Słynny instrument Buchholtza z 1825 roku, uwieczniony w wierszu Norwida, został w przybliżeniu (na podstawie zachowanych analogicznych egzemplarzy) zrekonstruowany przez cenionego budowniczego fortepianów Paula McNulty’ego, którego renomę odnotowuje nawet encyklopedia „The New Grove”. Wykonana przez McNulty’ego praca jest istotnie imponująca i – jak można było się dowiedzieć z interesującego filmu wyświetlanego podczas prezentacji instrumentu – wymagała wieloetapowego przygotowania (więcej na temat samej rekonstrukcji będzie można usłyszeć podczas wykładu, który McNulty wygłosi 20 marca o godz. 18.00 w TW–ON).
Mimo nakładu sił i niewątpliwie także środków, trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że byłoby lepiej, gdyby kontakt z brzmieniem tego instrumentu ograniczyć do symbolicznej dawki. Nie jest to bowiem brzmienie najprzyjemniejsze dla ucha i nie chodzi tu o to, że mamy do czynienia z instrumentem historycznym, w oczywisty sposób różniącym się od dzisiejszych steinwayów czy yamah. Wielokrotnie mieliśmy okazję słuchać fortepianów historycznych z obszernej kolekcji Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina – także w porównaniu z nimi dźwięk przedstawionej kopii buchholtza nie grzeszy zbytnią urodą. Może to wynikać z nowości fortepianu, który nie został jeszcze dobrze rozegrany, a może po prostu z jego parametrów technicznych. Być może Chopin miał powody, dla których „przedkładał instrumenty Pleyela nad wszystkie inne” [1]; w końcu jako gwiazda pianistyki mógłby pewnie sprowadzać sobie buchholtze. Co nie zmienia faktu, że jego warszawski instrument mógł wpłynąć na kształtowanie się umysłu i twórczości kompozytora.
Niewątpliwie nie pomogła też akustyka sali Teatru Wielkiego–Opery Narodowej, znacznie większej niż pomieszczenia, w których grywało się za czasów Chopina i do których takie fortepiany były przeznaczone. Ponadto scenę zaaranżowano pod kątem transmisji telewizyjnej – za estradą było za dużo otwartej przestrzeni, więc dźwięk niknął we wnętrznościach technicznych teatru. Jeszcze inną sprawą była strona wizualna samej aranżacji w stylu glamour AD 2000, przy której „wiekowy” fortepian wyglądał nieco jak starszawy dżentelmen, który przypadkiem zaplątał się na wypełniony młodzieżą parkiet klubu gejowskiego. Szkoda, że po raz kolejny realizatorom bardziej zależało na tym, żeby wyglądało, niż żeby brzmiało, do czego skądinąd akurat w kontekście TW–ON jesteśmy już dość przyzwyczajeni.
To przygnębiający paradoks, że kiedyś carscy sędziowie mogliby ukarać kompozytora za polski patriotyzm (propagowanie zakazanego „Mazurka Dąbrowskiego”), a dzisiaj ci, którzy orzekają w imieniu Niepodległej, mogliby w jego utworze dopatrzyć się… obrazy symboli narodowych! | Gniewomir Zajączkowski, Szymon Żuchowski
Szkoda tym większa, że zaangażowano znakomitych muzyków, a program ułożono mądrze i sensownie. Koncert otworzyła „Bitwa pod Możajskiem” (czyli „Wielka symfonia, bitwę wyobrażająca”) Karola Kurpińskiego z 1812 roku. Utwór ten obfituje w efekty instrumentacyjne, przywodzi na myśl uwertury Rossiniego, ale jeszcze bardziej nadpobudliwego, i brzmi jak z muzycznej kreskówki o Króliku Bugsie. Collegium 1704 pod dyrekcją Václava Luksa podeszło do tej partytury z iście bojowym zapałem, a z bitwy zwycięsko wyszli zarówno muzycy, jak i kompozytor. Ten element programu – podobnie jak pozostałe – nawiązuje do repertuaru z koncertu w Teatrze Narodowym sprzed dokładnie 188 lat, kiedy to Chopin prawykonał swój „Koncert f-moll”. Wtedy również zabrzmiał utwór symfoniczny Kurpińskiego oraz muzyczne potpourri – wiązanka utworów polskich w opracowaniu Chopina.
W nawiązaniu do tej mieszanki Krzysztof Książek wykonał „Fugę i codę B-dur na temat «Jeszcze Polska nie zginęła»” Karola Kurpińskiego z 1821 roku (oficjalne nagranie z koncertu dostępne jest tutaj). Jest to utwór tyleż niepozorny i mało znany, co wymagający. Cechuje się nieoczywistym rysunkiem kontrapunktycznym, dość typowym dla fug pisanych na istniejący już temat, który często nie respektuje zasad fugopisarstwa, zmusza więc do nielichej gimnastyki kompozytora – a czasem i wykonawcę. Tak było i tym razem, choć trzeba przyznać, że Książek dobrze wywiązał się z prowadzenia głosów, między innymi dzięki bardzo aktywnej lewej ręce (której, w odróżnieniu od wielu pianistów, nie ciągnął za sobą niczym bezwładnego kikuta, jak powiedziałby Glenn Gould).
