Jak ktoś jest z Warszawy, to jednak zawsze jest bucem, choćby nie wiem, jak chciałby nie być albo już wydawało mu się, że nie jest, albo wydawało mu się, że wszyscy są bucami i nie ma różnicy. I ja tak samo. W kontakcie z „obcymi” czego bym nie robił, jak się nie starał, przypisuję im jak popadnie te wszystkie ulubione przykre cechy (nazywają to: atrybucje) i siebie z automatu utwierdzam w nieomylności i wyjątku.
Dlatego szczerze proszę o rozgrzeszenie – i z bucostwa Warszawy i tychże tam atrybucji, które wyszły przy Basi Bańdzie i z nią spotkaniu.
Ale zacznijmy od bucostwa. Kiedy Basia i jej chłopak Tomek przyjeżdżają do Warszawy, czuję się tu z nimi jak przewodnik i pasterz, zwłaszcza, że są z tobołkami i obydwoje wyglądają, jakby potrzebowali oprowadzania. Są w dresach, dresy najlepsze na podróż i jakby nieco speszeni, często przytakują, także razem. Co myślę? Już mi się tam w głowie gotuje: „pierwsze pokolenie w Warszawie. Całkiem jak moi rodzice”. Co mówię? Że skoro na „Wróblewskim” już byliście, to może chodźmy na „Boznańską”. I tak trafiamy na kawę.
Basia przyznaje, że nie reprezentuje jej żadna galeria, bo ma niemiłosierne historie z galeriami; „oni często proszą o korekty jak u studentów” i nie lubi być naciskana ze względu na jakieś sprzedażowe widzimisię. Mówi delikatnie, niewinnie, ale stoi za tym jasna deklaracja – samodzielność. Tak? Jeśli chcesz być tak niezależna, to czemu cały czas malujesz tak samo? Pytam. Czemu sie nie zmieniasz? I tu Basia dalej z dystansem, ostrożnie, ale wyciąga telefon i pokazuje.
A najpiękniejsze jest to – co mówi. Przypominają mi się artykuły z „Kontekstów” sprzed lat poświęcone sztuce naiwnej. Że oni malowali, co widzieli, tylko, że to, co widzieli, to już było zupełnie co innego, niż widział widz. No i „każdy obraz różny, więc się mylisz, że to samo”. Pokazuje głośnego i liczącego wszystko sąsiada, który nie przepuści okazji, żeby ich uciszyć pukaniem w ścianę – a widzę rozlaną plamę tuszu („to emolina!”) z wystającą z niej ni to laską, ni członkiem. Tu znowu Basia opowiada historię człowieka, który miał królika, królik zginął, a ponieważ człowiek o kradzież podejrzewał właściciela stadniny, to spalił mu tę stadninę z końmi w odwecie. I o tym króliku jest cała wystawa. Albo „mówiłeś o Ukrainie, to może zobacz” i tłumaczy latające na obrazie zwierzęta, że to my bezpieczni, możemy ostrzeliwać się z góry, a to niedźwiedź na dole i choć nie wygląda, to chciałby nas ściągnąć i unurzać w gównie czy błocie.
Słucham, obserwuję ekran i olśniony jego calami, i jej słowami, nie dowierzam. W tym warszawskim syfie minoderii i przystosowań nagle pojawia się ktoś i opowiada z błogim uśmiechem putta proste historie, które przesuwają się za pociągnięciem palca, a każda historia świeża, na nowo, jakbym nic bardziej kolorowego i świeżego nie widział od lat. I teraz: dlaczego?
Czy to ona nagle wychynęła z Zielonej Góry i tu bez osłon, z domieszką wycofania, które zawsze naturalizuje, mówi bez krygowania się, nawinie może nieco, ale zawsze z serca? Czy też my tu wszyscy jesteśmy na taką wrażliwość impregnowani wielkomiejskim obyczajem, żeby tak się nigdy nie odsłaniać, a przez to i nie dowierzać. Cały czas widzę jeszcze to błoto z jej obrazu, którym niedźwiedź chciałby ochlapać Ukrainę. Jakbym to ja i moja buta był tym niedźwiedziem i próbował ściągnąć ich na dół. I na koniec tych kawiarnianych rozmów, pocieszenie, ale i szansa. Przyjedź do Zielonej Góry. Ale jako kto? Jak rewizor? Trucizna sama pcha się do głowy. Dziękuję im w myślach, szwendam się po wystawie Boznańskiej (na obrazach wszędzie podobne twarze, pod nimi przeświecające czaszki) i skruszony – jadę!
