--------------------Dworzec kolejowy w Brześciu nad Bugiem. Fot. Foma. Źródło: Wikimedia Commons
Dworzec kolejowy w Brześciu nad Bugiem. Fot. Foma. Źródło: Wikimedia Commons

Pełnoprawnym członkiem społeczności mieszkańców dworca w Brześciu stajesz się, kiedy zaczynasz liczyć wizyty swoich dzieci w toalecie. Toaleta jest bowiem płatna, jak wszystko w tym miejscu, a przecież jeśli masz czwórkę dzieci plus męża, to jest was już sześcioro, no i choćby nie wiem co – każdy z was musi minimum ze trzy razy na dobę pójść na siku, a nie daj Boże jeszcze dodatkowo na kupę. Zaczynasz więc liczyć te wizyty i przeliczać je na topniejące z dnia na dzień oszczędności. Bo nie masz pojęcia, ile jeszcze przyjdzie wam dni spędzić w tym miejscu i ile rubli spłynie rurami do kanałów brzeskiej toalety dworcowej. Podobne obliczenia stosujesz wobec szklanek wrzątku, który też trzeba kupować. Kupować, wypić w formie zupki z kubka albo herbaty, a potem wysikać – wszystko płatne.

O dworcu w Brześciu zaczęło być głośno na przełomie 2016 i 2017 roku, kiedy media obiegły wieści o tym, że Straż Graniczna odmawia grupie Czeczenów prawa do złożenia wniosków o azyl i nie wpuszcza ich na terytorium RP. Gazety i telewizje ruszyły na przejście graniczne Brześć–Terespol, by pokazywać Polakom twarze czeczeńskich rodzin i opisywać ich tragiczną sytuację. Ludzie, z których spora część tłumaczyła pogranicznikom, że ucieka z Czeczenii przed reżimem Kadyrowa, zostali zatrzymani w Brześciu i wielu z nich utknęło tam na dobre. Rodziny z małymi dziećmi, których nie chciano wpuścić do Polski, zostały zmuszone do zamieszkania na dworcu – ze wszystkimi tego konsekwencjami: snem na ławkach pod kocami albo kurtkami, w zimnej odpychającej przestrzeni socrealistycznego białoruskiego budynku, niechęcią ze strony pracowników stacji, brakiem odpowiedniej higieny, bezbrzeżną nudą i beznadzieją, w której tonęli.

Pełnoprawnym członkiem społeczności mieszkańców dworca w Brześciu stajesz się, kiedy zaczynasz liczyć wizyty swoich dzieci w toalecie. Toaleta jest bowiem płatna, jak wszystko w tym miejscu. Zaczynasz więc liczyć te wizyty i przeliczać je na topniejące z dnia na dzień oszczędności. | Anna Dziewit-Meller

Bomby w zabawkach

W sierpniu 2016 roku na dworcu w Brześciu znalazła się Madina. Matka trójki dzieci, uciekinierka, z mężem – ofiarą tortur czeczeńskiego reżimu. „Moje życie raczej nigdy nie było usłane różami” – mówi z przekąsem, poprawiając czarną chusteczkę na głowie, chusteczkę bardziej niż chustę, wyglądającą raczej na ochronę przed słońcem niż na poważny symbol przynależności religijnej. Pochodzi z małej wsi, z wielodzietnej rodziny, gdzie była jedyną córką. Gdy wybuchła pierwsza wojna czeczeńska, była małą dziewczynką. Po upadku Związku Radzieckiego, w utworzonej naprędce po puczu Janajewa Czeczeńskiej Republice Iczkerii, stery przejął były radziecki major lotnictwa Dżochar Dudajew. W 1992 roku odmówił podpisania układu stowarzyszeniowego z Federacją Rosyjską. Przeciwko Dudajewowi wystąpiła wewnętrzna opozycja, wspierana przez Rosjan, którzy – wykorzystując chaos, jaki zapanował w targanej wewnętrznymi konfliktami republice – w grudniu 1994 roku wkroczyli na terytorium Czeczeni. Krwawy konflikt trwał dwa lata i pochłonął dziesiątki tysięcy ofiar, w tym wielu cywilów.

