Odkąd pamiętam, powieść polska znajduje się w kryzysie. Co ciekawe, esej oraz reportaż, odkąd pamiętam, mają się całkiem dobrze, a współczesną poezję polską nazwałabym nawet w wielu realizacjach „wybitną”. I chociaż polska proza budzi we mnie nierzadko opór oraz niedosyt, chętnie przyznam, że również w tej kategorii w ostatnich latach coś drgnęło, zrobiło się ciekawiej, mniej oczywiście. Dużą przyjemnością były dla mnie „Ślepnąć od świateł” i „Wzgórze psów” Jakuba Żulczyka oraz fascynujące debiuty Normana Leto, Dominiki Słowik, Weroniki Murek i Marty Masady. Cieszy mnie, że proza popularna pisana przez kobiety dla kobiet przestała być li tylko romansem i coraz częściej bywa fascynującą opowieścią emancypacyjną, angażującą się w kwestie obyczajowe, historyczne czy też etyczne (kto dotąd nie słyszał o Małgorzacie Wardzie oraz Ałbenie Grabowskiej, winien natychmiast nadrobić zaległości). Ponadto Krzysztof Jaworski, Magdalena Tulli, Inga Iwasiów, Manuela Gretkowska i Michał Witkowski – autorki i autorzy od lat mnie intrygujący – w ostatnim czasie wydali, moim zdaniem, najlepsze swoje książki, a z kolei Wioletta Grzegorzewska, Weronika Gogola i Paweł Sołtys radykalnie odświeżyli zmurszały już nieco dyskurs „małych ojczyzn” (przypomnę tylko, że kategoria ta święciła triumfy w ostatniej dekadzie XX w. za sprawą pisarzy gdańskich, kresowych oraz takich fenomenów, jak Jerzy Pilch, Andrzej Stasiuk czy Olga Tokarczuk). A jednak crème de la crème prozy polskiej są dla mnie ukazujące się od 2007 r. powieści Jacka Bieruta.
Gdzie nie pójdę, bezustannie jestem pytana, co czytać z polskiej powieści współczesnej. Od lat odpowiadam, że książki Jacka Bieruta, po czym słyszę: „A kto to?”. Mój mąż ma tak samo – można nawet powiedzieć, że czytanie i rekomendowanie Bieruta to nasze spécialité de la maison. Co ciekawe, ten arcyświetny prozaik funkcjonuje w obiegu literackim jako niezły poeta, sprawny krytyk i ważny dla Dolnego Śląska działacz kulturalny (dość powiedzieć, że jest jednym z założycieli Fundacji na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza), tymczasem jego powieści (a wydał właśnie piątą) nie doczekały się jak dotąd zbyt wielu omówień. A szkoda, bo „PiT” (2007), „Spojenia” (2009), „Hajs” (2013) i „Pornofonia” (2014) to książki uwodzące i poruszające, a przy tym ambitne literacko i całkowicie wolne „od jednej z największych dziś zmór – łatwej satyry i przewidywalnego szyderstwa, które łatwo obrócić w brzęczącą monetę politycznej czy obyczajowej autodeklaracji”.
Bez większych skrupułów (skoro innych głosów jak na lekarstwo) zacytowałam właśnie własnego męża, Marcina Sendeckiego, który w tekście „Nowa proza polska. Nie ma takiego pisarza jak Bierut” uczynił z braku zainteresowania tym pisarstwem figurę tak sugestywną, że ostatnio kilka osób całkiem serio zapytało mnie, czy ten cały Bierut rzeczywiście istnieje. „Bierut nie chciał strzelić gola, czyli osiągnąć natychmiastowego sukcesu. O wiele bardziej bawi go sama gra i możliwość trafienia w spojenie słupka i poprzeczki. Na przekór oczekiwaniom siedzących na trybunach” – to z kolei Karol Maliszewski w recenzji ze „Spojeń”, w której przyrównał dolnośląskiego pisarza do Ciorana. Ale dość o tym, co było kiedyś. Do księgarń trafiło właśnie „Powstanie grudniowe” – piąta powieść Jacka Bieruta. Od razu powiem, że jest to propozycja świetna, nieoczywista, szatą graficzną nawiązująca do barw Ukrainy, a tytułem – do arcypolskich doświadczeń.
