Wciąż nie wiemy, dlaczego Jarosław Kaczyński zdecydował się na nominację Mateusza Morawieckiego na stanowisko premiera. Część komentatorów – jak prof. Antoni Dudek w rozmowie z „Kulturą Liberalną” – twierdzi, że Kaczyński popełnił błąd i wpuścił „lisa do kurnika”. Inni na czele z Grzegorzem Sroczyńskim twierdzą, że Kaczyński wykonał „ruch na granicy geniuszu”, bo poskromił własne ambicje i nominował następcę na długo przed kolejnymi wyborami, dając mu tym samym czas na zdobycie doświadczenia.
Gdzieś między tymi opiniami znajdziemy komentarze, tłumaczące nominację dla Morawieckiego, po pierwsze, chęcią poprawienia wizerunku rządu Prawa i Sprawiedliwości w Europie; po drugie, położeniem nacisku na kwestie rozwoju gospodarczego; po trzecie wreszcie, chęcią przyciągnięcia wyborców centrowych. Żadna z tych tez nie ma solidnego uzasadnienia.
Wizerunku Polski w Europie nie da się poprawić, zmieniając kolorowe garsonki na eleganckie garnitury, a język polski na angielski, jeśli za strojem i językiem nie pójdzie zmiana treści. A na to nie ma co liczyć, bo Morawiecki nie tylko nie odcina się od reform wprowadzanych przez rząd PiS-u, lecz aktywnie je wspiera. Co więcej robi to w sposób przeciwskuteczny. Jak choćby wówczas, gdy przed spotkaniem z Emmanuelem Macronem mówił dziennikarzom, że ma zamiar wyjaśnić prezydentowi, jak reformowano francuskie sądownictwo po… upadku państwa Vichy , i że to dobra analogia dla obecnej sytuacji w Polsce – niemal 30 lat po upadku zmurszałego PRL.
Morawiecki mógłby więc mówić po angielsku na poziomie Winstona Churchilla, a i tak to, co mówi, będzie dla odbiorców na Zachodzie całkowicie niezrozumiałe. Dobrym tego przykładem są słowa o rechrystianizacji Europy, która rzekomo ma być celem naszego kraju pod rządami nowego premiera.
Cel drugi, czyli rozwój gospodarczy, to równie nieprzekonujące uzasadnienie dla zmiany szefa rządu. Plany rozwoju znacznie łatwiej byłoby zrealizować, gdyby Morawiecki koncentrował się wyłącznie na dziedzinie, na której zna się najlepiej, zamiast tracić czas i energię na dziesiątki innych kwestii. Tymczasem po przyjęciu roli premiera na jego biuro trafiać będzie ogrom spraw, które z gospodarką nie mają bezpośrednio wiele wspólnego – od polityki zagranicznej, przez kulturę, po sport, nie mówiąc nawet o konieczności reagowania na bieżące kryzysy – od katastrof naturalnych, po wypadki rządowych limuzyn, które zapewne przed nami.
Cel trzeci, czyli otwarcie na wyborców centrum, także wydaje się odległy, a to dlatego, że sam Morawiecki ma poglądy radykalne. Pokazał to chociażby jego słynny wywiad dla Deutsche Welle, w którym zaskoczył prowadzącego nie powalającym angielskim, ale stwierdzeniem, że, jego zdaniem, przestrzeganie prawa nie jest najważniejsze i nie może stać nad bezpieczeństwem ludzi. Słowa premiera przypominały pogląd wygłoszony przez jego ojca, który podczas jednego z przemówień sejmowych stwierdził, że „prawo to nie świętość”, bo nad prawem jest „dobro narodu”.
Kto jednak owo „dobro definiuje”? Zgodnie z retoryką partii rządzącej, „wola suwerena”, czyli ludu, której PiS jest reprezentantem.
I właśnie pojęcie „woli ludu” jest w kontekście nominacji nowego premiera szczególnie intrygujące. Bo oto na czele rządu partii, które słowa „lud”, „naród”, „suweren” i „demokracja” odmienia przez wszystkie przypadki, stanął człowiek, który w poprzednich wyborach parlamentarnych nie uzyskał choćby jednego głosu. Nie uzyskał, bo w nich nie startował. W odróżnieniu od Beaty Szydło czy wicepremierów Gowina i Glińskiego, Morawiecki nie jest posłem i nigdy w parlamencie nie zasiadał. Nowy szef rządu w swojej karierze politycznej tylko raz zajmował obieralne stanowisko, w latach 1998–2002 zasiadał w sejmiku dolnośląskim, uzyskując mandat z list Akcji Wyborczej Solidarność.
Morawiecki stał się tym samym drugim premierem w historii III RP (pierwszym był Marek Belka, który jednak przewodził rządowi mniejszościowemu), który nie jest posłem na Sejm, a więc nie ma za sobą żadnej, bezpośredniej demokratycznej legitymizacji. Poza oczywiście wolą prezesa i kierownictwa partii, które, jak wiemy, są chwilowo tożsame z wolą polskiego narodu. Jeśli nie całego, to przynajmniej jego „lepszego sortu”.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: P. Tracz, Kancelaria Premiera