W podróży słońce, maj, zielone smugi pól, w samym mieście błogo. Ludzie chodzą, jakby nie istniała praca, ale i bezrobocie, od trzech niezależnych od siebie osób słyszę o tej samej aferze, że gdzieś na ulicy – jak u Brzechwy – ciuciubińskiej wycięto drzewo bez pozwolenia. I znowu czuję, jak wlewa się do mnie trucizna i zamieniam się w gogolowskiego rewizora, tak tu ładnie, przyjemnie, a nie można mówić i myśleć tak prostymi słowami. Trzeba to zniszczyć.
Trwa wystawa o pięćdziesięciu latach sztuki współczesnej w Zielonej Górze, dyrektor galerii opowiada o historii sztuki w mieście, a ja chodzę po pustym budynku galerii, gdzie i Baśka będzie wystawiać i z największym dystansem obserwuję, jak cała sztuka zrobiona jest z niczego, materiałów ze sklepu i że najbardziej w tym hołubiony zawsze i wszędzie będzie sklep Castorama.
Potem trafiam do Baśki, obejrzeć obrazy. Na żywo, w maju, są jeszcze bardziej kolorowe niż z ekranu telefonu, zaś do ich oprawy służy właściwie mieszkanie. Na wejściu czeka wieszak z dziecięcego designu, kolekcja starych zabawek; trzeba zdjąć buty; gdy się schylam, trafiam na wełniane kapcie jej lub jej chłopaka. Wszystko się uzupełnia, pasuje jakby wszystko – włącznie z galerią, miastem, nawet lasami i migającym blaskiem Pendolino zakończonego kaczym dziubkiem, z którego zeszła żółta farba – projektowała ta sama osoba. Świat jako sanatorium. Jak oni tu mogą tak spokojnie żyć, kto im na to pozwolił? Zabronić! Oto przyjemności zakompleksionego mieszczucha.
I nagle, znikąd przecież! Jak to dobrze, że się jeszcze żyje. Z łagodności polegiwania pod lipą w ogrodzie galerii, z błysków kapsli od piwa przed powstającą rzeźbą Baśki i Tomka, myśl – może by się tu przenieść? No co, no co. Tu by się kupowało bułki, tu na balkonie pisało. Basia życzliwie potwierdza. Wszyscy ze sztuki, co stąd wyjechali, chcą wrócić. Już podzielili posady na przyszłość.
I dopóki się tam nie przeniosę, czy w ogóle nie zacznę wystawiać nosa z tej zakichanej Warszawy, zawsze na tych obrazach Baśki, czy w każdym jednym mieście, które odwiedzę, będę widział lekki nalot złości, mgiełkę, że trzeba bronić swojego, a swoje lepsze i wyższe, bronić każdym jednym trikiem umysłu, do którego można się tylko uczciwie przyznać, ale nie zrezygnować, bo jak. Nawet w tym idealizowaniu, szlachetnym dzikusostwie, naiwności Nikifora, które się widzi i podziwia na jej obrazach, też przecież znajdzie się własną, radosną wyższość głupca. A największa szkoda, że traci na tym sam kontakt.
Zamiast pisać o niej, szczegółach spotkania, wdzięczności tych obrazów, robi się jakieś pół rozprawki i pokajania. Baśka mogłaby chociażby mieć pretensje, wywrócić stolik, obrazić się, a ona delikatnie (to przecież Basia, nie Barbara), czytając pierwszą wersję tekstu, poprawia: „Do Berlina jest bliżej niż do Warszawy, o designie wiem więcej niż ty, w Warszawie są sklepy, o których nie masz pojęcia, tam robimy zakupy i stąd tobołki”. Kłaniam się jej teraz z szacunkiem.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Basia Bańda, Dżungla, 2009, CC BY-NC-ND 3.0.