Pierwszego grudnia Republikanie odnieśli swój pierwszy sukces legislacyjny. Choć od stycznia kontrolują zarówno władzę ustawodawczą, jak i wykonawczą, wewnętrznie podzieleni, nie byli w stanie dojść do porozumienia w żadnej sprawie i kolejne próby zlikwidowania Obamacare – co jest sztandarowym punktem programu Donalda Trumpa i Partii Republikańskiej (GOP) – kończyły się kompromitującymi porażkami. Teraz jednak GOP zdołała przepchnąć przez Senat gigantyczną obniżkę podatków dla korporacji i najbogatszych Amerykanów (która w ciągu następnej dekady zwiększy zadłużenie kraju o ponad bilion dolarów, to jednak temat na osobny tekst). Sukces, którym Republikanie będą mogli się pochwalić przed swoim elektoratem w czasie przyszłorocznej kampanii wyborczej, przyćmiło jednak inne wydarzenie – takie, które może całkowicie przeorać polityczny krajobraz Ameryki.

Tego samego dnia Robert Mueller, specjalny prokurator badający, jak Rosjanie próbowali wpływać na wynik ostatnich wyborów prezydenckich i czy swoje działania koordynowali ze sztabem Donalda Trumpa, postawił zarzuty generałowi Michaelowi Flynnowi. To samo w sobie nie jest zaskakujące – miesiąc temu zarzuty usłyszeli Paul Manafort, były szef kampanii Trumpa oraz doradca kampanii, George Papadopoulos. Komentatorzy byli dość zgodni, że następny będzie właśnie Flynn, były Narodowy Doradca ds. Bezpieczeństwa, który zrezygnował po ledwie trzech tygodniach, kiedy na jaw wyszło, że w grudniu 2016 r., jako członek ekipy przejściowej prezydenta elekta, nielegalnie spotykał się z rosyjskim ambasadorem, a następnie kłamał, by do takiego spotkania w ogóle doszło.

Zaskoczyło co innego – choć Flynnowi można było postawić kilka poważnych zarzutów dotyczących między innymi jego nieujawnionej działalności lobbingowej na rzecz tureckich władz, Mueller oskarżył go „jedynie” o składanie fałszywych zeznań przed FBI. Dlaczego? Okazało się, że w zamian za złagodzenie zarzutów generał przyznał się do winy i zgodził się współpracować z ekipą specjalnego prokuratora. Prawnicy Trumpa próbują robić dobrą minę do złej gry, dystansować się od Flynna i umniejszać jego rolę – tak, jak wcześniej robili z Manafortem i Papadopoulosem. W tym przypadku jest to jednak o wiele trudniejsze. Po pierwsze dlatego, że działania, o które oskarża się Flynna, miały miejsce w czasie pracy dla kampanii Trumpa. A po drugie, wszyscy wiedzą, że podczas kampanii wyborczej Flynn był najbliższym współpracownikiem prezydenta w dziedzinie polityki zagranicznej, nawet potencjalnym kandydatem na wiceprezydenta, zaś Barack Obama osobiście przestrzegał swojego następcę przed zatrudnianiem Flynna.

Jakby tego było mało, Trump bardzo długo próbował chronić generała: choć wiedział o jego kłamstwie, zwolnił go dopiero, kiedy sprawa przedostała się do prasy; potem kilkakrotnie naciskał na dyrektora FBI, Jamesa Comeya, by „odpuścił Flynnowi”, a kiedy tak się nie stało, osobiście zdecydował o zwolnieniu Comeya, co bezpośrednio doprowadziło do powołania specjalnego prokuratora, który teraz sprawia Trumpowi tyle problemów. Dlaczego tyle zachodu o człowieka, który dziś według Białego Domu jest zaledwie „byłym członkiem administracji Obamy” (w czasie drugiej kadencji Obamy Flynn pełnił przez dwa lata rolę dyrektora Defense Intelligence Agency, ale na emeryturę przechodził w atmosferze konfliktu z przełożonymi)? Czyżby generał wiedział coś, co może zaszkodzić prezydentowi?

Trump wielokrotnie zapewniał, że cała „Russiagate” to tylko fake news propagowane przez wrogie mu media. Przyznanie się Flynna do winy zadaje temu ostateczny kłam – nie ma już najmniejszych wątpliwości, że ludzie Trumpa kontaktowali się nielegalnie z Kremlem, a sam Flynn działał nie z własnej woli, ale na polecenie lub co najmniej za wiedzą innych bliskich współpracowników Trumpa, a może i samego prezydenta. Choć wciąż nie znamy całej prawdy na ten temat, już teraz sytuacja staje się dla prezydenta bardzo niewygodna. Nie wiemy wprawdzie, jakie dokładnie są warunki współpracy Flynna i co już wyznał ekipie Muellera, ale wiemy, że specjalny prokurator konsekwentnie i bezpardonowo idzie po nitce do kłębka. Jak daleko zajdzie?

Wiele wskazuje na to, że „bardzo wysokim rangą przedstawicielem ekipy przejściowej”, który – jak czytamy w dokumentach – posłał Flynna na spotkanie z ambasadorem Siergiejem Kisljakiem, mógł być Jared Kushner, mąż Ivanki Trump. Jeśli to prawda i jeśli to jemu zostaną postawione zarzuty, będzie to dla Trumpa cios jeszcze poważniejszy. Po pierwsze, trudno będzie mu zdystansować się od zięcia i jednego ze swoich najbliższych doradców, zasłaniać niewiedzą albo zaprzeczać faktom, choć oczywiście dla Trumpa nie ma w takich sprawach rzeczy niemożliwych.

Przede wszystkim jednak, w przypadku „ataku” na swoją rodzinę prezydent może zareagować emocjonalnie (co już się przecież nie raz zdarzało) i powtórzyć błąd z maja, kiedy zwolnił Comeya – nakazać Departamentowi Sprawiedliwości zwolnienie Muellera, nad czym, jak publicznie wiadomo, zastanawia się już od dawna. To ostatnie, rzecz jasna, uruchomiłoby lawinę oskarżeń z obu stron sceny politycznej o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości [ang. obstruction of justice], które może stać się jedną z podstaw do impeachmentu.

Na wieść o przyznaniu się Flynna do winy skłonny do dramatycznych gestów były dyrektor Comey opublikował na Twitterze cytat z biblijnej Księgi Amosa: „Niech sprawiedliwość wystąpi jak woda z brzegów i prawość jak potok nie wysychający wyleje!”. Sytuacja prezydenta jest dziś rzeczywiście nie do pozazdroszczenia – poziom wody podnosi się powoli, lecz nieubłaganie.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Gage Skidmore, CC BY-SA 2.0, Wikimedia Commons.