Minister Gowin twierdzi nie tylko, że proponowany przez niego projekt nowej ustawy dotyczącej szkolnictwa wyższego i nauki był szeroko konsultowany, lecz także że cieszy się dużym poparciem w środowisku akademickim. Nie śmiem podejrzewać ministra o świadome mówienie nieprawdy. Sądzę jednak, że ulega on co najmniej złudzeniu, które ma ścisły związek z proponowaną w projekcie ustawy „filozofią” zarządzania nauką i systemem szkolnictwa wyższego.
Jest to, najkrócej mówiąc, złudzenie charakterystyczne dla centralizmu i menedżeryzmu. Pozwala ono wierzyć zarówno w to, że problemy polskiej nauki i szkolnictwa wyższego da się rozwiązać w sposób technokratyczny, jak i w to, że stanowisko pewnych centralnych i/lub administracyjnych środowisk (różnych okołoministerialnych ciał, wybranych zespołów eksperckich, organizacji zrzeszających rektorów – takich jak Konferencja Rektorów Uniwersytetów Polskich i Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich) jest reprezentatywne dla stanowiska całego, a przynajmniej większości środowiska naukowego i akademickiego.
W mojej ocenie prawda jest taka, że większość środowiska, od profesorów po doktorantów i studentów, o ile sprawę projektu zwanego szumnie Konstytucją dla Nauki w ogóle śledzą (a różnie z tym bywa), jest tym projektem głęboko zaniepokojona. I jest to niepokój ze wszech miar zasadny.
Triumf centralizmu
Podstawowym źródłem niepokoju jest właśnie widoczne w tej ustawie – i to w postaci skrajnej – centralistyczno-menedżerskie myślenie o nauce i szkolnictwie wyższym. Wprawdzie autorzy i promotorzy projektu wiele mówią o autonomii uczelni, twierdząc, że reforma tej autonomii służy, jednak ta retoryka nikogo nie powinna wprowadzać w błąd. Przez autonomię rozumie się tu wyłącznie ograniczenie ministerialnych regulacji dotyczących funkcjonowania uczelni w zamian za zwiększenie uprawnień jednoosobowego organu władzy, jakim jest rektor. Rektora może wprawdzie (ale nie musi) wybierać senat lub elektorzy, ale spośród kandydatów wskazanych przez całkowicie nieznane w Polsce ciało, jakim ma być „rada uczelni” (składająca się w większości z osób spoza uczelni). Ustawa przewiduje też możliwość powoływania rektora wprost przez taką radę.
W założeniu rada ma służyć lepszemu powiązaniu uczelni ze środowiskiem społecznym i gospodarczym, zachodzi jednak poważna obawa, że w praktyce – zwłaszcza w przypadku tzw. uczelni regionalnych – będzie służyła podporządkowaniu uczelnianej „strategii rozwoju” wąsko rozumianym lub wręcz opacznie definiowanym interesom lokalnego biznesu i rynku pracy. Wspierany przez radę rektor będzie mógł właściwie dowolnie kształtować zarówno finansową, jak kadrową politykę uczelni, a także jej wewnętrzną strukturę (wyodrębniając wydziały oraz instytuty albo i nie). Kompetencje senatu zostaną okrojone, a dotychczasowe kompetencje innych ciał przedstawicielskich (dziekanów, rad wydziału) w ogóle znikną. Tak rozumiana „autonomia” będzie więc równoznaczna z drastycznym ograniczeniem i tak dość już fasadowej uczelnianej demokracji. Można mieć tylko nadzieję, że rady będą składały się z ludzi światłych, a rektorem zostanie „dobry pan”… Ale co, jeżeli pan okaże się zły? Zasada oświeconego despotyzmu niespecjalnie sprawdziła się w realnej historii.
W mojej ocenie większość środowiska, od profesorów po doktorantów i studentów, o ile sprawę projektu zwanego szumnie Konstytucją dla Nauki w ogóle śledzą, jest tym projektem głęboko zaniepokojona. I jest to niepokój ze wszech miar zasadny. | Małgorzata Kowalska
Myślenie zarazem centralistyczne i technokratyczne równie silnie przejawia się w proponowanych zasadach ewaluacji dokonań naukowych pracowników poszczególnych uczelni i, pośrednio, całych uczelni. Projekt zakłada, że w tzw. ocenie parametrycznej, decydującej o przyznaniu uczelni określonej kategorii naukowej, liczyć się będą tylko publikacje w czasopismach indeksowanych w najważniejszych międzynarodowych bazach, a w przypadku monografii książkowych – wydanych w tzw. prestiżowych wydawnictwach, których listę ministerstwo ma stworzyć. O wartości artykułu czy książki naukowej ma zatem decydować nie ich treść, lecz miejsce opublikowania.
Wychodzi się tu z „ekonomicznego” założenia, że obiektywnym miernikiem wartości poznawczej jest ostatecznie wartość rynkowa, a ściślej: wartość, jaką produkcja naukowa może uzyskać na rynku, którego reguły określają międzynarodowe i krajowe „centra”, by nie rzec: kartele i monopole. Zwłaszcza w odniesieniu do nauk humanistycznych i społecznych jest to założenie, które uważam za wybitnie szkodliwe. Są to bowiem nauki, w których kryteria wartości poznawczej są nieostre i zawsze dyskusyjne, a których znaczenie polega przede wszystkim na przekładaniu idei, problematyzowaniu rzeczywistości historycznej i poszerzaniu społecznej samowiedzy, a nie na dokonywaniu tyleż wymiernych, co cząstkowych odkryć i kumulowaniu globalnej wiedzy w służbie linearnego postępu, który istnieje najwyżej w naukach przyrodniczych i technicznych. Przykładanie do oceny dokonań we wszystkich dyscyplinach naukowych takich samych lub strukturalnie analogicznych kryteriów – choć wielokrotnie już krytykowane – w projekcie nowej ustawy ma się lepiej niż kiedykolwiek. Technokratyczny centralizm polega również na forsowaniu pseudouniwersalnej koncepcji nauki opartej na modelu nauk przyrodniczych, a jeszcze bardziej technicznych.
