Ślinianki, ślina, szczęki, zęby, ślinianki, ślina, szczęki, zęby i kupiona tuż pod jej domem, u Węgra na Zwycięzców, kiełbasa się kończy. Do granic Warszawy odgryzam ją po kawałku, za stacją Gołąbki już tylko żuję ostatni kęs, aż przed moją stacją zostaje mi w ustach wiecheć wymiętych jelit, które co chwila to nabierają pulchności i wilgoci, to zaraz tracą przez odsysanie ciśnieniem policzków. Za oknem jest ciemno, byłem głodny, zimne światło wnętrza pociągu daje wrażenie zamknięcia w kostnicy – każdy ruch jest wskazany, zwłaszcza wewnętrzny.

W końcu tuż przed wyjściem z pociągu smak znika, przedmiot dalej tkwi w ustach, przerzucany z jednej strony szczęk na drugą tylko męczy, aż w końcu go wypluwam. I wtedy wracam do Agaty Bogackiej. „Tych ja wypluję z ust moich”.

Otóż Agata nie spróbowałaby ani kiełbasy, ani czekolady, choć przy pierwszym spotkaniu częstowała mnie czekoladą, ani tym bardziej innych słodyczy – rzeczy, które są dobre i nadają życiu smak. Agata żadnej z nich już nie je, nie pije także kawy i alkoholu. To czemu tak?

Jest jakby szła po schodach, mówi, jakby wchodziła w rozwoju stopień wyżej. No ale zaraz, to może idzie w dół, pytam – jakby znikała. To odstawianie… Nie. Czuje jakby wchodziła w górę.

I tu zaczyna się cała rozterka. W dół, w górę?

Gdy przed pierwszym spotkaniem powiedziałem komuś nieopatrznie, że do niej jadę, spytał wprost: czy ona jeszcze żyje? Jasna wskazówka, Bogacka idzie w dół. Ale cały proces i jego zwrot dałoby się opisać inaczej. Bogacka – jak to powiedział o niej inny malarz: Olga Boznańska tego pokolenia – kiedyś, w jednej chwili, kiedy już czuła, że „jest tak nabuzowana piwem, że zaraz jej głowa eksploduje”, przestała pić; potem przestała malować tak jej pokolenie chciałoby siebie widzieć, w końcu zrobiła to, co jest największym wykroczeniem przeciwko życiu.

Odmówiła regularnych sesji dla magazynów kobiecych.

I wtedy się zaczęło czy też może lepiej napisać – skończyło. Galeria, która prowadziła sprzedaż prac i opiekę nad Bogacką, zaczęła pytać i wątpić w jej postawę marketingową, zamieszanie rosło, prace przestały się sprzedawać. I tak, czy z winy galerii, artystki, czy całego scalonego układu sztuki, szerszego niż bieda każdego z poszczególnych elementów, doszło do wycofania się Bogackiej z życia publicznego.

I teraz dalej, czy to schodzenie czy wchodzenie? Czy jak się maluje samemu lub dla coraz mniejszej ilości widzów, to jest to ważne, czy nie? Czy kolejne sesje w „Vivie”, imprezy, o których szumnie opowiada w legendarnej-nielegalnej knajpie pod mostem, mają status sztuki, czy tylko były marnym dodatkiem, a właściwie przeszkodą we właściwej pracy? Standardowe pytania, na które brak odpowiedzi albo idzie ona tak, że nie potrafię jej odczytać.

Patrzę na piękną kobietę, która zaprasza na ostatnie piętro kamienicy na Saskiej Kępie, opowiada o losach budynku, który najprawdopodobniej czeka wrogie przejęcie, wymienia spadkobierców i tłumaczy sytuację prawną. Łapię, że poza urodą i tym meandrowaniem gdzieś z boku, ma też smykałkę i upór do tropienia samej rzeczywistości. Pracuje samotnie.

To sprawia, że trudno utrzymać rozmowę na poziomie Warszawy, coś, żeby było gwarno, o znajomościach, ruchu, plotkach z galerii. Opowiada swoją historię bez żalu, zawodu, ot znajomość życia. Mówi cicho, dość pewnie, każda rzecz z przeszłości, o której opowiada, pociągnięta jest lakierem ochronnym, do samych uczuć nie ma dostępu, zresztą tych starych obrazów i starych pracowni też nigdzie już nie widać w pracowni; to wszystko, co opowiada, może się nawet nie wydarzyło.