Przed pierwszą wojną czeczeńską Madina skończyła trzy klasy szkoły podstawowej. Kiedy Rosjanie wkroczyli do Czeczenii, ojciec powiedział, że do szkoły chodzić więcej nie będzie, jeśli jej życie miłe. Wylatujące na minach w powietrze bądź zastrzelone przez snajpera dzieci, rozerwane na strzępy przez materiały wybuchowe, które rosyjscy żołnierze umieszczali w zabawkach albo słodyczach i rozrzucali ludziom po obejściach, były ich codziennością. Za mąż za Ahmeta wyszła, gdy miała 23 lata i niemal od razu potem urodziła pierwsze dziecko. A potem jeszcze dwoje. Życie było, jakie było. Na pewno nie usłane różami, ale przynajmniej znośne. Ale jakiś czas temu znów zaczęło się robić groźnie: „W dzisiejszej Czeczenii, kraju pana Kadyrowa, z pięknymi budynkami w Groznym, z drogimi autami na ulicach, ludzie, którzy podpadną władzy, znikają” – mówi. „A jeśli wracają, są już innymi ludźmi. Jak mój Ahmet”.

Po którymś z kolei bezpodstawnym aresztowaniu, powiedział w końcu, że musi wyjechać, bo boi się o swoje życie. Ciągle był zatrzymywany jako „wróg prezydenta Kadyrowa” i bity na posterunku milicji. Madina nie bardzo chce powiedzieć więcej. Mówi, że się boi. Ich macki sięgają wszędzie! Może nawet i tu do Polski?

Co to znaczy „być wrogiem Kadyrowa”? – pytam. „Wszystko i nic” – wzrusza ramionami. „Jedna znajoma miała po prostu na nazwisko Kadyrow i samo to wystarczyło, by oskarżono jej rodzinę o knucie przeciw reżimowi. Wyjechali z Czeczenii. Są dziś gdzieś w Europie, czekają na azyl”.

Madina nie chciała wyjeżdżać z Czeczenii – ani ona, ani dzieci. „Nikt przecież nie chce opuszczać swojego domu. Zapisz to proszę wyraźnie” – mówi. „Niech Polacy wiedzą, że nie chcemy wyjeżdżać z domu. Ale czasem nie mamy wyjścia”. Ahmet wyjechał z Czeczeni pierwszy – sam, do Rosji. Ale i tam zaczęło być dla niego zbyt niebezpiecznie. Wtedy zdecydował, że z Saratowa ruszą wszyscy na Zachód.

W kółko, póki starczy sił…

Madinę na spotkanie ze mną w jednej z warszawskich kawiarni przyprowadziła Marina Hulia, znana dziś z mediów działaczka i aktywistka, która pewnego dnia całe swoje życie podporządkowała potrzebie niesienia pomocy Czeczenom: „Kiedy zobaczyłam telewizyjne relacje o ludziach tłoczących się z dziećmi i całym życiowym dobytkiem na dworcu w Brześciu, poczułam, że muszę tam jechać i im pomóc” – mówi, potrząsając jasnymi jak pszenica włosami i poprawiając co rusz fantazyjne niebieskie oprawki okularów. Wygląda jak nastolatka, szczupła, z asymetryczną fryzurą, w dżinsach i białym tiszercie, który trochę zwisa z jej delikatnych wąskich ramion. Marina pochodzi z Ukrainy, choć jest Rosjanką. Od dawna mieszka w Polsce. Przyjechała tu w latach 90., kiedy po ZSRR nie było już śladu i trochę przez przypadek, po tym jak trafiła na odpowiednich ludzi, została tu nauczycielką. Straciwszy przed dwoma laty pracę w MEN jako konsultantka do spraw nauczania cudzoziemskich dzieci, zaangażowała się w pomoc ludziom, których polska służba graniczna regularnie odsyłała z przejścia w Terespolu i odmawiała im prawa do złożenia wniosków o azyl.

Zjawiła się w Brześciu i zobaczyła tłum ludzi pogrążonych w apatii i w fatalnym stanie psychicznym. Zdesperowani Czeczeni, z topniejącą z tygodnia na tydzień sumą pieniędzy w kieszeni, niemający już środków na to, by na kolejne próby przejścia przez granicę czekać w hotelu, przenosili się na dworzec w Brześciu. Stamtąd wyruszali, co dzień, co dwa, osławionym pociągiem, który część wagonów ma zarezerwowanych dla takich jakich oni (zamknięte na cztery spusty w czasie jazdy). Po to, by jeszcze tego samego dnia wracać na białoruski dworzec. I tak w kółko, póki starczy sił.

