„No, ja to czytam jońskich filozofów przyrody. A ja czytam niemieckich modernistów” – nie mówią tak, ale gdyby już całkiem zwariowali, tak by właśnie mówili. To artyści i ich bombastyczne ambicje do przebywania na szczycie kulturalnej fontanny, która co i rusz wynosi na szczyt nowe nazwiska, nie odbierając miejsca wiecznie żywym, chłodnym i głębokim klasykom (oczywiście, czytają też Marksa, teraz Marks!). Artyści mają swoje powody. Czytanie rozwija, czyni człowieka piękniejszym. Człowiekiem, z którym chce się chodzić do łóżka, jak mówi pewna przedziwna kampania reklamowa. A po drugiej stronie, zawsze trzeba o tym pamiętać, mamy z kolei dzikusów, takich jak choćby felietonista i literat „Gazety Wyborczej” Krzysztof Varga, który odbiera sztuce resztki jakiegokolwiek rozsądku. Jak się przed nimi bronić? Czytać trzeba, czytanie to obrona, a także sztuka mimikry.

I w tym wszystkim pojawia się Tymek Borowski, człowiek, który, gdyby nie został artystą, byłby naukowcem i który mówi, że raczej…

Nie czyta.

A na pewno nie czyta powieści, takich tam rzeczy. No i teraz weź, pytaj, jak to jest uprawiać jego zawód (a więc pielęgnować wyjątkowość, szczegół); jak to jest odnosić się do różnych ludzkich przypadków i skąd on w takim razie wie, jak żyją i patrzą ludzie, jeśli nie zna szczegółów. Ale Tymek się upiera, on wie… z książek naukowych.

I nagle fru. W rozmowie lecą nazwiska, tytuły i okładki książek. Steven Pinker, „Tabula Rasa”, Taleb Nassim, „Czarny Łabędź”, ale i Chris Anderson, były naczelny „Wired”, ze swoją książką i dalej jeszcze (im dalej w las, tym więcej grzybów) „Czterogodzinny tydzień pracy” Tima Fellisa – wszystko to przegląd Amazona, na pewno nie nobliwych magazynów o książkach, dlatego czuję się zobowiązany, by natychmiast zaalarmować Krzysztofa Vargę, że jak już artyści czytają, to nie wiadomo co.

Ale chwilę wcześniej bawi mnie ta rozmowa, bezpretensjonalność Tymka Borowskiego i wiara w te wszystkie naukowe ustalenia – że sparadygmatują rzeczywistość, teorią wyostrzą jej granice, znajdą miejsce na szczegóły i tak wszystko na świecie zostanie wyjaśnione. Nie mogę pojąć, że istnieje i taki człowiek w tym światku, ten, który wie, wszyscy próbują zrozumieć świat przez historię, własną czy cudzą, ale historię; a on zaczyna albo pozostaje na poziomie wzoru.

Nowy Warhol. Słuchajcie, odkryłem nowego Warhola!

Nawet gdy mówi, że jest zmartwiony tym trendem czy typem sztuki, w którą sam się wpasował – w to wyjaśnianie świata, w te wszystkie infografiki. Mówię na to, Tymek, Ty się nie przejmuj, Ty jesteś nowy Warhol, Warhol od nowej powierzchni. Ciebie przecież, zobacz, nie interesuje życie i los, dramat między nimi, napięcie, Ciebie interesuje, żeby jedno było drugim i nic nierozdzielone. Wszystko happy. Like-a-room-without-the-roof, jak w tej piosence. Weź sobie te wszystkie swoje proste wyjaśnienia życia, weź ostatni film o kulturze jako algorytmie radzenia sobie z rzeczywistością – przecież to wszystko surface, powierzchnia. Nie widzisz?

Tymek słucha i w tym momencie odnoszę wrażenie, że przechodzimy od nudnego spotkania dwóch kolesi, którzy mają do siebie jakiś mdły interes, bo jeden pisze teksty, a drugi, bo te teksty o nim, do etapu wyjaśniania. Zapalam się. Jakbym i ja odkrył Tymka, naukowo! Żywiej, bardziej proroczo, wierzę w to, co mówię i mam nadzieję, że także, że słucha. Może. Tymek?

