Przynajmniej od czasu arabskiej wiosny wiele osób żywiło przekonanie, że w Iranie, tak jak w większości krajów tego obszaru, tli się potencjał rewolucyjny, który przyniesie w końcu zmianę obecnego systemu politycznego. Nadzieje te znów dały o sobie znać, gdy pod koniec grudnia 2017 r. w Iranie zaczęły się protesty i demonstracje przeciwko podwyżkom, które szybko przerodziły się w rozruchy z hasłami wymierzonymi w duchowego przywódcę Iranu, ajatollaha Chameneiego (o czym pisała wcześniej na stronach „Kultury Liberalnej” Jagoda Grondecka). Irańska policja nie zawiodła władz i sprawnie stłumiła protesty. Można nawet przekornie stwierdzić, że siły rządowe zachowywały się dość łagodnie, ponieważ nie skorzystały z ostrej amunicji, jak to miało miejsce podczas tzw. zielonej rewolucji 2009 r. Jedną z przyczyn takiego „powściągliwego” zachowania można upatrywać w niechęci rządzących do zaostrzania represji wobec osób wywodzących się głównie z biedoty wiejskiej i miejskiej. Jest tak prawdopodobnie dlatego, że to te właśnie grupy są zapleczem legitymizującym politykę reżimu.

Wciąż jeszcze tlący się protest także w wielu innych aspektach jest odmienny od tego z 2009 r. Wtedy iskrą zapalną były sfałszowane wybory prezydenckie. Liderami protestujących byli umiarkowani kandydaci (Musawi i Karroubi), a protestowali głównie inteligenci, klasa średnia i studenci. Dziś lud wylewający się na ulice nie ma swoich liderów. Opór nie zaczął się też w Teheranie, a w Maszhadzie, drugim co do wielkości mieście w kraju i dopiero później przeniósł się na prowincję. Najważniejsze postulaty od początku dotyczyły też kwestii ekonomicznych (np. powołania wolnych związków zawodowych czy zaprzestania rządowych cięć dotacji dla najbiedniejszych), a nie polityki personalnej. Hasła polityczne pojawiły się dopiero po paru dniach, co można interpretować jako rozczarowanie obecnym systemem władzy.

Niektórzy komentatorzy sugerują, że nowe protesty z początku były inspirowane przez religijny i konserwatywny odłam obozu rządzącego, który chciał w ten sposób zdyskredytować prezydenta Rouhaniego. Ten, wbrew duchowej radzie strażników konstytucji, odszedł od polityki wyrzeczeń i represji, obowiązującej od wielu dziesięcioleci, i rozpoczął politykę „liberalizacji”. Polityka ta w praktyce przekształciła się jednak w cięcia wydatków socjalnych oraz podwyżki cen wielu produktów (związane z ponad 10-procentowym wzrostem inflacji). Dodatkowo większość zysków, jakie wypracowała gospodarka dzięki zdjęciu z niej sankcji, zatrzymali kontrolujący rynek Strażnicy Rewolucji oraz ich rodziny. To wszystko wyprowadziło sfrustrowaną biedotę na ulice.

Taki nieposiadający liderów, spontaniczny protest nie był mimo wszystko w stanie długo się utrzymać. Klasa średnia, która mogłaby podjąć próbę zjednoczenia różnych grup i przekształcenia ich w podmiot polityczny pod wspólnym szyldem reform, jest wciąż zbyt zachowawcza po porażce z 2009 r., a opozycyjne grupki zbyt małe i posiadają sprzeczne cele polityczne, co uniemożliwia im myślenie o realnym przejęciu władzy. Na dodatek największa grupa społeczna mogąca stworzyć zaczyn rewolucyjny – protestująca właśnie klasa ubogich – stoi ideowo na antypodach klasy średniej. A żeby protesty mogły przekształcić się w rewolucyjny ferment, zwiastujący możliwy zaczątek nowej władzy, przeciw systemowi musiałby się zjednoczyć przynajmniej trzy siły: grupy biednych, studenci i klasa średnia. Nie mówiąc już o armii, która musiałaby je poprzeć. Taki scenariusz jest jednak bardzo mało prawdopodobny. Co więcej, patrząc jak władza wzmacniała się po każdych wcześniejszych protestach, można przyjąć, że obecny bunt i tym razem umocni resorty siłowe, które będą dążyć do jeszcze silniejszej kontroli nad społeczeństwem. Nic nie wskazuje też na to, by przyczyny protestów – zła sytuacja ekonomiczna grup najuboższych i ogromna korupcja wewnątrz kręgów władzy – zostały usunięte.

W dłuższej perspektywie Iran nie uniknie więc frakcyjnych walk o władzę. Momentem wyzwalającym może być śmierć najwyższego przywódcy, który ma już 78 lat. Okres „bezkrólewia” może wówczas osłabić dominującą formę władzy, a niektórym dać nawet nadzieję na jej zmianę. Może właśnie dlatego religijno-konserwatywny odłam obozu rządzącego od jakiegoś czasu dokonuje konsolidacji sił politycznych i ekonomicznych, próbując przygotować się na ten nieuchronny moment przesilenia.

Wydaje się więc, że do momentu śmierci Chameneiego Irańczycy skazani są na trwanie obecnego systemu. Potem wypadałoby mieć tylko nadzieję, że ewentualne przejście do nowej formy władzy będzie na tyle łagodne, że nie roznieci pożogi wojennej. Ta z pewnością pochłonęłaby życie tysięcy Irańczyków i mogłaby rozlać się na inne kraje regionu, przyczyniając się do ich jeszcze większego osłabienia.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu przedstawia ajatollaha Chameneiego w roku 1989. Autor: Abdullah Manaz, Flickr, CC BY-NC 2.0.