Człowiek ma naturalną tendencję do postrzegania ludzi sobie obcych, o których niewiele wie, jako jednolitej masy odlanych z tego samego materiału kopii. Za takim spojrzeniem w naturalny sposób idzie tendencja do prostego wyjaśnienia zachowania tejże masy. Nie inaczej jest w przypadku analizy zachowań politycznych przeciwników, co niekiedy przybiera wręcz kuriozalną postać, jak wówczas, gdy w Stanach Zjednoczonych wszystkich wyborców Trumpa oskarża się o rasizm lub mizoginizm, a w Polsce popularność PiS-u wyjaśnia programem 500+.
Nie chodzi tylko o pieniądze?
O tym, jaki jest stan świadomości środowisk antypisowskich w Polsce, dobrze świadczy opublikowane w „Newsweeku” podsumowanie szeroko omawianego badania Macieja Gduli „Dobra zmiana w Miastku”, którego autorzy przeprowadzili pogłębione wywiady z mieszkańcami niewielkiego miasta na Mazowszu na temat polityki.
„Z badania wynika”, pisze zaskoczony dziennikarz „Newsweeka”, „że wyborcy PiS-u nie różnią się niczym od reszty populacji – znajdziemy wśród nich zarabiających dobrze, zadowolonych z życia, optymistycznie zapatrujących się na przyszłość, jak również mniej majętnych i bardziej krytycznych wobec swojej sytuacji”.
W raporcie Maciej Gdula faktycznie podważa kilka najprostszych i najczęściej przywoływanych wyjaśnień popularności PiS-u: przede wszystkim ekonomiczne, zgodnie z którym na prawicę głosują przede wszystkim sfrustrowani biedni, oraz edukacyjne, utrzymujące, że PiS poparły przede wszystkim osoby gorzej wykształcone.
„Istniejące wyjaśnienia, eksponujące przede wszystkim ekonomiczne podłoże prawicowego zwrotu w polityce, wydają się niewystarczające i nie pozwalają w pełni zrozumieć dynamiki obecnych zmian”, twierdzi Gdula. Jak słusznie zauważa, powyborcze badania opinii pokazywały jednoznacznie, że nieprawdziwy jest również „obraz PiS-u jako partii opierającej się na ludowym elektoracie”.
Ogromne zainteresowanie, jakie wywołał raport, jest jednak co najmniej zaskakujące. To wszystko, o czym pisze Gdula, widać w rozmaitych sondażach, zresztą sam autor właśnie na sondaże się powołuje.
Od dawna o bolesnych uproszczeniach w pojmowaniu elektoratu PiS-u pisali publicyści podający się za tzw. symetrystów, jak również część dziennikarzy prawicowych (ale i jednych, i drugich wielu komentatorów antypisowych co do zasady nie słuchało). Na naszych łamach wielokrotnie przestrzegaliśmy przed niedorzecznym pisaniem o „ciemnym pisowskim ludzie”. Król biegał nagi od 2015 r. – i zapewne dobrze, że w końcu dostrzegła to także lewica.
Bieżące badania preferencji wyborczych dają PiS-owi nie tylko ogromną przewagę w ogóle, lecz także wskazują, że partia Jarosława Kaczyńskiego wygrywa w niemal wszystkich grupach społecznych. Niezależnie od tego, czy podzielimy wyborców ze względu na wiek, wykształcenie czy miejsce zamieszkania, PiS albo prowadzi w sondażach, albo – w najlepszym dla opozycji razie – jest tuż za Platformą Obywatelską. Maciej Gdula to wszystko widzi. Jest jednak pewne „ale”…
Tam i z powrotem
Gdula z jednej strony osiąga pozytywny cel, bo rozszerza horyzont poznawczy tych, którzy elektorat PiS-u chcieliby zredukować do jednolitej masy. Lecz w następnym kroku robi… dokładnie to samo, co zarzucał innym komentatorom – szuka jednego czynnika, którym mógłby połączyć wszystkie te rozmaite grupy składające się na elektorat partii Kaczyńskiego. Tym czynnikiem jest jego zdaniem „neoautorytaryzm”. Co to znaczy? Jak pisze w podsumowaniu raportu Michał Sutowski, esencją oferty PiS-u „jest dominacja nad słabszymi, mniejszościami i obcymi oraz zawężenie solidarności do granic własnej wspólnoty narodowej, które nie są przykrym efektem ubocznym rządów, lecz składową ich legitymizacji”.
Tak oto autorzy raportu w jednym ruchu wyrzucili garść upraszczających analiz za okno, by następnie drzwiami wprowadzić dokładnie taką samą, opartą na jednym wyjaśnieniu diagnozę. Wyborcy PiS-u mogą różnić się pod względem dochodów, poczucia kontroli nad własnym życiem, wykształcenia, samospełnienia i wielu innych czynników, ale wszystkich łączy chęć posiadania silnej władzy, która weźmie kraj „za twarz”. Trudno zaakceptować to wyjaśnienie i to chociażby z powodów, o których pisze… sam Gdula.
