Burza na świecie
Odchodzącego generała Herberta McMastera zastępuje były ambasador USA przy ONZ z czasów George’a W. Busha, a obecnie komentator telewizji Fox News, John Bolton. Brzmi z pozoru niegroźnie, ale Bolton nawet w kręgach republikańskich uznawany jest za „jastrzębia wśród jastrzębi”, bo większość wyzwań na arenie międzynarodowej chciałby rozwiązywać pięścią. Podczas wywiadu dla „New York Timesa” sprzed kilku lat, pytany o to, jak radzić sobie z zagrożeniem ze strony Korei Północnej, Bolton miał gwałtownie sięgnąć po leżącą pod ręką książkę zatytułowaną „Koniec Korei Północnej”. „To powinna być nasza polityka”, powiedział. Dziś jest zwolennikiem… prewencyjnego uderzenia na Pjongjang. Czy to oznacza, że prezydent zmienił zdanie i nie chce już spotkać się z Kim Dzong Unem? A może liczy, że dzięki tej nominacji poprawi swoją pozycję negocjacyjną?
Bolton jest także zwolennikiem ostrzejszej polityki wobec Rosji, co może narazić go na konflikt z Trumpem, ale i Chin, co Trumpowi zapewne się spodoba. Z pewnością będzie też namawiał prezydenta do zerwania – podpisanego przez administrację Obamy – porozumienia z Iranem, znoszącego sankcje w zamian za rezygnację Teheranu z programu nuklearnego. To z kolei wywoła poważny kryzys w relacjach z Unią Europejską, która – obok między innymi Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii – jest jako całość stroną tej umowy.
Nominacja dla Boltona z pewnością dotknie także bezpośrednio Polski, która przygotowuje się do swojej kadencji i czasowego przewodnictwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Otóż ten były ambasador przy ONZ znany jest ze swojej wrogości wobec tej instytucji. „Budynek ONZ w Nowym Jorku ma 38 pięter. Gdyby stracił 10 z nich, nie miałoby to żądnego znaczenia”, powiedział kiedyś w siedzibie Organizacji.
Burza w kraju
Dymisja McMastera i sekretarza stanu Rexa Tillersona oraz wyrzucenie z FBI byłego wicedyrektora Andrew McCabe’a – pokazują, że Trump czuje się w Gabinecie Owalnym coraz pewniej, co w jego przypadku oznacza podejmowanie coraz bardziej gwałtownych, niespójnych i nieprzewidywalnych decyzji. Decyduje sam, pod wpływem impulsu, bez oglądania się na opinie swoich doradców (na przykład przyjmując zaproszenie Kim Dzong Una), czy nawet działając wbrew nim (na przykład gratulując Putinowi zwycięstwa w wyborach mimo wyraźnych zaleceń Rady Bezpieczeństwa Narodowego).
Przypadek McCabe’a zasługuje na szczególną uwagę. Ten bliski współpracownik byłego dyrektora FBI Jamesa Comeya, od dawna był na celowniku Trumpa, który bezpardonowo atakował McCabe’a na Twitterze, krytykował jego żonę, demokratkę, publicznie domagał się jego wyrzucenia z pracy. W końcu dopiął swego, prokurator generalny Jeff Sessions zwolnił go na dwa dni przed uzyskaniem przezeń uprawnień emerytalnych, co było popisem wyjątkowej małostkowości prezydenta. I nie, nie jest to przypadek – wśród licznych tweetów amerykańskiej głowy państwa można znaleźć jeden, sprzed kilku miesięcy, w którym… odlicza dni do emerytury McCabe’a. Ale losy McCabe’a są ważne przede wszystkim z innego powodu: traktuje się je jako wstęp do zwolnienia Roberta Muellera, specjalnego prokuratora prowadzącego śledztwo w sprawie Russiagate, którego Departament Sprawiedliwości powołał na to stanowisko w maju ubiegłego roku, właśnie po tym, jak Trump zwolnił Comeya.
Im głębiej dokopuje się specjalny prokurator, tym bardziej nerwowo reaguje Trump i broni się we właściwy sobie sposób: atakując. Zwolnienie McCabe’a przyniosło serię tweetów wymierzonych osobiście w Muellera. Nie jest żadną tajemnicą, że Trump chciałby się pozbyć specjalnego prokuratora – w zeszłym roku prawie to zrobił, lecz ostatecznie wycofał się po tym, jak odejściem zagroził jeden z jego najbardziej zaufanych prawników, a sam prezydent obawiał się reakcji republikanów w Kongresie. Minęło kilkanaście miesięcy i sytuacja uległa zasadniczej zmianie: konsekwentne delegitymizowanie śledztwa w sprawie Russiagate, oskarżanie FBI o korupcję, wrogość wobec prezydenta i sprzyjanie demokratom (choć zarówno Mueller, Comey, jak i McCabe są republikanami), działa – zwłaszcza, kiedy tę narrację z całych sił propaguje stacja telewizyjna Fox News – ta sama, której komentatorem do niedawna był John Bolton. Coraz więcej wyborców Partii Republikańskiej uważa, że śledztwo jest prowadzone nieuczciwie, Mueller urządza polowanie na czarownice, a jego zwolnienie wcale nie byłoby nadużyciem prezydenckiej władzy.
