W kawiarni w Bloomington prowadziliśmy w polonijnym gronie luźną dyskusję o dzieciach, o pracy, o polskiej polityce. Środek lata, wszyscy wrócili z wakacji z różnych stron. Inteligentny, obyty w świecie znajomy nagle pochylił się nad stolikiem i zapytał: słuchaj, słyszałem, że Jarosław Kaczyński musiał poddać się operacji, ale o tym się nie mówi, bo… Co ty na to?

Takie są dzisiaj główne tematy debaty politycznej, nie tylko w Polsce. Tuż przed amerykańskimi wyborami furorę w mediach społecznościowych zrobiła wiadomość, że przecież Trump jest oskarżony o gwałt na niepełnoletniej dziewczynie. Krążą też inne faktoidy, na przykład ten, że prezydent źle nosi garnitury i krawaty, nie mówiąc o fryzurze. Jakby niewystarczająco oburzająca była jego polityka, prowadząca do zubożenia znacznej części społeczeństwa, zrujnowania budżetu lub wybuchu III wojny światowej. Od poważnej dyskusji wolimy snark, czyli złośliwy, małostkowy humor.

Dlaczego z takim zadowoleniem stwierdzamy, że przeciwnicy są podli i brzydcy? Nienawiść w Stanach Zjednoczonych ma już długą historię, która wygląda mniej więcej tak: republikanie oskarżali Obamę, że ten nie jest Amerykaninem. Demokraci, że Bush jest kompletnym idiotą. Republikanie, że Bill Clinton… Demokraci, że Nixon… W towarzystwie Nixona dochodzimy już do ery McCarthy’ego, a wtedy można z satysfakcją stwierdzić, że winowajcami pierwotnej nienawiści są… komuniści.

To samo można napisać i o polskiej polityce, również kończąc na pierwotnym grzechu komunistów. Mnie interesuje jednak to, jak w ten sposób odrywamy się od polityki. Piszę „my”, bo zagrożenia widoczne zarówno w Polsce, jak i w Stanach Zjednoczonych są na tyle podobne, że nie można już mówić o bardziej i mniej rozwiniętych demokracjach.

Dwa lata temu, tuż po polskich wyborach, stwierdziłem, że „dyktatury nie będzie”. Pisałem wtedy między innymi o skłonności komentatorów do zbyt daleko idących porównań, np. Kaczyńskiego do Mussoliniego. Dzisiaj, gdy polityk ze szczepu Trumpa, Andrej Babiš, wygrał wybory w Czechach, zastanawiam się – czy nadeszła już dyktatura?

W sumie to pytanie, na które nie ma odpowiedzi, bo to trochę tak, jakbyśmy mieli zapytać, czy już jesteśmy martwi. O wiele ważniejszym pytaniem jest to stawiane przez wielu politologów, a mianowicie: jak wygląda odejście od demokracji? Szukając odpowiedzi, można skupić się na tym, jak można niszczyć instytucje i prawo, równie ważne są jednak obserwowane tendencje.

Toniemy dziś w słowach. Na uniwersyteckich kampusach jedni (z prawicy) zapraszają na wykłady prowokatorów-demagogów, drudzy (z lewicy) – protestują. Walka o wolność słowa to w opinii tych pierwszych walka o wolność do nienawiści, ze strony tych drugich łatwo usłyszeć oskarżenia o faszyzm. Amerykańska pisarka Chimamanda Ngozi Adichie niedawno określiła to jako „etos ludożerczy”, polegający na tym, że dla lewicy każda różnica zdań podszyta jest złą wolą.

Nie twierdzę, że mamy przestać nazywać rzeczy po imieniu. Ale rację miała historyczka z Michigan Tiya Miles, która na łamach „The New York Times” stwierdziła, że amerykańska polityka zajęta jest nie działaniem, lecz pisaniem: „Bezustanne pisanie oświadczeń jako sposób na protest wyczerpuje nasz czas, energię, kreatywność i nasze miejsce w sferze publicznej”.

Jeśli wszyscy jesteśmy zaplątani w nienawiść, w snark i pisanie listów otwartych, to gdzie jest wyjście? Nie sądzę, byśmy musieli czekać na lidera, nie chodzi też o to, żeby wyłączyć Facebooka. Moim zdaniem protesty roku 2017 coraz wyraźniej pokazują, jak bardzo potrzebna jest nam partyjność – ale nie, broń Boże, w sensie bolszewickim. Łatwo zauważyć, że protesty bywają skuteczniejsze tam, gdzie ludzie czują przynależność i to niekoniecznie do partii, ale do wspólnych ideałów. Na razie brakuje ich w Stanach Zjednoczonych, ale można mieć nadzieję, że będziemy jakoś je odnajdywać. Wtedy, być może, z ulgą przestaniemy żywić się samą nienawiścią i podejrzliwością.

Jak zwykle mam dużo więcej optymizmu, jeśli chodzi o Polskę. Kiedyś „Solidarność” pełniła rolę takiej idei, a nawet partii. Choć od początku lat 90. XX w. „Solidarność” bardziej dzieli niż łączy, to gdy obywatele protestują, jej dziedzictwo wciąż daje efekty. Wspólna pozytywna idea społeczna jest natomiast wyraźniej słabsza na Węgrzech, w ogóle nie ma jej w Czechach. Jeśli Babiš spróbuje ograniczyć swobody obywatelskie, nie spodziewam się więc wielkich protestów w Pradze. A w Polsce, tak jak i w Stanach Zjednoczonych, im więcej działania, wspólnego bez podejrzliwości, tym lepiej dla demokracji.

Bloomington, 24 października 2017

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons