Do Normana Leto przychodzę na długo przed zdobyciem przez niego Paszportu „Polityki”, z jednym podstawowym pytaniem – dlaczego nienawidzi ludzi? Uśmiecha się. Na nic nie trzeba go naprowadzać, jakby czekał na to pytanie.

Czytałeś może „American Psycho”? – odpowiada pytaniem na pytanie. Tam jest to dobrze pokazane. Autor nikogo nie zabił, ale coś w sobie rozwiązał.

Tako rzecze Norman Leto, którego wcześniej znałem między innymi z krótkich youtube’owych filmików, w których przedstawiał ludzkie życiorysy w postaci zdeformowanych, surrealistycznych kręgosłupów z plastikowej masy („Bryły życiorysów”). Powstawały modelowane na bazie setek zadanych pytań o kochanki, zmiany miejsca zamieszkania, dochody. Towarzyszący opisom tych ludzkich zachowań i biografii głos Leto faktycznie przypomina Patricka Batemana, bohatera powieści. Nienawistny, niemal psychopatyczny monolog.
Tylko co w sobie Leto rozwiązuje? I czy się rozwija? Pytam i dobijam się – właściwie do niego, przecież nie mógł skończyć na „American Psycho”!

Tu Leto podaje swoją artystyczną legendę i choć zwykle legendy są dość męczące, a na dodatek trzeba im przytakiwać, legenda Łukasza Banacha (nim stał się Normanem Leto) porusza. Nie skończył szkoły średniej, a robi film naukowy, do którego najpierw czytał książki popularno-naukowe, potem już tylko naukowe, a teraz czyta papiery pokonferencyjne. „Czy to nie jest rozwój?”. Uwiodły go wizualizacje i dlatego od blisko czterech lat robi film o powstawaniu życia na ziemi – „Foton”. To jego drugi pełen metraż. Siedzi w samotności miesiącami. Nie lubi, żeby mu przerywać, dłubie w wirtualnej rzeczywistości. Ostatniej wystawie swojego malarstwa dał tytuł „Ludzie, którzy ciągle czegoś ode mnie chcą”. Wciąż ktoś dzwonił i czegoś żądał, a przecież film to ciężka i skupiona praca, tłumaczy się.

– No dobra, a czy lepiej rozumiesz człowieka, siebie przez ten film?
– Nie powiedziałbym.

Ten „zlep komórkowy, a jednocześnie bardzo skomplikowany system”, jak sam mówi, wymyka się jego tłumaczeniom i Leto dużo by dał, żeby wyjść ze „skrajnej samotności, jaką jest własna świadomość”.
Nie dowierzam i długo jeszcze trawię, co to znaczy i w co się układa. Nie skończył szkoły, a mimo to – jak pisał o sobie Czechow – „wyciska z siebie niewolnika” filmami, pracą, nauką. Ale ten niewolnik, jak na moje oko, siedzi w nim podwójny.

I choć korzysta z nauki, jej wolności i odkryć, jej elegancji i klarowności, to pomija przy tym siebie. Potrafi nad sobą zapanować, ale czy potrafi z siebie wyjść? Chociażby z tego pokoju przypominającego celę, osłodzonego jedynie zdjęciem żony? Czy da się spotkać żonę przez naukę? Gorliwie staram się upomnieć o sztukę i empatię. Ale i na to znajduje odpowiednią frazę.

„Empatia to symulacja”. A on chciałby mieć pewność, twarde dane, chciałby na przykład na moment zamienić się z tu obecnym psem i poczuć ciężar psiego ciała, psie powonienie – ale jest sam. Tak samo z ludźmi. „To może i ciebie w ogóle nie ma – pytam – skoro wszystko to obwody i funkcje mózgu i sterowanego nim ciała?”. „Są badania, że nie ma wolnej woli – odpowiada – że sporo gestów, które chcemy wykonać, jest już realizowana na poziomie nieświadomości”. Podsyła mi artykuł o wolnej woli, gdzie wszystko to jest jasno napisane. Świadomość to kłamstwo. Nawet jacyś Niemcy ustalili niedawno punkt „of no return” – stamtąd już niczego nie da się cofnąć, żadnego zamiaru ruchu ręką, dotknięcia. Nic. Brak wolnej woli.

Czytam i kojarzy mi się to z niewolnikiem mimo lat nauki i pracy. I z wierszem Kawafisa. Że dla wielu ludzi przychodzi taki moment w życiu, kiedy muszą powiedzieć światu wielkie „tak” albo wielkie „nie”. To wielkie „nie”, chociaż słuszne (przecież świat jest zły), na zawsze ich grzebie. Wielkie „tak” wynosi ich w łaskach i szacunku u ludzi. „Point of no return” w ultrapowiększonej skali całego życia. Poszukajmy tego punktu w jego życiu. Czy już go przeszedł?

W podstawówce nie był najlepszy, ale umiał rysować, dzięki temu mógł liczyć na szacunek, mógł czuć, że ma wartość i „uznanie socjalne”. Od wtedy robi swoje. Kiedy pracował przy czołówkach telewizyjnych, lubił to, ale męczyły go poprawki klientów. W wieku dziewiętnastu lat – późno, jak dodaje – odkrył sztukę, tam nie ma poprawek. Słucham go i mam wrażenie jakbym obcował z XIX-wiecznym naukowcem, który dzięki samej pasji szuka swego miejsca, choć nie dał sobie jeszcze prawa do uwolnienia się z rygorów pozytywizmu, maszyn i funkcji. Jeszcze nie doszedł do życia.

Ma starannie zadbane białe zęby, wyczuwam ukryte natręctwa. Ale dopiero po przeczytaniu powieści, którą także zdarzyło mu się napisać, gdzieś między malarstwem, animacją, video i fotografią, uzmysławiam sobie ich skalę. „Sailor” – literacko filmowy dyptyk Leto, powieść i film – cały jest opowieścią o natręctwach, ale i o potrzebie miłości, szukaniu uznania, farbowaniu pastą brwi i spodniach „w kantek”.

„Ale to już minęło”, mówi. Teraz naukę traktuję poważnie. A ja sam myślę o przechodzeniu od jednego do drugiego człowieka, bliskości. Łapię się jakichś badań, pewnie by mu się spodobały: że podobno przy czytaniu fabuł człowiek nabiera cech osobowościowych bohatera i odbiera świat tak jak on. Przynajmniej na kilka dni. To mało? To tak jakbym przez lekturę Leto stał się nim na moment. Ciężki, choć wdzięczny los.

Na koniec spotkania Leto wychodzi z domu. Trochę jak elegancki dentysta, może lekarz, z pięknym psem odprowadza mnie do samochodu. Nawet jeśli zaraz wróci do swojej pracy, naukowca i samotnika, na moment opuszcza swoją celę.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Norman Leto, Wikimedia Commons