Tam poznała Madinę i inne kobiety z dworca Brześć, z którymi dziś, już w Polsce, angażuje się w sprawy pomocy dla Czeczenów – zarówno tych po naszej stronie granicy, jak i tych, co wciąż tam. Jest ich łącznikiem z normalnym życiem. Oczami i uszami. Tłumaczką, doradczynią w sprawach wynajmu mieszkań, batalii z urzędami, szkół dla dzieci, zdrowia, ale także diety i mody, wsparciem w każdej życiowej sprawie.

Zdesperowani Czeczeni, z topniejącą sumą pieniędzy w kieszeni, nie mający już środków, by na kolejne próby przejścia przez granicę czekać w hotelu, przenosili się na dworzec w Brześciu. Stamtąd wyruszali, co dzień, co dwa, osławionym pociągiem, który część wagonów ma zarezerwowanych dla takich jakich oni. Po to, by jeszcze tego samego dnia wracać na białoruski dworzec. I tak w kółko, póki starczy sił. | Anna Dziewit-Meller

Pijemy herbatę z cytryną w śródmiejskiej kawiarni, do Mariny ciągle dzwonią jacyś ludzie – jedni chcą pomocy, inni chcą pomóc. Telefon nieustannie brzęczy. Madina zaś toczy swą opowieść dalej: „Do Polski ruszyliśmy z Moskwy latem 2016 roku. Autem. Z kierowcą, któremu musieliśmy słono zapłacić”.

Do rosyjskiej stolicy dotarła wcześniej z Saratowa, gdzie na rodzinę, która wyszła z domu jakby nigdy nic, by nie wzbudzać podejrzeń, czekał Ahmet. Brześć w sierpniu powitał ich słońcem i wysokimi temperaturami, więc letnie ubrania, które na sobie mieli, wydawały się w porządku. Nie mogli wziąć niczego na zmianę, przecież opuszczali dom, wychodząc, jakby szli na spacer albo jechali w odwiedziny do babci. Jednak wbrew ich optymistycznym założeniom, że za dzień–dwa znajdą się w Polsce i zaczną normalne życie, tak się nie stało. Status ofiary przemocy, tortury i trauma, jakich doznał Ahmet, nie okazały się wystarczającą przepustką dla tej rodziny.

Dworzec w Brześciu stał się więc ich domem na długie miesiące. A trasa Brześć–Terespol smutną wielomiesięczną codziennością, która przyprawiła synka Madiny o stany lękowe i nerwicę. Za każdym razem, kiedy wsiadali do jednego z dwóch zamykanych od zewnątrz wagonów przeznaczonych dla tych „bez papierów”, czyli jadących złożyć wniosek o status uchodźcy, mały rudowłosy i niebieskooki Edelbek dostawał ataku paniki. Nie chciał słyszeć o tym, że znowu „ruszają”.

„Nie będziemy ulegać presji”

Ustawa z 13 czerwca 2003 roku o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej mówi, że ochrona taka udzielana jest osobom, które, na skutek uzasadnionej obawy przed prześladowaniem z powodu rasy, religii, narodowości, przekonań politycznych oraz przynależności do określonej grupy społecznej w kraju pochodzenia, nie mogą lub nie chcą korzystać z ochrony tego kraju. Takim ludziom RP w teorii gotowa jest przyznać status uchodźcy. Rzeczpospolita może udzielić również tzw. „ochrony uzupełniającej” cudzoziemcom, którym w przypadku powrotu do kraju pochodzenia grozi „orzeczenie kary śmierci lub wykonanie egzekucji, tortury, nieludzkie lub poniżające traktowanie, poważne i zindywidualizowane zagrożenie dla życia lub zdrowia wynikające z powszechnego stosowania przemocy wobec ludności cywilnej w sytuacji międzynarodowego lub wewnętrznego konfliktu zbrojnego”.

Osoba, która chce złożyć wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej do Szefa Urzędu do Spraw Cudzoziemców, musi zgłosić się do właściwego organu Straży Granicznej. Złożenie takiego wniosku jest możliwe w trakcie wjazdu na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej podczas kontroli granicznej. Należy wówczas poinformować funkcjonariusza Straży Granicznej o chęci wystąpienia z wnioskiem uchodźczym. W przypadku ludzi z dworca Brześć to właśnie jest moment krytyczny, bowiem – wedle słów kolejnych Czeczenów usiłujących przekroczyć granicę Polski – Straż Graniczna w Terespolu o tej chęci nie chciała być informowana i uniemożliwiała im składanie wniosków o azyl.