Cel czysto marketingowy
W świetle projektu ustawy kryteria ewaluacji „jakości naukowej” poszczególnych badaczy i całych uczelni mają daleko idące skutki praktyczne. Uczelnie, które po ewaluacji opartej na takich kryteriach nie uzyskają kategorii przynajmniej B+ w pewnej liczbie dyscyplin, nie będą miały prawa do tworzenia studiów doktoranckich (w nowej nomenklaturze: szkół doktorskich), a nawet studiów magisterskich o profilu ogólnoakademickim. Grozi to realną degradacją wielu tzw. uczelni regionalnych, czyli po prostu uniwersytetów z krótszą tradycją i mniejszą kadrą niż Uniwersytet Warszawski czy Jagielloński.
Tracąc uprawnienia do doktoryzowania (w ogóle albo w wielu dyscyplinach) i do samodzielnego decydowania (to tak à propos „autonomii”) o prowadzonych na uczelni kierunkach magisterskich i akademickich, przekształcą się one – zapewne za zgodą, a może nawet z inspiracji „rad uczelni” – w wyższe szkoły zawodowe, których zadaniem będzie przede wszystkim kształcenie studentów na potrzeby lokalnego rynku pracy, definiowanych w sposób nieuchronnie arbitralny. Bo jak niearbitralnie zdecydować, czy na przykład podlaski rynek pracy potrzebuje, czy nie potrzebuje absolwentów historii, socjologii czy polonistyki, nie mówiąc o filozofii? A nawet czy potrzebuje więcej prawników albo inżynierów o określonej specjalności?
Ostatecznym efektem ustawy ma być podział na poważne „uczelnie badawcze” (uniwersytety i politechniki), pokrywające się, jak łatwo przewidzieć, z dotychczasowymi największymi uczelniami w kraju, które miałyby wzmocnić pozycję polskiej nauki i polskich uczelni na światowym rynku (tj. w międzynarodowych rankingach) – i „pozostałe”. Ile potencjału zawartego w tych „pozostałych” – więcej! ile już zaktualizowanych w nich mocy przy tej okazji się zmarnuje, to projektodawców nie martwi. Celem nie jest bowiem aktualizowanie tych rozproszonych potencji i wspomaganie tych rozproszonych sił, lecz ich centralizacja gwoli skuteczniejszego nimi zarządzania. Ostatecznie chodzi przede wszystkim o to, aby największe polskie uczelnie mogły poprawić swoją pozycję w osławionych międzynarodowych rankingach – na tym w szczególności miałoby polegać pokazywanie światu, jak bardzo „Polska się liczy”. Że cel to czysto marketingowy? No cóż.
Trzeba także powiedzieć, że nie tyle sam projekt, ile ostatnie enuncjacje ministra Gowina zakładają „wsparcie dla uczelni regionalnych”. Miałoby ono polegać na przeznaczeniu specjalnej kwoty z budżetu na dofinansowanie „regionalnych inicjatyw doskonałości”. Ale również ten projekt opiera się na centralistyczno-technokratycznym myśleniu, dzieląc z nim wszystkie swoje złudzenia i absurdy. Oto w ramach „grup regionalnych” różne uczelnie, a w ich ramach różne dyscypliny i zespoły badawcze, miałyby ze sobą rywalizować o dodatkowe fundusze na badania. Jeśli dobrze rozumiem: na przykład „regionalna” polonistyka z „regionalną” biologią i mechaniką lub inżynierią dróg i mostów. A rozstrzygać o wynikach tej regionalnej rywalizacji miałaby – jakże by inaczej – centralna, ministerialna czy okołoministerialna instytucja. Decydująca o tym, że w regionie X „doskonała” jest nauka związana z dyscypliną R, a w regionie Z ta związana z dyscyplina Q…
Przykładanie do oceny dokonań we wszystkich dyscyplinach naukowych takich samych lub strukturalnie analogicznych kryteriów – choć wielokrotnie już krytykowane – w projekcie nowej ustawy ma się lepiej niż kiedykolwiek. | Małgorzata Kowalska
Podsumowując, w projekcie ustawy 2.0, myślenie rynkowe łączy się w jedno z myśleniem centralistycznym i menedżerskim. W odniesieniu do humanistyki dojdzie do niego najprawdopodobniej myślenie ideologiczne, wspierające pewne kierunki badań i pewne sposoby interpretowania historii czy rzeczywistości społecznej, a marginalizujące inne.
Dziwi mnie przychylność, a w najlepszym razie obojętność tzw. środowisk liberalnych wobec tego projektu. Chcecie mieć naukę i szkolnictwo wyższe na wielu poziomach scentralizowane, technokratycznie i zgoła dyktatorsko zarządzane? De facto wykluczające nonkonformizm, a zatem i wolność myślenia, negujące wartość sił rozproszonych, podporządkowujące „peryferia” państwowemu i globalnemu „centrum”? No to będziecie je mieli. W nauce, szkolnictwie i społeczeństwie w ogóle, bo to są naczynia połączone.