Poddaję się jej czarowi, który zarazem mnie niepokoi. Podobno Boznańska, ta prawdziwa, sprzed stu lat, była dziwaczką. Menażeria zwierząt, odmienne standardy higieniczne, te sprawy – czy ona nie podobnie? To powolne schodzenie albo właśnie może wchodzenie nie daje mi spokoju. Ale na razie dość. Wracam do siebie i cieszę się, że mogę się odciąć od tych wrażeń, mam do kogo wrócić i rozproszyć uwagę, zejść ze schodów Agaty.

A potem jest już napastliwe gadanie o jej obrazach. Ma ich kilka i każdy z nich przemalowywany. To ich treść, mówi. Przemalowywanie. Nie jest w stanie żadnego skończyć, nie wiadomo, kiedy jest właściwy moment i każdy z nich wraca i wraca.

Postrzegam to jako kłopot, brak warsztatu – mówię wprost, że dzieło to decyzja, koniec, każda rzecz ma koniec. Nie. Mówi cicho, uporczywie i spokojnie. To jest o procesie, pokazuje zdjęcia każdego z nich na wcześniejszych etapach. Nie zgadzam się z nią, chciałbym żeby przestała. Zaczynam szukać, wystawiać ją na jakieś swoje teorie o niej, że ucieka w formalizmy, opowiada o formie, a przecież chodzi o nią. O nią samą, to co by chciała pokazać, a ostatecznie tylko wraca i przemalowuje, nic ostatniego, nic.

Jakby się kryła.

Bogacka powtarza, że w obrazie chodzi o to, żeby go najpierw namalować, a potem, jeśli się nie podoba, zamalować najładniejszą, najbardziej udaną rzecz z tego obrazu i dopiero wtedy zobaczyć, czy całość pasuje, a jeśli nie, redukować dalej. Na dowód pokazuje genealogię obrazu z przepołowioną kobietą. Na początku było to zdjęcie prababki. Potem pokazuje pierwszą wersję obrazu – z prababki zostały oczy i żakiet. Potem znikły oczy, został żakiet. „Dlaczego znikły oczy?”. „No przecież mówiłeś, że najbardziej się świecą”. Cały czas nie mogę pojąć jej zamiarów, jej samej. Jej przeszłość w środowisku sztuki, przeszłość rodzinna, zamykające się w łuku między prababką a tym obrazem, wszystko jakby wyrzucone, ukryte. Jakby każda jedna rzecz, która jest z przeszłości, podlegała w jej otoczeniu zamierzonemu, komisyjnemu zniszczeniu i Bogacka szła dalej. Dokąd?

Nie mam sił zgadywać, w którą stronę, aż do momentu, kiedy opowiada o twarzach, które widzi dookoła, coraz częściej to maski, nic z życia. Uczucie głębokie, przed którym sam nie wiem, jak się ukryć. Czuję się także oskarżony, po wyjściu wysyłam jej smsa – że ja jestem częścią tego świata i jego masek; przyszedłem do niej ostatecznie na żer, aby spotkać kogoś, kto był legendą tego świata (mówiono mi „wielu dla niej traciło głowy”), ale jej już tam nie ma.

Umawiam się więc na trzecie spotkanie, aby w końcu ją znaleźć, a na razie czuję się jak gazetowy diabeł, bóg a rebour, który nie mogąc jej pojąć – „wypluwa z ust swoich” kogoś ostatecznego, kogo nie można spotkać w regionach, gdzie nie jest gorąco ani zimno, gdzie wszystko jest tandetne i wszystkim z tym dobrze.

Bo właśnie, właśnie. Zaraz, zaraz – może to ona nie wie, gdzie jest. Ostatnio zdarzyło jej się przecież, że ktoś przyszedł, zobaczył jej obrazy i zaprosił ją na rezydencję gdzieś na sam środek oceanu, do Curacao. Z tego powstała wystawa, wystawie towarzyszył cytat ze „Złotej Gałęzi” Frazera, który towarzyszy jej od lat – o tym, że jej śmierć jest na wyspie pośród oceanu, pod zielonym dębem – i teraz nagle trafia tam, nad ocean, wszystko jak u Frazera, tylko nie ma tej śmierci. „Szuka więc znaczenia – czy to śmierć, czy to odrodzenie”.

Chciałbym, żeby znalazła, chciałbym się nawet mylić na jej koszt.

Ilustracja: Agata Bogacka, I, Krystyna M. left home on Tuesday (01.08.1944 Warsaw – 12.08.1944 Podkowa Lesna, Poland), 2009, ilustracja na licencji CC BY-NC-ND 3.0.