Żołnierz z pociągu

W styczniu ubiegłego roku jechałem przez Tel Awiw kolejką naziemną. Dopiero co przyleciałem do Izraela i nie wiedziałem, na którym przystanku wysiąść, postanowiłem więc zapytać kogoś o drogę. Padło na żołnierza, który po udzieleniu odpowiedzi chciał dowiedzieć się, skąd jestem. Reakcją na wiadomość, że jestem Polakiem, była chaotyczna, emocjonalna przemowa, z której dowiedziałem się, że – według żołnierza – jego babcię zamordowali właśnie Polacy. Wieloznaczność angielskiego you przydała jego wywodowi dodatkowej mocy. Wysiadłem z pociągu przystanek wcześniej niż powinienem.

To oczywiście anegdota, z której nie ma co wysnuwać jakichkolwiek wniosków na poziomie ogólnym. Zapadła mi jednak w pamięć nie tyle ze względu na same słowa wypowiedziane przez żołnierza, lecz szok, jaki we mnie wywołały.

wigura

Oto bowiem, w sterylnym wagoniku pociągu, wobec izraelskiego żołnierza mówiącego do mnie you, pod względem politycznym nieświadomie zdefiniowałem samego siebie jako Polaka. To zdefiniowanie uczyniło ze mnie niejako politycznego kalekę – człowieka niezdolnego do bronienia przed przedstawicielem innego organizmu politycznego interesów, które o tyle są własne, o ile są narodowe. Nie wiedziałem, co winienem uczynić: powiedzieć, że to niemożliwe, co spotkało babcię żołnierza? Przecież oczywiście, że możliwe. Przeprosić? A niby dlaczego miałbym za to przepraszać właśnie ja?

Moje polityczne kalectwo było konsekwencją tego, czym przed przyjazdem do Izraela nasiąkłem: debatą na temat polskiego mordowania Żydów, która – co dobrze widać przy okazji kontrowersji dotyczących nowelizacji ustawy o IPN-ie – jako polska debata wewnętrzna nie odbywa się na poziomie dyskursu politycznego. Przy okazji wydania „Sąsiadów” Adam Michnik pisał: „Mówi się dziś, że książka Janka Grossa szkodzi dialogowi polsko-żydowskiemu. Ta książka nie ma z tym dialogiem nic wspólnego. To jest dialog polsko-polski. Polska sama musi dać sobie z nim radę”. W ostatnich tygodniach – nie daje.

Fot. Pixabay.com, [CC0]

Trzy dyskursy, dwie melodie

Nie daje, albowiem w wewnętrznym, polskim dialogu o mordowaniu Żydów mieszają się dwa dyskursy, które na potrzeby tego tekstu określę mianami historycznego i psychologicznego. Nad nimi powiewają strzępki dyskursu politycznego, który mógł z tej debaty wyrosnąć, ale nie wyrósł. Jako dyskurs polityczny rozumiem taki, który służy interesowi narodowemu – a w praktyce: każdemu, kto legitymuje się paszportem danego narodu. Praca nad jego skonstruowaniem powinna być wewnętrzną, polską pracą, ale ze względu na wskazane wyżej mieszanie się – nie jest.

Dyskurs pierwszy, historyczny, jest najprostszy, ponieważ zakłada rozmowę na poziomie faktów. Te są jasne: Polacy mordowali Żydów i nie były to żadne incydenty. Nie ma co prawda – co przyznawali i w swoich pracach, i w medialnych wypowiedziach tacy badacze Holocaustu jak Andrzej Żbikowski czy Krzysztof Persak – dokładnych danych na temat tego, ilu Żydów zostało w czasie II wojny światowej przez Polaków zamordowanych, z rachunków wychodzi jednak, że co najmniej 120 tys. osób (zob. wywiad z Pawłem Śpiewakiem w „Rzeczpospolitej” z 26 listopada 2011 r.). Dyskurs historyczny jest dyskursem o tyle łatwym, że pozostaje zimny na wartościowanie albo rozmowę o tym, czy polscy Sprawiedliwi winę polskich morderców i szmalcowników zmywają.

Chłód dyskursu historycznego sprawia, że aby wywołał reakcję społeczeństwa, podgrzać go musi inny dyskurs, który gra dziś pierwsze skrzypce w sporze na temat nowelizacji ustawy o IPN-ie. Jest to dyskurs psychologiczny, rozgrywający się na poziomie emocji: fakty nie mają w nim znaczenia (ewentualnie – mają znaczenie tylko służebne), a rozmowa odbywa się na zasadach rozmowy prywatnej, mającej za przedmiot sprawy, które osobiście rozmawiających dotykają.