„U podstaw [sukcesu PiS-u z 2015 r. – przyp. ŁP] leżały nie napięcia o podłożu ekonomicznym, ale wzrost aspiracji związany z podnoszeniem się standardu życia. PiS odwoływał się do tych aspiracji o wiele lepiej niż Platforma Obywatelska i obiecywał ludziom, że państwo będzie ważnym partnerem w ich zaspokajaniu”. Wynika stąd, że PiS nie prowadził kampanii wyborczej pod hasłami budowy systemu neoautorytarnego, ale raczej nowoczesnego, sprawnego państwa.
Wracamy więc do punktu wyjścia i pytania o źródła popularności PiS-u, dziś znacznie większej niż w dniu wyborów.
Gdula z jednej strony osiąga pozytywny cel, bo rozszerza horyzont poznawczy tych, którzy elektorat PiS-u chcieliby zredukować do jednolitej masy. Lecz w następnym kroku robi… dokładnie to samo, co zarzucał innym komentatorom. | Łukasz Pawłowski
Opowieść, głupcze
Zamiast szukać jednego magicznego czynnika, który połączy w całość kilka milionów Polaków głosujących na PiS, proponuję inną hipotezę.
Podobnie jak elektorat innych partii, tak i dzisiejsi wyborcy PiS-u mają potrzebę swego rodzaju porządku – rozumienia, w jakim świecie żyją, dokąd ten świat zmierza, a także przekonania, że ktoś, komu powierzają władzę, ma na ów świat wpływ. Nie znaczy to jednak, że ludzie wybierający PiS są z definicji autorytarni. Po prostu w tej chwili wyłącznie politycy o zapędach autorytarnych taką porządkującą opowieść im oferują.
Nie znaczy to również, że opowieść populistyczna jest jedyną możliwą, która zawsze musi wygrać, co doskonale pokazuje sukces Emmanuela Macrona we Francji. Na jego zwycięstwo złożyły się nie tylko skandale targające kampaniami przeciwników z Partii Republikańskiej oraz podziały wśród przeciwników z Partii Socjalistycznej. Macron potrafił też pokazać, że opowieść populistów z francuskiego Frontu Narodowego jest dziurawa, a ich polityka nie przełoży się na poprawę życia zwykłych ludzi. Co więcej umiał zaproponować opowieść alternatywną, nakreślić wizję innej przyszłości i przekonać ludzi, że wie, jak do niej dojść. Tego brakuje tzw. partiom liberalnym – i w Polsce, i w Stanach Zjednoczonych, i w wielu innych krajach. Doskonałym tego przykładem była kampania na rzecz pozostania Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, którą zwolennicy Brexitu słusznie określali mianem „Project Fear” – projektu: strach – ponieważ zamiast mówić o korzyściach płynących z integracji europejskiej, ograniczała się do straszenia konsekwencjami wyjścia z UE.
Zamiast powiedzieć coś od siebie, politycy ugrupowań antypopulistycznych straszą, milczą lub stają się po prostu lustrzanym odbiciem swoich przeciwników. Ciekawym dowodem tego ostatniego zjawiska w Stanach Zjednoczoncych była dyskusja wokół potencjalnej kandydatury Oprah Winfrey na prezydenta. Nie chodzi o to, że Winfrey byłaby złym kandydatem. Tego nie wiemy. Chodzi o logikę stojącą za poparciem dla jej kandydatury – skoro jedna strona ma swojego showmana, to my będziemy mieli swojego. Nie tędy droga.
Podobnie jak elektorat innych partii, tak i dzisiejsi wyborcy PiS-u mają potrzebę swego rodzaju porządku – rozumienia, w jakim świecie żyją, dokąd ten świat zmierza, a także przekonania, że ktoś, komu powierzają władzę, ma na ów świat wpływ. Nie znaczy to jednak, że ludzie wybierający PiS są z definicji autorytarni. | Łukasz Pawłowski
***
Nie ma jednego czynnika, który odpowiada za sukces populistów – jednej obietnicy czy jednej ustawy wprowadzonej w życie. Tajemnica ich popularności leży w narracji, którą udało im się narzucić. Ta narracja nie jest spójna, aż roi się od sprzeczności – chociażby wtedy, kiedy PiS powtarza, że Unia Europejska nie może Polsce nic zrobić i jest w głębokim kryzysie, a jednocześnie tłumaczy nominację Mateusza Morawieckiego na stanowisko premiera chęcią poprawy relacji z UE. Albo wówczas, gdy Donald Trump obiecuje walkę o szarego człowieka, a jednocześnie obniża podatki najbogatszym. Jeśli jednak po drugiej stronie nie ma żadnej konkurencyjnej opowieści, nawet najbardziej dziurawy i niekonsekwentny populizm musi wygrać.
Kluczem do sukcesu ugrupowań liberalnych jest zatem, po pierwsze, pokazywanie namacalnych negatywnych konsekwencji polityki populistów, a po drugie – proponowanie realnej, względnie spójnej alternatywy, która będzie czymś więcej niż lustrzanym odbiciem propozycji przeciwników.
Jest jeszcze jeden warunek – warto naprawdę wierzyć w to, co się wyborcom mówi.