Niechaj pierwszy rzuci kamieniem ten spośród nas, który nigdy – chociażby raz, w konkretnej sytuacji – nie został typowym Januszem. Albo Grażyną.
Wyobraź sobie, że jest zima i wracasz z pracy przepełnionym, spóźnionym autobusem. Znamy to wszyscy – my, bohaterowie nowej klasy robotniczej. Parno, duszno, tłoczno. Wracam i zalewa mnie fala nienawiści. To rodzaj nagłego, obezwładniającego afektu: niewiele mogę z nim zrobić. Wstrząsa moim ciałem, z czoła wyciska krople potu.
Nienawidzę tego kłębowiska, tego ukropu, tego roju. Niech pierwsi rzucą w Polskę kamieniem ci spośród nas, którzy siedzą i mają lepiej ode mnie. Siedzą, ale nie są tak zmęczeni jak ja. Nie zasługują na swoje miejsce. Ci, co stoją obok i narażają mnie na swój pospolity, pracowniczy smród. Czy oni, Polacy, w ogóle używają mydła? Nienawidzę i jest mi z tym jakoś niepokojąco dobrze. Z drugiej strony wstydzę się, ale wciąż nienawidzę. Gdzieś w głębi serca być może przypuszczam, że jestem niesprawiedliwy.
Poza tym – gdzieś w głębi serca – czuję, że sam śmierdzę. Nienawidzę tej Polski, którą noszę w sobie, tej, która na samym początku jazdy chłodnym tonem poleciła mi zdjąć plecak i zrobić więcej miejsca. Tej, która nie chciała dopuścić mnie do biletomatu. Tej zapatrzonej w Zachód i tej pomstującej na Timmermansa. Polski, która będze mnie prześladować już zawsze, niezależnie od tego, dokąd skieruje mnie powstańczy los.
A przecież na ogół jestem przyjaznym człowiekiem. Kocham swój kraj i chcę dla niego jak najlepiej. Czuję się dumny ze swojego pochodzenia, szczególnie, gdy przy Grobie Nieznanego Żołnierza obserwuję uroczysty przemarsz wojsk, a za nim hufiec dzielnych harcerzy. Husaria to było coś. Chciałbym, żebyśmy kiedyś – w jakiejś niezogniskowanej przyszłości – byli razem. Polska zasługuje przecież na wszystko, co najlepsze.
We mnie ten zły obcy
Wydana przez oficynę W.A.B. książka „No dno po prostu jest Polska” Adama Leszczyńskiego – historyka, dziennikarza i publicysty, współzałożyciela portalu OKO.press – trafia na wyjątkowo podatny grunt. Nigdy się nie lubiliśmy, ale dzisiaj nie lubimy się szczególnie. Od czasu, gdy „dobra zmiana” stała się dominującą narracją w krajowym życiu społeczno-politycznym, medialny dyskurs pogardy (jego rodowód sięga rozbiorów, ale o tym później) oficjalnie wkroczył w kolejny etap: politycznego przemysłu nienawiści. Do już istniejących rytuałów wzajemnych uprzedzeń, podziałów i murów ochoczo dokłada kolejne cegły. Na fali rosnących populizmów czołowi politycy – z każdej strony historii – usiłują „jakoś” zarządzać rosnącym społecznym antagonizmem. W wyniku tego menedżmentu suweren, ustawiony naprzeciw siebie w dwóch skrajnie odrębnych ideologicznie blokach, nienawidzi się coraz bardziej. Plemiona polskie rosną w resentymentalną siłę. Podzielone jak zawsze i jednocześnie jak nigdy dotąd, pielęgnują w sobie dobrze znane przekonanie, że w Polsce – w tym pierwszym kraju spośród wszystkich, jakie widziały oczy człowiecze – najgorsi są Polacy.
