tego roku na nowego Polańskiego, nie rozważając, czy robię dobrze, że wybieram się na dzieło kogoś, kto wykorzystał seksualnie trzynastolatkę. Chciałbym dalej czytać z zachwytem Ezrę Pounda, mając gdzieś jego nazistowskie sympatie, chciałbym dalej odkrywać Rousseau, wzruszeniem ramion traktując fakt, że oddał własne dzieci do przytułku. Mój problem – o żadnym innym nie zamierzam pisać, bo i żaden inny mnie nie obchodzi – polega na tym, że za sprawą działań Amazona albo Amerykańskiej Akademii Filmowej właśnie zostaje mi to uniemożliwione.

W reakcji na oskarżenie Weinsteina o naganne moralnie postępowanie, wybitny producent filmowy i (być może) obrzydliwy mężczyzna zlewają się w jedno, ponieważ w jedno zlewają się sfera prywatna i publiczna. Bycie wielkim artystą (lub przynajmniej pomocnikiem i mecenasem artystów) i bycie kimś na (być może) etycznym poziomie karalucha w życiu prywatnym zostają uznane za dwa równorzędne w ocenie Amerykanina składniki. Nie ma Weinsteina-Weinsteina i Weinsteina-producenta, gdzie jednego można dla własnej wygody skreślić, a drugiego zachować. Jest jeden Harvey Weinstein, którego prywatne zbrodnie implikują potępienie w czambuł zawodowych zasług.

Roszczenie do bezgrzeszności

Takie – z braku lepszego słowa – całościowe traktowanie Weinsteina i jego sprawy przypomina mi aferę, która co parę lat wybucha w Polsce, a której głównym bohaterem jest Lech Wałęsa i kwestia tego, czy w latach 70. rozpoczął współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Co prawda od dawna wiadomo, że się to stało, podobnie jak od dawna wiadomo, że w późniejszym okresie Lech Wałęsa, upraszczając, zapoczątkował serię wielkich przemian w Europie Środkowej i Wschodniej, niemniej jednak obie strony sporu o byłego prezydenta żądają, by jeden z elementów jego biografii wygumkować, zapomnieć o nim i ocenić go tylko na podstawie tego, który zostanie. Jego mainstreamowi obrońcy z okolic „Gazety Wyborczej” chcą wygumkować ten, w ramach którego Wałęsa staje się konfidentem SB; jego prawicowi krytycy – ten, w ramach którego Lech Wałęsa, już furda z tym, czy świadomie, czy nieświadomie, staje się bohaterem.

Jak określić taki rodzaj stawiania sprawy?

Proponowałbym, by określić go jako „roszczenie do bezgrzeszności”. Istotą roszczenia do bezgrzeszności jest zaś zapomnienie przez osądzającego daną jednostkę jako człowieka grzesznego, że ludzie to, niestety, nie figury z hollywoodzkich filmów i wysokich, i niskich lotów – by pozostać w klimacie bliskim Harveyowi Weinsteinowi – i nie dzielą się na jednolicie dobrych i jednolicie złych. Człowiek jest istotą nieco bardziej złożoną, aniżeli Superman i Lex Luthor czy Harry Potter i lord Voldemort: mieszają się w nim rozmaite instynkty i ktoś, kto bywa szują jakich mało, może również okazywać się pewnym kandydatem na laureata pokojowego Nobla.

W roszczeniu do bezgrzeszności, które panuje w akcji #MeToo istotnym argumentem jest oczywiście stwierdzenie, że roszczeniem do bezgrzeszności, czyli czymś niemożliwym do zrealizowania, wydaje się ona wyłącznie z męskiej perspektywy – tej samej, która dekadami, jeśli nie wiekami, usprawiedliwiała zachowania, które z perspektywy kobiecej są odczytywane jako molestowanie. Przyjmuję argument ów za prawdziwy i nijak nie potrafię z nim dyskutować. W żadnym wypadku nie czuję zagrożenia hegemonii męskocentrycznej perspektywy, które przenika powstałe jako odpowiedź na akcję #MeToo teksty niektórych komentatorów z prawej strony polskiej debaty publicznej; chciałbym jednakowoż zauważyć, że próba zastąpienia męskiej perspektywy całkowicie kobiecą jest kontynuowaniem szowinizmu – chyba że wierzymy w pewnego rodzaju sprawiedliwość dziejową, która kazałaby to teraz, na kilkadziesiąt albo i więcej wieków uczynić. Problem w tym, że bezgrzeszność tak czy siak nie zostanie osiągnięta.

A przynajmniej mam taką nadzieję. Co bowiem stanie się, jeśli zapanuje pełna bezgrzeszność? Na to pytanie odpowiedział dawno temu ktoś, kto Hobbesa w rankingu cynicznych rozwiązań przebił, czyli uroczy utylitarysta nazwiskiem Bernard de Mandeville. Jego „Bajka o pszczołach” opowiada o ulu, z którego wyrugowane zostało wszelkie zło, czego skutkiem było popadnięcie tegoż w ruinę. Swoją opowieść o umoralnionych łajdakach kończy Mandeville w sposób następujący:

Głupców to jest rzecz: usiłować,
Aby ul wielki wysanować. […]
Matactwo, luksus, pycha bowiem
Darzą nas czymś, co jest jak zdrowie. […]
I z grzechu korzyść też wyniknie,
Gdy prawo go skrępuje, przytnie.
Gdzie mocarstwowe są dążenia,
Tam grzech konieczny bez wątpienia,
Jak przymus głodu do jedzenia.