Od początku, jeszcze od drzwi, poza wesołymi, bratającymi pochrząkiwaniami jest jednak zdystansowany, może i lekko skryty, profesjonalny. Jak te infografiki, które określiły jego karierę. Co jest właściwym działaniem w sztuce, co jest sztuką – wszystko na jednej planszy. To zdystansowanie trochę mnie detonuje, od razu inaczej o nim myślę, mniej entuzjastycznie, bardziej niuansuję. A może przez to oddanie wzorowi stracił indywidualność i ta, jako represjonowana, kiedyś wróci (skąd taki język?), czy też może ta represja ujawni się w wielkim stylu wzorów i infografik? Trudno powiedzieć. Na razie czyta książki naukowe, z domieszką tych wszystkich o nowej kulturze 2.0 i swobodnie opowiada o przeczuciach co do zmieniających się wytrychów – od start-upów do coachingu, który staje się nowym aerozolem rozpylonym w powietrzu.

Skrycie wyciągam notes, notuję dla ewidencji słowa, frazy, piękny ich zasób, w tym środowisku dotąd obcy i świadczący o tego środowiska anachronizmie i nawet, znowu dziwne słowo, zetleniu: „skalowalność, parametry, defaultowo, progress i outcome” i nie dowierzam. Pal sześć z Tymkiem!

Jego oryginalność, w sensie własnego stylu artysty, do czego się tu dąży – żeby to ja, ja – było nadrukiem na każdym dziełku, a potem migotało w tysiącach omówień, recenzji i membran w każdej głowie, się tu kończy. Wszystko, co robi, staje się obrazkiem czasów. Robił dla firm, robił stronki, jedzie coachować na jakiejś konferencji za tydzień. Wyjaśnia własne życie nie przez samodzielnie opowiedzianą historię, tylko ogólny wzór: bo tak się robi.

Już mi się nie chce cytować tych infografik. Jeśli czujesz się znudzony – wyjdź na dwór. W Poznaniu: na pole. Prosty algorytm, który obnaża nas wszystkich. Przede wszystkim jesteśmy produktem czasów, biznesplanów, crocksów, w których chodzi Michnik, Gates, ale i papież po robocie i wszyscy jako tako staramy się dobrnąć do szczęśliwego końca. Mechaniczna pulpa, przez którą można się przebić, tylko ją akceptując. No jasne, że chodzi w crocksach.

Obrazowi tej idealnej średniości, miękkiego szpicu krzywej Gaussa nie przeszkadza nawet to, że zapraszał mnie do pracowni, a trafiłem do jego mieszkania, które w przypływie może ambicji, może sztafażu nazwał pracownią, a każda jego praca wyraźnie podpisana: „tymekborowski.com”. Dlaczego to podpisujesz, czemu to widać? „Bo jotpegi nie mają tyłów”. W mieszkaniu przed moim przyjściem sprząta Pani Ukrainka, na wyjściu szukamy możliwych wspólnych punktów, które pomogłyby razem rozwinąć działalność. Wymiana kontaktów i wrażenie, że wszedłem w idealnie, a nawet świadomie wyliczoną średniość.

Za potwierdzenie, jeszcze raz, biorę to, co mówi o portretach. On – ze swoim podejściem do szczegółu – robi portrety! To chyba najlepsze. Chodzi po domach, przysłuchuje się, robi ankiety. Ze dwa dni mu schodzi, zanim pozna człowieka. A potem to wszystko umieszcza na jednym jotpegu przy pomocy Photoshopa, „który też ma swoją estetykę i narzędzia”.

Jeśli trafi na skrajnego dziwaka, będzie kosmos, jeśli ktoś traktuje życie jak zasób, będzie zbiornik podziemny, z którego eksploatuje złoża, a jeśli jest patriotą, pojawi się flaga. Wszystko zgodnie z kolejną z zasad przemysłu kulturalnego: What you see is what you get. Żadnych odautorskich notatek, poza samą produkcją.

To najprzyjemniejsza rzecz w życiu, pomyśleć, że nie ma głębi. Że jest tylko to, co widać. O ilu rzeczach można zapomnieć.