Szczególnie ci, których nie widać: skonstruowani, sfabrykowani, wymyśleni. Albo podsunięci przez polityków i ideologów wszystkich pokoleń. Zresztą do pewnego stopnia wychodzi na to samo. Niezależnie od światopoglądowej przepaści, jaka dzieli jednych od drugich, argumenty budujące wyobrażenie o Polaku jako złym obcym są zaskakująco koherentne. Wygląda na to, że tylko wspólna niechęć – jej konkretny, konsekwentny kształt – stanowi quasi-uniwersalny punkt odniesienia: zarówno dla Polski A, jak i Polski B, jajogłowych liberałów i niezłomnych konserwatystów, zblazowanej klasy średniej i biednej a pobożnej reszty. Nie ma przecież nikogo innego, prawda? Łączy nas to, że się nie lubimy. Od pokoleń spaja nas jadowita, toksyczna więź.
To dobry moment, by na ręce czytelnika złożyć zwięzłe, błyskotliwe opracowanie o tym, jak „Polacy widzą siebie”. W „No dno po prostu jest Polska” Leszczyńskiego interesuje zbiorowy autostereotyp Polaków, czyli „uogólnione wyobrażenie własnej wspólnoty, które bywa zakorzenione w rzeczywistości, ale jego relacja ze społecznymi faktami jest skomplikowana”. Zręcznie napisane: wyobrażenie – to wyobrażenie, w którym uczestniczymy codziennie raczej niezależnie od naszej woli – abstrahuje od sfery społecznej, ale tylko po to, żeby w drugim kroku do niej wrócić, oczywiście tylnymi drzwiami. Wraca, aby stworzyć rzeczywistość na nowo – wykrzywioną, zmutowaną i zdeformowaną. Bezpieczną, a jednocześnie najgroźniejszą ze wszystkich: zdominowaną przez ideologiczne urojenia.
Pisząc o polskim autostereotypie, Leszczyński nie pragnie jednak wpisać się w żadną ze stron społecznego konfliktu; stroni od normatywnego tonu i zaznacza, że „ta książka opowiada o czymś innym: wyłącznie o obrazie samych siebie, jaki mają Polacy i jaki wyłania się nie tylko z sondaży i badań socjologów, ale też z niezliczonych opinii zawartych w publicystyce, literaturze i poezji (…)”. I dalej, wciąż na tej samej stronie: „(…) tylko rekonstruuję obraz, który Polak widzi w lustrze”. Tego typu asekuracje powracają na kartach „No dno po prostu jest Polska” jeszcze kilkakrotnie. Na poziomie deklaracji dyspozycja poznawcza narratora jest zatem przezroczysta, chociaż uważna czytelniczka szybko dostrzeże, że to nie do końca takie proste. Ostatecznie nie da się przecież mówić „znikąd”. Mimo wszystko jednak gest Leszczyńskiego stanowi w pierwszej kolejności gest archiwisty: jak zostało zacytowane, autor przytacza wypowiedzi publicystów/publicystek, pisarzy/pisarek czy poetów/poetek i na podstawie tego obszernego materiału badawczego – składają się na niego bowiem z jednej strony teksty wczesnonowożytne, a z drugiej całkiem współczesne, sprzed roku czy dwóch lat – stara się udowodnić, że z naszym podejściem do nas samych zawsze było źle.
Innymi słowy, jeśli ktoś od nowej publikacji autora „Skoku w nowoczesność” oczekuje wirtuozerskiej „rozprawy z formą polską” czy erudycyjnego eseju o narodowej „kondycji egzystencjalnej” na miarę książek Jana Sowy czy Andrzeja Ledera, będzie zdecydowanie zawiedziony.
Kontynent historii
Można byłoby ponarzekać – jak się okazuje, w tym akurat zawsze byliśmy dobrzy –że przyjęta przez Leszczyńskiego formuła raportu narażona jest na pewnego rodzaju poznawczy niedosyt, szczególnie w kontekście rozsunięcia historycznej kurtyny, która sprawiła, że w naszym polu symbolicznym (celowo nie mówię o habitusie) pojawiła się przestrzeń sprzyjająca powstaniu takiego właśnie, niezwykle pejoratywnego mitu o nas samych. Leszczyński nie wchodzi głęboko w źródła i warunki tej quasi-antropogenetycznej maszynerii. Pozostaje w jej kwestii pretekstowy albo przyczynkowy, by nie powiedzieć: podręcznikowy.
