Wybory, które Miloš Zeman miał wygrać w cuglach, może nawet od razu w pierwszej turze, wygrał w drugiej i to o włos. Z pewnością pomogła mu wysoka frekwencja. Jego sukces jest jednak oznaką widocznej zmiany w czeskiej polityce i zarysowania się nowych linii podziału.

Zeman, poza swoim elektoratem, zyskał poparcie wszystkich antyliberalnych sił politycznych w Czechach. Poparła go dość niewiarygodna populistyczna koalicja ­­– od ANO Andreja Babisza, przez Komunistyczną Partię Czech i Moraw, po ksenofobicznych nacjonalistów Tomia Okamury. Poparli go też socjaldemokraci.

To tylko pozornie zaskakujące. Zeman przez wiele lat był członkiem i przewodniczącym czeskiej Partii Socjaldemokratycznej i dla sporej części jej wyborców to wciąż „swój człowiek”. Pamiętający jednak rozdźwięk między polityką i retoryką premiera Bohuslava Sobotki a linią prezydenta Zemana – zwłaszcza w sprawach kryzysu uchodźczego – mogą być zdziwieni. Czeska socjaldemokracja od dawna jest przecież w głębokim kryzysie, a jej rozłam wydaje się nieunikniony. Podział na część „konserwatywną” pod wodzą obecnego przewodniczącego Milana Chovanca oraz na „liberalną” frakcję Sobotki i kontrkandydata Zemana w wyborach w 2013 r., Jirziego Deinstbiera juniora, to tylko kwestia czasu.

Jirzego Drahosza z kolei poparły wszystkie siły centrolewicy i centroprawicy. Możemy nazwać je liberalnymi w tym sensie, że w tych wyborach upatrywały szansy na postawienie się rosnącemu w kraju populizmowi i ksenofobii. Trudno ocenić, na ile to zasługa samego Drahosza, a na ile stał się on po prostu nośnikiem liberalnego protestu. Przewodniczący Czeskiej Akademii Nauk symbolicznie zaspokoił wiele tęsknot części elektoratu osieroconego przez Václava Havla – polityk-intelektualista, czy może raczej antypolityk, idealnie nadawał się na konkurenta skompromitowanego w oczach tej części czeskiego społeczeństwa – Zemana.

Ale nie można tu łatwo szufladkować. Zeman nie jest politycznym meteorem – to jeden z trzech najważniejszych polityków Republiki Czeskiej po aksamitnej rewolucji, po Havlu i Václavie Klausie. To, że został trzecim prezydentem, było w pewnym sensie naturalną koleją rzeczy. Nie ma też w swoim życiorysie niczego, czego przeciwnicy mogliby się uczepić i używać jako kompromatu. Przeciwnie, jego polityczna droga jest bardzo spójna – aż do 1989 r. na obrzeżach polityki, nieumoczony, a jednocześnie niepozbawiony ambicji. Po rewolucji już w mainstreamie, w kontrze do Klausa, do którego jest zresztą bardzo podobny. Nic też dziwnego, że Klaus wylewnie gratulował mu zwycięstwa.

Zeman to pragmatyk, który w pewnym momencie uznał, że grając na antyimigranckich lękach większości Czechów, więcej zyska, niż straci. Zastanawiający jest jednak jego zwrot w stronę Chin i Rosji. Dysydenckie tradycje Havla, deptane już konsekwentnie przez Klausa, w tym momencie stały się wręcz identyfikatorem „wrogów ludu” – szyderczo przezywanych „Havloidami”. Takich jak Drahosz i jego wyborcy.

Czechy po wyborach pozostaną bardzo ostro politycznie podzielone, wręcz spolaryzowane. Trudno ocenić, co stanie się w najbliższej przyszłości. Jak na wyniku skorzysta zwycięzca wyborów parlamentarnych Babiš? Czy Drahoszowi uda się przekuć poparcie w coś trwałego, co zmieni czeską scenę polityczną? Wreszcie – i nie jest to pytanie bezzasadne, zadaje je sobie wielu – czy zdrowie pozwoli Zemanowi dokończyć pięcioletnią kadencję? Jeśli nie, zastąpi go prawdopodobnie lider ANO. A o tak skonsolidowanej władzy w rękach Babiša aż strach myśleć.

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Miloš Zeman i Dmitrij Miedwiediew podczas wspólnego spotkania w listopadzie 2017 r., w domenie publicznej.