Na potrzeby debaty nowelizacyjnej dyskurs psychologiczny występuje w dwóch odsłonach, dwóch melodiach. To, na którą zacznie śpiewać dany komentator, zależy od tego, czy słowo „Polacy” będzie potrafił zastąpić słowem: „my”. Jeżeli będzie – naturalnym jest, że instynkt samozachowawczy będzie mu kazał zaprzeczyć polskiemu mordowaniu Żydów. Jego zaprzeczenie będzie dziecinne – jak u kogoś złapanego za rękę na kradzieży, kto mówi, że to nie jego ręka – ale w pełni zrozumiałe. Łagodniejsza wersja tej reakcji to zasłanianie się wymienieniem długiej listy polskich zasług w ratowaniu Żydów. Nie neguję tej roli. W dyskursie psychologicznym występuje ona jednak instrumentalnie.

Z drugą melodią mamy do czynienia wówczas, gdy odnoszący się do sprawy polskiego udziału w mordach na Żydach znaku równości między słowami „my” i „Polacy” nie postawi. Jednym słowem: gdy na zasadzie wyparcia uzna siebie i sobie bliskich za ludzi ulepionych z zupełnie innej gliny niż ci, którzy w czasach II wojny światowej zamieszkiwali ziemie polskie i mordowali Żydów. Wystąpi u niego wówczas ochota, by natychmiast osobiście potępić morderców, a chęć ta, w mojej opinii, jest jeszcze bardziej naiwna niźli zaprzeczenie. Stawia bowiem osądzającego na pozycji moralnego „ultrasa” przekonanego, iż w danych historycznych okolicznościach sam zachowałby się jak trzeba, co do czego nikt nie może mieć pewności. Wojna to bowiem – jak kiedyś mądrze zdefiniował ją Filip Memches – „wszystko inaczej”.

Przedstawienie ustawy jako mającej zapobiegać używaniu zwrotu „polskie obozy śmierci” ustawia tych, którzy na to nowe lex pomstują, w roli ludzi niemających nic przeciwko obecności tego haniebnego zwrotu w debacie publicznej. | Wojciech Engelking

W najnowszej odsłonie polskiej debaty na temat mordowania Żydów dyskurs psychologiczny – w obu odsłonach – zastąpił dyskurs polityczny, wzbogacając się przy tym o pewną istotną cechę: polityczny partykularyzm, który z dyskursem politycznym rozumianym jako działanie na rzecz interesu narodowego nie ma nic wspólnego. Ów polityczny partykularyzm polega na tym, że za sprawą tego, kiedy uchwala się ustawę i kto jej uchwalenie proponuje, debata nad polskim udziałem w mordowaniu Żydów staje się tylko środkiem w debacie większej i jako taka mogłaby zostać w istocie zastąpiona jakimkolwiek innym tematem. To zresztą nic nowego; już Leszek Kołakowski pisał, że „walka z Żydami rzadko bywa celem dla siebie. […] Najczęściej hasła walki z Żydami łączone są też z innymi, stanowiącymi właściwą, polityczną treść walki”.

Jaka jest więc właściwa treść tej walki? Obozowi – głównie medialnemu, by wymienić „Gazetę Wyborczą” czy „Newsweeka” – związanemu z częścią opozycji obecny spór, będący nową, wzmocnioną inkarnacją sporu o „Idę” czy „Pokłosie”, służy do ustawienia swoich członków w pozycji Polaków lepszych, bardziej oświeconych od swoich oponentów. Bardziej oświeconych, ponieważ przyznali oni, że jacyś Polacy kiedyś mordowali jakichś Żydów. To przyznanie się nie jest jednakże w istocie żadnym przyznaniem, bowiem przyznający się używają sformułowania „Polacy” tak, jakby mówili o kimś obcym. Nie potrafią wymówić słowa: „my” i powiedzieć: „my mordowaliśmy Żydów”. Walkę tę ustawiają tak, by swoich przeciwników pozycjonować na polu spadkobierców tych Polaków, którzy byli mordercami.

Podobny polityczny partykularyzm wykazuje obóz polityczny i medialny, który za ustawą optuje. Partykularyzm ów o tyle jest ciekawszy, że strona opozycyjna ze swojego nic nie ma, raczej na nim traci, a partii rządzącej przynajmniej wzrasta poparcie. Nie mogę oprzeć się poczuciu, że PiS i jego medialny obóz bardzo umiejętnie sprawę kontrowersji wokół ustawy o IPN-ie na użytek wewnętrzny rozgrywają. Przedstawienie ustawy jako mającej zapobiegać używaniu zwrotu „polskie obozy śmierci” ustawia tych, którzy na to nowe lex pomstują, w roli ludzi niemających nic przeciwko obecności tego haniebnego zwrotu w debacie publicznej.