Pianista sprawiał wrażenie poruszonego – nic dziwnego, w końcu nie co dzień mamy rocznicę prawykonania „Koncertu f-moll” i nie co dzień gra się na replice pierwszego, emblematycznego instrumentu Chopina. I na dodatek wykonuje się fantazję na temat pieśni, która dla Polaków pod zaborami ucieleśniała wolnościowe ideały, a dziś bywa zawłaszczana przez środowiska o skrajnych poglądach pragnące ograniczać wolność rodaków. Swoją drogą ciekawe, co w opinii dzisiejszych sądów groziłoby Kurpińskiemu za przeróbkę, jakiej poddał hymn. To przygnębiający paradoks, że kiedyś carscy sędziowie mogliby ukarać kompozytora za polski patriotyzm (propagowanie zakazanego „Mazurka Dąbrowskiego”), a dzisiaj ci, którzy orzekają w imieniu Niepodległej, mogliby w jego utworze dopatrzyć się… obrazy symboli narodowych!
Wreszcie zabrzmiał gwóźdź programu, czyli wspominany „Koncert fortepianowy f-moll” Fryderyka Chopina. Już wstęp orkiestrowy zapowiadał, że będzie to wykonanie udane, jeśli chodzi o akompaniament, i faktycznie, nasze nadzieje nie zostały zawiedzione. Collegium 1704 z Luksem po raz kolejny pokazało dużą klasę i dbałość o szczegóły (ładnie wyciągnięte odzywki instrumentów dętych), mimo że zagranicznego waltornistę, skądinąd dobrego, również dopadła klątwa solowego pasażu z III części. Luks eksponował partie orkiestrowe tam, gdzie trzeba (w tutti bez fortepianu forte było świetne, mięsiste i zniuansowane), ale uważał, aby nie zagłuszać solisty.
I całe szczęście, ponieważ w tym utworze kopia według projektu Bucholtza pokazała pełnię swojego gruźliczego brzmienia – a raczej brzmieniowy niedostatek. „Każde miejsce dla rzeczywistego talentu jest przyjazne” – pisał, mając na myśli Polskę i Warszawę, Maurycy Mochnacki w recenzji prawykonania „Koncertu f-moll” przez Chopina [2]. Nie mamy przekonania ani co do miejsca (i w mikro-, i w makroskali), ani tym bardziej co do instrumentu. Owszem, we fragmentach kantylenowych, utrzymanych mniej więcej w środkowym i nieco wyższym rejestrze, buchholtz wypadał selektywnie, miękko i śpiewnie, natomiast przy większej dynamice, zwłaszcza w górze, straszył krzykliwością. Przypominał śpiewaka z kiepską emisją, który – aby być słyszalnym – forsuje głos i coraz bardziej zaciska mu się gardło. Książek robił, co mógł; starał się oswoić fortepian, a jego próby zwieńczyło częściowe powodzenie.
Przy całej swojej wspaniałej emocjonalności, nie zgrzeszył Książek nadmiarem sentymentalizmu, takiego jak ten, który zainspirował chyba organizatorów do odtworzenia fortepianu Chopina. | Gniewomir Zajączkowski, Szymon Żuchowski
Allegro było nieco chaotyczne; znać było zmagania pianisty z materią – nie tyle koncertu Chopina, ile materią dosłownie: z mechaniką instrumentu. Za problematyczną repetycję, czy tym bardziej zgrzytanie, związane bodajże z pedałem una corda, nie sposób przecież obwiniać muzyka. Choć trzeba też przyznać, że z pewnej odległości instrument nie brzmiał aż tak brzękliwie, jak w przytoczonym wyżej linku („Fudze…” Kurpińskiego). W trzeciej części „Koncertu…” było już znacznie lepiej, ale i tak najwspanialej udała się Książkowi część środkowa – liryczne „Larghetto”. Właśnie taka literatura najlepiej nadaje się na instrument tego typu; niewątpliwie też bardzo pasuje do predyspozycji pianisty, który – choć, oczywiście, gra dobrze technicznie – wyróżnia się przede wszystkim niebywałą wrażliwością. Jednocześnie, przy całej swojej wspaniałej emocjonalności, nie zgrzeszył Książek nadmiarem sentymentalizmu, takiego jak ten, który zainspirował chyba organizatorów do odtworzenia fortepianu Chopina.
Wyprodukowanie repliki fortepianu Chopina to idea piękna na płaszczyźnie symbolicznej, ale – jak to z polskimi romantycznymi ideami bywa – nie w pełni działająca w praktyce. Zwykle nie można mieć wszystkiego – i fortepianu historycznego o bardzo specyficznej budowie, i wielkiej opery, i telewizyjnego show. O ileż lepiej sprawdziłby się ów buchholtz w kameralnej sali, może nawet z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego zamiast orkiestry (jak najprawdopodobniej grywał czasem sam Chopin). I tak, mimo drobnych potknąć, ostatecznie gwiazdą wieczoru okazał się nie „warszawski fortepian Chopina”, tylko ten, który przy nim zasiadł. W dobie pancernych Nehringów oraz miałkich Stasiów i Jasiów, w takich jak Krzysztof Książek spoczywa nadzieja polskiej pianistyki.
Przypisy:
[1] John Rink, „Chopin. Koncerty Fortepianowe”, NIFC 2015, s. 38.
[2] Maurycy Mochnacki, „Kurier Polski”, nr 103 z 18 marca 1830 roku [za:] „Chopin w krytyce muzycznej (do I wojny światowej). Antologia”, Irena Poniatowska [red.], NIFC, 2011, s. 50.
Koncert:
„Warszawski fortepian Chopina”
muzyka: Karol Kurpiński, Fryderyk Chopin
fortepian: Krzysztof Książek
dyrygent: Václav Luks
orkiestra: Collegium 1704
Teatr Wielki–Opera Narodowa, 17 marca 2018 roku
* Zdjęcia © Wojciech Grzędziński / NIFC