W takiej sytuacji większość republikanów przyjmuje postawę równie oportunistyczną, co niekomfortową. Z jednej strony liczą na to, że Trump jednak nie zwolni Muellera, wiedzą bowiem, że wywołałoby to kryzys konstytucyjny, przyniosło niechybne porównania do Watergate z wezwaniem do impeachmentu prezydenta włącznie. Z drugiej strony jednak, nie zamierzają podejmować w tej sprawie żadnych formalnych kroków, żeby nie narazić się partyjnej bazie i zaszkodzić sobie w prawyborach przed listopadowymi wyborami do Kongresu. Efekt jest taki, że ponadpartyjna specustawa, która miała uniemożliwić zwolnienie specjalnego prokuratora nie jest w Kongresie procedowana, a republikanie, jeszcze niedawno deklarujący jednoznaczne wsparcie dla Muellera, w przeważającej większości milczą. Szef Partii Republikańskiej w Senacie, Mitch McConnell, nie powiedział w jego obronie ani słowa, a spiker Izby Reprezentantów, Paul Ryan, bąknął coś ogólnikowo. Charakterystyczne, że jedynymi odważnymi republikanami są ci, którzy już nic nie mogą stracić: jak senator Jeff Flake, który zapowiedział, że nie będzie ubiegał się o reelekcję, czy umierający na raka senator John McCain.
Trump przegrywa?
W dłuższej perspektywie koniunkturalizm republikanów przyniesie im więcej szkody niż pożytku. Prawybory to tylko pierwszy etap procesu wyborczego – w listopadzie o wyniku decydować będzie zupełnie inny elektorat. Wykształcony elektorat środka, którego poparcie będzie kluczowe dla zwycięstwa, popiera śledztwo Muellera i coraz bardziej ma dość Trumpa. Widać też coraz większą mobilizację kobiet, mniejszości i młodych wyborców. Charakterystyczny jest wynik wyborów uzupełniających do Izby Reprezentantów w Pensylwanii, gdzie demokrata Connor Lamb wygrał (o włos wprawdzie, ale jednak) w tradycyjnie republikańskim okręgu. Ledwie półtora roku temu Trump pokonał tam Hillary większością prawie 20 punktów procentowych, a teraz wspierał kandydata republikanów, pojawiając się w Pensylwanii osobiście i wysyłając tam syna, Donalda juniora.
Nie jest to bynajmniej jedyny taki przypadek, a kolejne w serii zwycięstwo demokratów w wyborach uzupełniających – odnoszonych na tradycyjnie republikańskim terytorium. Najbardziej spektakularnym był sukces w zeszłorocznych wyborach uzupełniających do Senatu, w których Demokrata Doug Jones pokonał wspieranego przez prezydenta Roya Moore’a. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że miało to miejsce w Alabamie, gdzie demokraci nie wygrali od ponad dwudziestu lat. Nic dziwnego, że nastroje w Partii Demokratycznej są coraz lepsze: sondaże pokazują wyraźną i utrzymującą się przewagę nad republikanami, a kierownictwo partii postanowiło zawalczyć o okręgi dotychczas w ogóle nie brane pod uwagę. Na korzyść demokratów działają dwa czynniki – po pierwsze mobilizacja elektoratu tej partii (w przypadku Jonesa duże znaczenie miała wysoka frekwencja wśród Afroamerykanek), a po drugie – zniechęcenie wśród wyborców republikańskich, którzy nawet jeśli na wybory idą, niepokojąco często wpisują na kartach nazwisko innego kandydata niż tego wytypowanego przez partię.
Aby zdobyć większość w Izbie Reprezentantów, demokraci muszą odebrać republikanom 23 miejsca, co wydaje się coraz bardziej prawdopodobne. Tym bardziej, że nad prezydentem zbiera się kolejna burza. Stormy Daniels, aktorka porno utrzymująca, że miała romans z Trumpem, rozpoczęła walkę w sądzie o unieważnienie podpisanej z przedstawicielami Trumpa umowy, która zabrania jej ujawniania szczegółów sprawy. Jeśli wygra, wyrozumiałość religijnych konserwatystów wobec prezydenta zostanie wystawiona na kolejną, ciężką próbę. No chyba, że w międzyczasie gdzieś na dalekim półwyspie wybuchnie wojna…