Idąc tym tropem, za oczywisty punkt wyjścia dla swojego raportu socjolog obiera przekonanie o cywilizacyjnym opóźnieniu Polaków wobec zachodnich sąsiadów. Dzieje tego dobrze już opisanego kompleksu są długie i skomplikowane, ale na potrzeby niniejszego tekstu przyjmę jego radykalnie skróconą wersję, którą w książce podsuwa sam Leszczyński, zresztą w pełni świadomy, że dokonuje koniecznego redukcjonizmu. Patologie „złotej wolności” szlacheckiej oraz słabość instytucji centralnych – niezdolnych do zarządzania kolonialnym imperium na glinianych nogach, jakim była Rzeczpospolita Obojga Narodów u progu XVIII w. – ostatecznie doprowadziły do upadku polskiej państwowości i wymazania kraju z mapy na niemalże półtora wieku. Swoją drogą, Jan Sowa wystawia w tym miejscu stosowną diagnozę, dokładnie w tym rejestrze, którego na kartach „No dno po prostu…” chce uniknąć Leszczyński: że oto Polska ani nie potrafiła wskoczyć do kapitalistycznej nowoczesności, ani nie była zdolna do wytworzenia względnie trwałej, alternatywnej formacji społeczno-politycznej. Innymi słowy, półperyferyjny dylemat „epoka” czy „esencja” ujawnił fikcyjność wspólnoty zarówno na poziomie instytucjonalnym, jak i narodowym. Ten tragiczny moment historyczny wykształcił wśród polskich elit – a wkrótce również wśród szerszych warstw społecznych – typ mentalności powstańczej. Dla opowieści o zbiorowym autostereotypie Polaków, którą podejmuje Leszczyński, to swoisty punkt zero, moment, w którym zaczęła się cała schizofreniczna psychomachia polskich wad i zalet, trwających we względnie niezmienionej formule do dziś.
Zdaje się, że ten swoiście wybrakowany modus to stosowny punkt wyjścia dla narracji Leszczyńskiego. Z drugiej strony bowiem to właśnie ten gest – gest skrojenia historycznego horyzontu w taki sposób, aby uprawomocnić i snuć opowieść wyłącznie o zbiorowym autostereotypie – chroni autora i jego dzieło przed ewentualnym politycznym zawłaszczeniem. Socjolog nie daje się poznać jako „swój” przez żadną z dwóch hegemonicznych opcji ideologicznych, które od stuleci wyznaczają osie publicznej debaty społeczno-politycznej. Autor nie wpisuje się zatem w nurt „nicowania” czy też – nazywając rzecz za Howardem Zinnem – „przepisywania” historii w zgodzie z jakąś mniej lub bardziej lotną metodologią krytyczną. Nie podsuwa też żadnych rozwiązań i nie wyciąga postępowych wniosków w takim stylu, jak robił to chociażby wspomniany już Sowa w „Fantomowym ciele króla” czy, może lepiej, zbiorze esejów „Inna Rzeczpospolita jest możliwa”. Jego zamiary są zupełnie inne. „No dno po prostu…” to pisane z myślą o szerszej publice opracowanie, którego wywód kieruje czytelnika w głąb tej wyobrażonej polskości, jaka wykształciła się kilkaset lat temu i do tej pory pozostaje niewzruszonym monolitem. Skałą, za którą skonfliktowane plemiona chowają się przed spotkaniem.
Drugie dno
Całe szczęście. Właśnie tego typu publikacji potrzebujemy dziś najbardziej. Takich, które być może przebiją się przez akademickie mury i trafią przykładowo do mnie – kogoś, kto z akademickimi murami ma tyle wspólnego, że czasami mija je w drodze do pracy w korpo.