Jakkolwiek jednak PiS-owi świetnie wychodzi gra w polityczny partykularyzm, nie wychodzi mu gra w politykę.

Wewnętrzna polska debata na temat polskiego mordowania Żydów polega na rzucaniu się od dziecinnych zaprzeczeń do Schadenfreude strony opozycyjnej, przekonanej, że tworzący ją ludzie nijak się mają do tych Polaków, którzy mordowali w Jedwabnem czy w Kielcach. | Wojciech Engelking

Konsekwencje braku polityki

W posłowiu do „Powojnia” Tony Judt stwierdza, że warunkiem wyzwolenia się narodów z ich dwudziestowiecznej historii jest głośne, publiczne – na poziomie państwowym – przyznanie się do własnych ciemnych kart. Jako przykład takich kart brytyjski historyk wymienia rzeź Ormian i sprawę Jedwabnego. Rozumowanie Judta odczytuję następująco: na poziomie etycznym naród nie będzie mógł pomyślnie istnieć, jeżeli ustami swoich najwyższych przedstawicieli nie powie, iż jego przedstawiciele najniżsi dokonali zbrodni. Jednym słowem: nie uzna ich winy za winę narodową, nie powie: „my”. To uznanie pozwoli narodowi iść dalej i zamiast etyką, zająć się polityką: budowaniem swojej silnej pozycji w konfrontacji z innymi narodami. Jest jednym ze środków w budowaniu tej pozycji.

Można powiedzieć, że Polska uczyniła to już dawno, za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego; że wtedy osiągnięty został poziom etyczny, o którym pisał Judt. Podobnie, można za brytyjskim historykiem uznawać, że Niemcy ów poziom etyczny osiągnęli, kiedy w roku 1970 Willy Brandt uczynił gest na wskroś emocjonalny, to jest uklęknął przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie. Na użytek wewnętrznej niemieckiej debaty o zaangażowaniu w Szoa zapewne o wiele większe profity osiągnąłby, nie czyniąc tego.

Dyskurs polityczny należy jednak uprawiać za westfalskim wskazaniem von Metternicha, czyli wiedząc, iż „aksjomat politologii bierze się ze zrozumienia prawdziwych interesów wszystkich państw; to właśnie w interesie ogólnym można znaleźć gwarancję przetrwania, podczas gdy interesy partykularne – których realizowanie ludzie niecierpliwi i krótkowzroczni uważają za mądrość polityczną – mają znaczenie wyłącznie drugorzędne”.

Powiedzieć, iż zarówno twórcy nowelizacji ustawy o IPN-ie, ci, którzy domagają się osobnego drzewka w Jad Waszem dla Polski, premier Morawiecki, jak i duża część ich opozycyjnych krytyków interesy partykularne z mądrością polityczną mylą, to nic nie powiedzieć. Efektem tej pomyłki jest powrót do rozmowy na temat polskiego udziału w mordowaniu Żydów na poziomie dyskursu psychologicznego, który to powrót osłabia każdego, kto legitymuje się polskim paszportem. Na przykład mnie, wysiadającego z telawiwskiej kolejki przystanek wcześniej niż powinienem.

Gdyby wewnętrzna polska debata na temat polskiego mordowania Żydów nie była rzucaniem się od dziecinnych zaprzeczeń w duchu „wcale nie mordowali(śmy), a jak mordowali(śmy), to były incydentalne przypadki”, do Schadenfreude strony opozycyjnej, przekonanej, że tworzący ją ludzie nijak się mają do tych Polaków, którzy mordowali w Jedwabnem czy Kielcach, zapewne umiałbym zachować się jak Francuz, któremu żołnierz w kolejce naziemnej w Tel Awiwie wytknąłby istnienie La France de Vichy. Mógłbym mu opowiedzieć: „to my, faktycznie, to ja” – i mógłbym powiedzieć to zimno, bez utożsamienia siebie z mordercą. „Ja” byłoby w takim dictum kimś innym. Byłoby, podobnie jak ja, przedstawicielem mojego narodu, ale ze względu na trwałe przyznanie się do jego istnienia i potępienie go przez będące wyrazem tegoż narodu państwo, którego jestem obywatelem – kimś oddzielonym ode mnie przez to przyznanie się niczym przez szybę. To oddzielenie dałoby mi siłę w konfrontacji z przedstawicielem narodu innego.

A potem wysiadłbym na właściwym przystanku.