Totalna dezorientacja
„Powstanie grudniowe” składa się z trzech części („pre”, „zen”, „tuje”) i stanowi de facto reprezentację pracy afektu, która kumuluje się, a potem manifestuje w nader traumatycznych wypadkach. Afekty bowiem, choć łatwo ogarniają tłumy oraz podmioty zbiorowe, same w sobie pozostają niepochwytne i niewyrażalne. I rzeczywiście – afekty doświadczane przez powieściowych bohaterów ledwie „pre-zen-tują” się czytelnikowi w rozmaitych znakach, figurach i tropach literackich. Jedna z bohaterek „Powstania grudniowego” wypowiada w pewnym momencie taką oto kwestię: „Prawda, że jak wprowadzili wojnę i wybuchło to powstanie, to jest jakaś ulga? Tego, co było wcześniej, to się już nie dało znieść”. No właśnie – afekt pracuje w ten sposób, że prędzej czy później manifestuje się pod postacią tej czy innej intensywności. W powieści Bieruta tak rozumianą bezwzględnością jest tytułowe powstanie, które wybucha równolegle do wprowadzenia stanu wojennego.
13 grudnia 1981 r. Jacek Bierut miał 17 lat, a jego młodszy brat – 14. Dziecięcy bohaterowie „Powstania grudniowego” mają w większości 13 lat i to właśnie ich niefortunne działania przeradzają się w toku książki w tytułową rozróbę. Wypada zapytać, po co Bierut rzuca na tło historyczne przygody dzieciaków rywalizujących o przywództwo w paczce oraz serce najładniejszej z dziewczynek – Czajki?
Sądzę, że po to, by poprzez ich czyny i słowa dosadnie wyrazić dezorientację charakteryzującą wszystkich – przede wszystkim dorosłych. Z perspektywy prowincji, na której wybucha powstanie grudniowe (a opisywaną miejscowość bez trudu można utożsamić z Cieplicami, w których dorastał pisarz), komunikat odczytany w telewizji przez generała w ciemnych okularach niewiele znaczy. Nikt nie rozumie, czym jest ów „stan wojenny”. Wiadomo tylko jedno – ojca jednej z dziewczynek nad ranem zabrano z domu. Ale gdzie, po co, dlaczego – to wszystko pozostaje niejasne. Dzieciaki doskonale orientują się w zagubieniu dorosłych, dlatego też, narobiwszy rozmaitych głupot, winę za swoje zbyt długą nieobecność, zranienia i poniszczoną odzież w całości zwalają na milicję. W ich relacji to milicjanci „łapią” dzieci, a potem przetrzymują je przez noc i zastraszają.
Kreowana przez Bieruta czasoprzestrzeń to świat legend miejskich, półprawd oraz przesądów. Dziewczyny na przykład wierzą, że pepsi nie zabezpiecza przed ciążą, a coca-cola – i owszem. Krótko mówiąc, w komunikaty oficjalne w PRL-u nie warto wierzyć, a plotek nie sposób zweryfikować. W efekcie, opisywana przez Bieruta prowincja to domena rozmaitych historii w typie tej najsłynniejszej – o czarnej wołdze. To przestrzeń jak z ballady.
Wszystko jest punk
Język Bieruta nie tylko dzielnie oddaje specyfikę faktów i sądów powstających w epoce ogólnej dezinformacji i kłamstwa, ale też przeobraża się w dyskurs problematyzujący poszczególne narracje o wprowadzeniu stanu wojennego i pozostający wobec nich co najmniej krytyczny. Nowomowa i półprawdy eskalują, co oczywiste, przemoc (spora część przemocy to przecież przemoc słowna, a ta jest w powieści Bieruta wszechobecna – zarówno w języku dzieci, jak i dorosłych, jedni i drudzy bowiem nawet o miłości oraz przyjaźni mówią językiem pełnym agresji i autoagresji), ale prowadzą też do rozmaitych absurdów. Trzeba pamiętać, że PRL był ustrojem, w którym można było w „czynie społecznym” ukraść mienie państwowe i zostać w ten sposób bohaterem. Autor podkreślił ów „stan wyjątkowy” języka poprzez rozmaite zabiegi formalne: wypowiedzi bohaterów nie są wyróżnione graficznie, co skutkuje tym, że czasem nie sposób stwierdzić, kto mówi daną kwestię i czy są to słowa wypowiedziane na głos, czy tylko pomyślane. W efekcie „Powstanie grudniowe” urasta do rangi wielkiej (choć arcykrytycznej) narracji o tym, co buzuje w poszczególnych bytach i między poszczególnymi bytami: o tym więc, co werbalne – jak dyskurs, i o tym, co niewerbalne – jak afekt.
