473. numer „Kultury Liberalnej” poświęciliśmy w całości dyskusji nad reformą przygotowaną przez Jarosława Gowina. Przy okazji poniższego tekstu zachęcamy do zapoznania się m.in. z wywiadem z wiceministrem nauki Piotrem Müllerem oraz z profesorem Andrzejem K. Koźmińskim. – Redakcja
Konstytucja dla Nauki jest flagowym projektem Jarosława Gowina. Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce ma skodyfikować w jednym akcie przepisy rozproszone dziś między kilka różnych ustaw, a ponadto znacznie uprościć wiele kwestii związanych z funkcjonowaniem uczelni i naukowców. Zamierzenie jest takie, by zmodernizować całość polskiej nauki i świata akademickiego, wprowadzając je wreszcie w nowoczesność. Zakres i głębokość proponowanych zmian robią wrażenie. Jak zawsze, problem tkwi jednak w szczegółach.
Jakby podkreślając doniosłość projektu, jego autorzy zaopatrzyli ustawę w preambułę (w końcu to „konstytucja”). W niej i w uzasadnieniu wiele uwagi przykłada się do poprawienia warunków badań naukowych, oczywiście głównie finansowych. Minister Gowin rzuca bardzo wymierne propozycje. Asystent miałby zarabiać co najmniej ok. 3300 złotych brutto; adiunkt co najmniej 4900. Kwoty robią wrażenie, zwłaszcza na tle dzisiejszej mizerii rzeczywistych zarobków młodych naukowców. Uposażenie doktorów to jednak nie wszystko; projekt zakłada także bardzo atrakcyjne stypendia już dla każdego doktoranta (od ok. 2400 do nawet 3800 złotych w zależności od stażu i oceny śródokresowej).
Wszystko to ma skłaniać najpierw do odbywania studiów trzeciego stopnia, a potem do kontynuowania kariery naukowej na uczelni. Bez obaw o środki umożliwiające przeżycie oraz bez poszukiwania dodatkowej pracy poza uczelnią (co szczególnie w naukach ścisłych zazwyczaj uniemożliwia skupienie się na własnych badaniach). Zwłaszcza jednak w przypadku stypendiów doktoranckich efekty mogą być zupełnie odwrotne do zamierzonych. Dziś na większości uczelni przyznawanie stypendiów oraz rozmaitych dodatków projakościowych jest uzależnione od wyników badań oraz wagi publikacji. Lepiej lub gorzej, ale taki mechanizm zachęca do konkurencji. Zrównanie stypendiów dla wszystkich (zapewne kosztem dziś istniejących świadczeń) może uczynić z doktoratu atrakcyjne finansowo przedłużenie studiów. Zamiast wspierania najlepszych okaże się więc promowaniem przeciętności.
Podobny mechanizm widać także w planach likwidacji obowiązku habilitacji. Obecnie doktor bez habilitacji może pracować na stanowisku adiunkta maksymalnie osiem lat. Oczywiście istnieją różne furtki, które umożliwiają przechowywanie na uczelniach doktorów bez znaczącego dorobku ponad ten okres, jednak habilitacja tak czy inaczej jest swego rodzaju sitem, przez które przechodzą tylko najlepsi pracownicy naukowi. Ustawa Gowina znosi jednocześnie obowiązek habilitacji jako element awansu zawodowego, ale sam stopień naukowy pozostawia, traktując go jako „certyfikat doskonałości naukowej”. Trudno tu mówić o konsekwencji, zwłaszcza że sama procedura nadawania habilitacji ma być bardziej scentralizowana, a nie brakuje także głosów, że i mniej transparentna. Zmiany mogą więc znów uniemożliwić karierę wielu młodym naukowcom, bo etaty na uczelniach nadal będą blokowane przez wiecznych dydaktyków bez poważniejszych osiągnięć naukowych.
Konstytucja dla Nauki stara się także rozwiązać problem prowincjonalizmu polskich uczelni, tyle tylko, że znów robi to na opak. Jednym z jej założeń jest na przykład wspieranie małych i średnich uczelni regionalnych, tak by wyrównywać szanse studentów i naukowców w całej Polsce. Brzmi szlachetnie, niestety znów oznacza rozproszenie uwagi i pieniędzy na małe centra badawcze, które nie będą w stanie w żaden sposób dorównać światowemu rozwojowi nauki. Kolejnym sposobem na profesjonalizację akademii mają być Rady Uczelni, z ponad połową składu wyłanianego spoza jednostki. W zamierzeniu w Radzie będą zasiadać wybitni specjaliści przemysłu czy technologii, którzy nie tylko powiążą świat nauki z biznesem, lecz także będą mogli wskazać kandydatów na stanowisko rektora. Znając polskie warunki, takie ciała mogą niestety okazać się prostą receptą na upolitycznienie uniwersytetów, zwłaszcza że przewiduje się możliwość wchodzenia do Rady członków z urzędu, a nie z wyboru.
Takich problemów jest więcej, bo wiele konkretnych zapisów ustawy wciąż pozwala na bardzo szeroką interpretację. Gowin reklamuje swój projekt hasłem „Reforma inna niż wszystkie”. Trzeba oddać mu sprawiedliwość, że jej przygotowanie odbywa się w sposób, który mógłby być wzorem dla każdego rządu (a zwłaszcza obecnego). Projekt poprzedziło rozpisanie konkursu, potem szerokie konsultacje, Narodowy Kongres Nauki i trwająca wiele miesięcy dyskusja w środowisku akademickim. Sam tekst jest spójny i stworzony w zgodzie z techniką prawodawczą (w dzisiejszych polskich realiach jest to wartość sama w sobie), a wprowadzanie w życie zmian rozłożono na lata. Oczywiście Gowin zbija przy okazji swój polityczny kapitał. Na reklamujących ustawę broszurach rozdawanych na uczelniach minister uśmiecha się do czytelników średnio z co trzeciej strony, a w ramach konsultacji sam zjeździł Polskę wzdłuż i wszerz. Trudno się jednak dziwić, że chce wykorzystać taką okazję.
PiS to widzi i niekoniecznie lubi. Wśród przedstawicieli partii rządzącej od dawna pojawiają się głosy otwartej krytyki tego projektu, nawet ze strony jej najważniejszych przedstawicieli. Mimo to Gowin z jakiegoś powodu przetrwał rekonstrukcję rządu, a założenia ustawy (po uwzględnieniu „drobnych korekt”) popiera ponoć sam Mateusz Morawiecki. Proekonomiczna „ustawa 2.0” bardzo dobrze wpisuje się w postępowy wizerunek nowego premiera, można więc zakładać, że będzie dalej procedowana. Jeśli jednak zajdzie potrzeba, na każdym z etapów procesu legislacyjnego będzie można ją jeszcze rozmydlić lub zamrozić. Zwłaszcza że koszty jej wdrażania tylko w pierwszym roku są szacowane na – lekko licząc – 2,5 miliarda złotych. Programy Rodzina 500+ oraz Mieszkanie+ będą mieć chyba wyższe priorytety.
Ilustracja: Grzegorz Myćka