Wspomniany materiał badawczy – tasiemiec wypowiedzi i uwag na temat Polaków – służy podkreśleniu, że zbiorowy autostereotyp bez trudu reprodukuje się przez kolejne pokolenia w niemalże w tym samym kształcie. Książka ma licznych bohaterów, których Leszczyński wyciąga z różnych epok i stawia obok siebie. Okazuje się, że wszyscy oni opisywali Polaków nie tylko w podobnym – gorzkim i krytycznym – trybie, ale też często za pomocą tych samych słów i sformułowań. Są wśród nich między innymi Bolesław Prus (nie ten poczciwiec z laseczką ze skweru Twardowskiego, lecz bezlitosny i jadowity publicysta), Maria Dąbrowska, oczywiście Witold Gombrowicz i dalej: Ziemowit Szczerek, Justyna Sobolewska, Justyna Bargielska, a także raper Taco Hemingway czy politycy tworzący system polityczny III Rzeczpospolitej od jej zarania. Wypada, rzecz jasna, wspomnieć jeszcze o całej niezliczonej rzeszy głosów anonimowych użytkowników sieci z internetowych forów. Przeplatające się cytaty – stanowią one znaczną część opracowania – z różnych epok świadczą o niezłomnej ciągłości polskiego autostereotypu. Nigdy nie potrafiliśmy się zorganizować, od zawsze byliśmy niechlujni, nieufni i pozbawieni szacunku do samych siebie. Do dziś jesteśmy niezdyscyplinowani, chaotyczni, oporni, pozbawieni ogłady: zawsze gorsi i najgorsi, w drugim albo trzecim rzędzie europejskich wydarzeń. Długo by wymieniać.
Istnieje jednak poważna rysa w tym płaskim, jednowymiarowo beznadziejnym obrazie samych siebie. Obok wszystkich okropności, które w sobie widzimy – jest wśród nich również pijaństwo, cwaniactwo i intelektualna powolność – mamy ogromne poczucie dumy narodowej. Wszyscy jesteśmy patriotami albo kryptopatriotami. Szczycimy się swoją historią, kuchnią, językiem. Uwielbiamy chwalić się Chopinem, Janem Pawłem II i sukcesami naszych sportowców (zwróćmy uwagę, jaką sympatią cieszy się ostatnio narodowa reprezentacja Polski w piłce nożnej).
W tym momencie polski autostereotyp nabiera fascynującej z badawczego punktu widzenia, schizofrenicznej domieszki. Bo przy całej niechęci do samych siebie w życiu codziennym – przy wszystkich przywarach i niedoskonałościach, jakie sobie przypisujemy – w czasie uroczystych obchodów czy wydarzeń o dużym społecznym znaczeniu stajemy się jednością w miłości do ojczyzny. Najwspanialszej Polski, która zasługuje na to, co najlepsze.
Wróćmy pamięcią do meczu z Euro 2012, jaki 12 czerwca rozegraliśmy z Rosją, naszym „odwiecznym wrogiem Ruskim”, tym gorszym, którego na przestrzeni wieków – zrzucam tutaj odpowiedzialność na setki autorów, poczynając już od tych staropolskich – uważaliśmy za niebezpiecznie dzikiego, barbarzyńskiego sąsiada ze wschodu. Mecz był transmitowany w specjalnej, otwartej strefie kibica na Placu Defilad w Warszawie. Wydarzenie zgromadziło ponad 85 tys. rodaków. Nie ulega wątpliwości, że miało ono quasi-metafizyczny sznyt. Oficjalny materiał wspominkowy, własność miasta stołecznego Warszawy, eksponuje właśnie te dwa wątki: narodowej jedności i uczestnictwa w zbiorowym misterium. Na krótką, odświętną chwilę staliśmy się jednością. Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 1:1, ale niekorzystny układ w grupowej tabeli sprawił, że straciliśmy szansę na awans do dalszego etapu turnieju. Wkrótce po spotkaniu na ulicach Warszawy doszło do zamieszek, podczas których kibolska część skandowała znaną przyśpiewkę: „Raz sierpem, raz młotem…”. To idealny obraz paradoksalnego poczucia narodowej godności, podszyty narcystycznym zranieniem (bo przecież „Ruskie”), które najlepiej kwituje sam Leszczyński: „Polak zatem ma potężny kompleks niższości oraz równocześnie ogromne poczucie własnej godności”.
