W zeszłym roku zakończył się trwający od 2009 remont generalny, a właściwie przebudowa berlińskiej Staatsoper Unter den Linden, która na czas tego długotrwałego procesu przeniosła się do Berlina Zachodniego – do Schillertheater, zasadniczo teatru słowa, ale o strukturze i akustyce, której mogłaby mu pozazdrościć niejedna opera (pisaliśmy o przygotowanej tam premierze „Kobiety bez cienia”).

(C) Gordon Welters
(C) Gordon Welters

Prace budowlane objęły odnowienie zarówno samego gmachu opery, jak i siedziby administracji, a ponadto wzniesienie nowego centrum prób (w miejscu dawnego magazynu dekoracji) i połączenie go ze starym kompleksem za pomocą podziemnego tunelu. Celem remontu było nie tylko poprawienie komfortu artystów i słuchaczy, jeśli chodzi o logistykę, lecz także poprawa akustyki sali, przy zachowaniu pierwotnej tkanki budynku z 1955 roku. Odtworzono go wówczas po zniszczeniach wojennych w jego tradycyjnym kształcie z 1742, mniej więcej do którego przywracano go już przedtem dwukrotnie. Przebudowa pozwoliła na zwiększenie pogłosu z 1,1 sekundy do 1,6 sekundy, co wymagało zwiększenia kubatury sali aż o 40%, a to z kolei wiązało się z koniecznością podniesienia sufitu o cztery metry. Dodano w tym celu ażurową galerię pogłosową, która zwiększyła kubaturę pomieszczenia przy zachowaniu oryginalnych gabarytów dachu, nie wchodząc w konflikt z oryginalnym wystrojem wnętrza. Dzięki temu sala zyskała też przestrzeń w sensie wizualnym, której odrobinę jej brakowało.

Inauguracja nowej sali koncertowej w naturalny sposób skłania dyrygentów i orkiestry do zmierzenia się z nowymi warunkami i wypróbowania właściwości akustycznych zmodyfikowanego pomieszczenia. Na taką diagnozę Staatsoper – w której na co dzień gra Staatskapelle Berlin, traktowana przez niektórych na równi z Filharmonikami Berlińskimi – zaprosiła jeden z najlepszych aparatów muzycznych z jego wieloletnim szefem, Simonem Rattle’em.

(C) Gordon Welters
(C) Gordon Welters
Kto wie, może nawet zadowoliłby niebywale wymagającego pod tym względem Strawińskiego, który prawie nigdy nie był zadowolony z temp dobieranych przez innych dyrygentów prowadzących jego utwory. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski

Program dobrano tym szczęśliwiej, że w pierwszej części koncertu zabrzmiał zwięzły balet „Pietruszka” Igora Strawińskiego (w wersji z 1947 roku) – z jednej strony utwór symfoniczny, a z drugiej jednak przynależny do sceny. Taki wybór ze strony dyrygenta nie jest niczym niezwykłym – po pierwsze, lubi on repertuar rosyjski, po drugie, chętnie sięga po utwory z tego okresu i rozumie tego rodzaju dramaturgię: modernistyczną, lapidarną, błyskotliwą instrumentacyjnie. Również i tym razem podszedł do utworu Strawińskiego w sposób daleki od tanich, jarmarcznych efektów, nie tracąc przy tym na dowcipie i ludowej szczerości dzieła, a to dzięki precyzyjnej realizacji partytury pod względem rytmicznym i agogicznym. Kto wie, może nawet ukontentowałby niebywale wymagającego pod tym względem Strawińskiego, który prawie nigdy nie był zadowolony z temp dobieranych przez innych dyrygentów prowadzących jego utwory. Ta dokładność metryczna współgrała z doskonałą barwą niemal wszystkich bardziej eksponowanych instrumentów. Szczególnie można to powiedzieć o brawurowych solach trąbki oraz fortepianu, który, w funkcji instrumentu orkiestrowego, bywa traktowany jak dodatkowy instrument perkusyjny, tym razem jednak udało się wydobyć z niego tyle koloru, na ile pozwala partytura Strawińskiego.

Przebudowa pozwoliła na zwiększenie pogłosu z 1,1 sekundy do 1,6 sekundy, co wymagało zwiększenia kubatury sali aż o 40%, a to z kolei wiązało się z koniecznością podniesienia sufitu o cztery metry. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski

O ile pierwsza część koncertu służyła diagnostyce akustyki nastawionej na selektywność i precyzję odbioru brzmienia poszczególnych instrumentów – bo sprzyja temu charakter muzyki Strawińskiego – o tyle druga skupiła się na zupełnie innych parametrach brzmieniowych. „III symfonia a-moll” Sergiusza Rachmaninowa to utwór operujący rozległymi, bardziej litymi i synchronicznymi płaszczyznami brzmieniowymi, o wolniejszym ruchu harmonicznym i mniejszej zmienności temp. Mimo par excellence symfonicznego, romantycznego rozmachu tego wykonania nie brak w nim było klarowności formy i czytelności gęstych faktur. Solo skrzypiec w II części przechodzące w smyczkowe tutti sprawiało wrażenie, jakby jeden instrument zlał się z pozostałymi w wielki dźwiękowy polimer, tak stopliwe i jednorodne, a jednocześnie potężne było to brzmienie. W ostatniej części symfonii powróci klimat nieco przypominający „Pietruszkę” pod względem wyeksponowanych zabaw kontrapunktycznych, choć w bardziej masywnej odmianie. Na bis Rattle ponownie wykonał ukłon ku charakterowi instytucji, w której wystąpił gościnnie ze swoją orkiestrą – zagrał „Intermezzo” z „Manon Lescaut” Giacomo Pucciniego, które z kolei pozwoliło mu pokazać walor kameralistyczny, z uwagi na istotną rolę kilkorga pojedynczych smyczków w tym utworze (nade wszystko z obłędnym solem wiolonczeli).

(C) Gordon Welters
(C) Gordon Welters

W tych trzech różnych odsłonach muzyki orkiestrowej sprawdziła się i orkiestra, i sala. Mimo zwiększenia pogłosu odsłuch jest nadal bardzo selektywny – chwilami pomieszczenie wydaje się wręcz przeakustycznione i słychać w nim byle szmer. Gdyby Berlin nie dysponował oprócz Staatsoper dość licznymi instytucjami muzycznymi z Deutsche Oper, Filharmonią Berlińską i Konzerthausem na czele, to Unter den Linden mogłaby śmiało spełniać podwójną rolę – sali koncertowej i teatru operowego. Wygląda na to, że – przynajmniej na pierwszy rzut oka – cele remontu i przebudowy zostały osiągnięte, a dodatkowym wrażeniem pozamuzycznym w odnowionym teatrze jest utrzymujący się wciąż delikatny zapach świeżej farby i drewna. Warto było wydać na to 400 milionów euro.

© Monika Rittershaus
© Monika Rittershaus

 

Koncert:

muzyka: Igor Strawiński, Sergiej Rachmaninow
dyrygent: Simon Rattle
Filharmonicy Berlińscy
Staatsoper Unter den Linden, 30 listopada 2017