Historia „pre-zen-towana” na 556 stronach, choć wprost odnosi się do konkretnego wydarzenia z dziejów Polski, w rzeczywistości opowiada o sprawach, których doświadczają ludzie żyjący w bardzo różnych epokach, ustrojach, formacjach kulturowych. Przemoc jest starsza niż nasza kultura, a jedynym nań lekiem jest – przynajmniej w opinii pisarza – kontrkultura. W tym wypadku są to: punk, reagge, gitara, ironia, parodia „Międzynarodówki”. Jakby jedynym remedium na to, co wyprawiają dorośli w grudniu 1981 r., mogło być to, co z tym fantem zrobią dzieciaki: „Wszystko jest punk? […] Nie. Ale dla nas już wszystko”. Bierut najskuteczniejszy opór odnajduje w wyrazistych gestach artystycznych, krytycznych i niekoniunkturalnych. Dość powiedzieć, że nawet pewien milicjant wypowiada się z dużą sympatią o „Solidarności”, bo lubi śpiewane przez działaczy ballady.
Siły emancypacji
Jednym z podstawowych żywiołów w powieści Bieruta są siły emancypacyjne. Bo choć stawka powstania grudniowego pozostaje niejasna, to przynajmniej wiadomo, że jedną z jego praprzyczyn jest kwestia popędowo-romantyczna. Tym bowiem, co łączy rzeczywistość dzieciaków (powstanie grudniowe) z działaniami dorosłych (stan wojenny), jest trzynastolatka w typie Lolity: wspomniana już wyżej Czajka. To ona animuje przestrzeń dziewczyńską (pałac, do którego przed powstaniem chłopcy nie mieli wstępu) i bije zawstydzające kolegów rekordy w nurkowaniu. Trzynastoletnie dziewczęta nie mają wyjścia, jeśli chcą zrozumieć dziejące się w nich i wokół nich zmiany, muszą je skrupulatnie przegadać – innych źródeł wiedzy w ich świecie nie ma. Rzecz jasna, ich rozmowy tyczą się przede wszystkim chłopców, seksu i dojrzewania („Nagrywały sobie te rozmowy na kaseciaka Anki. Niektóre potem w tajemnicy dawały to odsłuchać swojemu wielbicielowi, jeśli go miały lub chciały mieć”).
Z kolei chłopcy od czasu do czasu próbują gwałtem wedrzeć się do dziewczyńskiego pałacu („z nożami, z procami i z karbidowymi bombami”), zwykle jednak kończą działania na gadaniu, planowaniu i czczych przechwałkach. Dopiero powstanie grudniowe stwarza chłopakom okoliczności stosowne do tego, by naruszyć ustalony niegdyś porządek. Ale mimo wszystko nie jest to opowieść chłopacka, bo kwestia płci w najmłodszym pokoleniu, choć pozostaje ważna, wcale nie determinuje wypadków. Z kolei w świecie dorosłych kobiety radzą sobie znacznie lepiej niż mężczyźni i w pewnym momencie przejmują nawet inicjatywę. Jedyną osobą jako tako orientującą się w wypadkach, do jakich doszło w ogarniętym powstaniem grudniowym miasteczku, jest matka „durnej Małgosi”: ona jedna rozumie więcej, bo nie skupia się na słowach, które wypowiada generał w ciemnych okularach czy podlegli mu funkcjonariusze, lecz uważnie przygląda się światu i cierpliwie odpowiada na dociekliwe pytania córeczki.
Cześć wątków to wydarzenia autentyczne (np. odnalezieni pod lodem zomowcy tudzież trzy czołgi jadące na bazę), a część została wymyślona (powieść zaczyna się jak klasyczny kryminał, choć potem rozrasta się w bardziej skomplikowaną i nierozstrzygalną gatunkowo narrację). Nabuzowane afektami postaci oraz przesiąknięte szczególną atmosferą miejsca po trzykroć stają się hasłami wywoławczymi, wokół których oscyluje rozpadająca się na trzy części książka (identycznemu procesowi podlega wielokrotnie już przywoływane słowo „pre-zen-tuje”). Tym zaś, co spaja niełatwą do zrozumienia i wyrażenia rzeczywistość, jest drążąca (i dręcząca) całe istnienie bezwzględność, w kontekście której „życie tak naprawdę jest wielką bzdurą, ale można w nią wierzyć, bo się wie, że to tylko jednak wielka bzdura, jedyna, która naprawdę jest. I to jest wszystko. Poza tym nie ma nic. Cała tajemnica polega na tym, że nie ma żadnej tajemnicy, ale my jednak jesteśmy”.
Książka:
Jacek Bierut, „Powstanie grudniowe”, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2017.