Duma narodowa ma charakter symboliczny, świąteczny – jest całkowicie wyabstrahowana z życia codziennego. Ponadto pod jej makijażem skrywa się głęboki resentyment, cała ta – codzienna właśnie – zakompleksiona małostkowość, o którą wiecznie mamy do siebie pretensje. W tłumie zgromadzonym na Placu Defilad oraz późniejszej reakcji jego części na „wykluczający” remis skupia się cały schizofreniczny, głęboko ambiwalentny autostereotyp Polaka: nieustępliwego, dumnego z siebie, ale jednocześnie gardzącego i pogrążonego w ciągłym poczuciu niższości. Dobrze czujemy się na tej paradoksalnej, straconej pozycji, którą na poziomie, powiedzmy, ontologicznym Leszczyński utożsamia ze zjawiskiem zbiorowego narcyzmu. „Narcystyczna idealizacja grupy – stwierdza, podążając za myślą psycholożki społecznej Aleksandry Cichockiej – może być także strategią obrony słabego albo zagrożonego ego”.
Zagrożeni byliśmy nieustannie, przez wieki – dokładnie w ten sam sposób, w jaki dziś jesteśmy rzekomo prześladowani chociażby przez instytucje europejskie, które „nie mogą znieść suwerennej polityki Polski”. W „No dno po prostu…” Leszczyński –– raz jeszcze świadomy pewnego operacyjnego uproszczenia – wyodrębnia dwa historyczne żywioły, jakie przez stulecia kształtowały nasz zbiorowy autostereotyp, każdy według własnego wzorca, ale w ostatniej instancji zaskakująco zbieżnie. Pierwszy z nich – nazwany przez autora „liberalno-lewicowym” – społeczną i polityczną słabość upatrywał we wrodzonej niezdolności Polaków do wysiłku modernizacyjnego oraz ich intelektualnej, organizacyjnej gnuśności. Postulując konieczność „ścigania Zachodu”, liberałowie byli przekonani, że powinniśmy czerpać z racjonalnych rozwiązań cywilizacyjnych naszych bogatych sąsiadów zza Odry. Drugi żywioł natomiast, ten o zabarwieniu głęboko konserwatywnym, którego źródła tkwią w raju utraconym folwarczno-sarmackiej wolności „pańskiej”, wystawiał podobne diagnozy o umysłowej niedyspozycji narodu, ale winę za społeczno-kulturowe niedomagania zrzucał na ślepe poddaństwo wobec tego, co obce i napływowe. Żądał przy tym zwrotu do swojskości, artykułował pragnienie zachowania własnej kultury, odrębności, lokalnej specyfiki. Jak bumerang wraca tutaj wspomniany już dylemat „epoka” czy „istota”: i nie oszukujmy się, w tej ciasnej, dychotomicznej przestrzeni nie było miejsca na żadną kompromisową „trzecią drogę”. Ostatecznie w wysokiej temperaturze wewnętrznego konfliktu żaden z tych żywiołów nie był na tyle silny, by w szerokim polu społecznej nierozstrzygalności dokonać hegemonicznej artykulacji.
Oczywiście obie te narracje mają się dobrze do dziś: obie karmią się sobą nawzajem, a wciąż ten sam autostereotyp kwitnie bez większych przeszkód. Reprodukuje się przez wieki. Być może dzisiaj, w drugiej dekadzie XXI wieku, wypomniane przez Leszczyńskiego żywioły są silniejsze niż kiedykolwiek. I bez względu na projekcje niektórych dysydentów, na horyzoncie wciąż nie widać żadnego akuratnego sposobu uniknięcia pętli, jaką sami sobie wciąż nakładaliśmy przez ostatnie stulecia. Zbiorowy polski autostereotyp, jaki wyłania się z tej schizofrenicznej mieszanki, ma charakter głęboko ambiwalentny. Jak bowiem pisze Leszczyński: „Nawet wówczas, kiedy myślimy o sobie dobrze, ocena jest często umieszczana w bardzo negatywnym kontekście, obwarowana zastrzeżeniami i warunkami, umniejszona”. To jednak nie jest pat. To stan umysłu najwspanialszego narodu, jaki widziały oczy człowiecze.
Książka:
Adam Leszczyński, „No dno po prostu jest Polska. Dlaczego Polacy tak bardzo nie lubią swojego kraju i innych Polaków”, wyd. W.A.B., Warszawa 2017.