Gdy latem 2016 roku na granicy w Terespolu rozpoczął się kryzys, a do Brześcia ruszyli dziennikarze, ówczesny Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji Mariusz Błaszczak mówił w telewizji TVN24: „Nie będziemy ulegać presji tych, którzy chcą doprowadzić do kryzysu migracyjnego. Nasza polityka jest zupełnie inna. Granica polska jest szczelna. W Czeczenii nie ma wojny, w odróżnieniu od sytuacji sprzed kilku lat”. Zdaniem ministra to próba stworzenia nowego szlaku imigracyjnego, napływu muzułmanów do Europy. Dodawał również, że przed laty Polska przyjęła wielu Czeczenów. „Ale w sytuacji wojny” – podkreślał.

O sytuację w Terespolu pytam dr Katarzynę Przybysławską, prawniczkę, prezeskę zarządu stowarzyszenia Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć w Krakowie, organizacji pozarządowej świadczącej darmową pomoc prawną osobom z grup zagrożonych wykluczeniem społecznym i dyskryminacją, w tym cudzoziemcom.

Dlaczego ludzie wielokrotnie odsyłani z granicy za którymś jednak razem, tak jak Madina i jej rodzina, są do Polski wpuszczeni? Przecież obiektywnie ich sytuacja nie ulega zmianie?. „Sama chciałabym wiedzieć. To są decyzje podejmowane indywidualnie przez Straż Graniczną w trakcie kontroli granicznej” – mówi dr Przybysławska. – „Konwencja uchodźcza jest prawem międzynarodowym, które nas też obowiązuje i każda osoba, która wyrazi chęć ubiegania się o status uchodźcy, nawet jeżeli pochodzi z kraju bezpiecznego, ma prawo uruchomić tę procedurę. Czyli obywatel Stanów Zjednoczonych, który chciałby złożyć w Polsce wniosek o status uchodźcy, ma takie prawo i funkcjonariusz Straży Granicznej nie ma kompetencji ustawowej do tego, żeby rozstrzygać jego intencje. Od tego jest Urząd do Spraw Cudzoziemców. Natomiast taka ocena następuje i przez to właśnie cierpią te rodziny z Brześcia” – dodaje.

Osoba, która chce złożyć wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej do Szefa Urzędu do Spraw Cudzoziemców, musi zgłosić się do właściwego organu Straży Granicznej. Wedle słów kolejnych Czeczenów usiłujących przekroczyć granicę Polski – Straż Graniczna w Terespolu o tej chęci nie chciała być informowana i uniemożliwiała im składanie wniosków o azyl. | Anna Dziewit-Meller

Rzecznik Prasowy Komendanta Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej ppor. Dariusz Sienicki nie zgadza się jednak z tą oceną pracy pograniczników: „Wnioski o udzielenie ochrony na terytorium Polski są przyjmowane od każdego cudzoziemca, który jasno deklaruje i wyraża chęć złożenia takiego wniosku, ale deklaracja nie może jednak zawierać się w pojedynczym słowie «azyl» lub «uchodźca». O poszukiwaniu ochrony w Polsce musi świadczyć całokształt wypowiedzi cudzoziemca. W sytuacjach niejasno precyzowanych wypowiedzi, związanych z deklarowanym celem przyjazdu do Polski, odbieganiem od tematu itp., funkcjonariusze w sposób szczególny dokonują również spostrzeżeń niewerbalnych, związanych między innymi z wyglądem lub zachowaniem cudzoziemca. Osoba po przeżyciach traumatycznych może mieć naturalny opór przed retrospekcją swoich przeżyć, wyrażoną nawet w formie zwrócenia się o pomoc. W przypadku jakichkolwiek wątpliwości są one przekładane na korzyść cudzoziemca i od każdej takiej osoby przyjmowany jest wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej” – czytam w przesłanym oficjalnym e-mailu.

Strażnicy wykonują rozkazy

Jan Wójcik jest jednym z twórców portalu Euroislam.pl, krytycznego wobec przyjmowania uchodźców do Europy. Kiedy pytam go o sytuację Czeczenów na przejściu w Terespolu, mówi: – „Pytałem w Straży Granicznej o tę sprawę. Twierdzą, że większość z tych Czeczenów i tak deklaruje, że nie chce zostać w Polsce. Również służby wewnętrzne w Polsce twierdzą, że Czeczeni z Polski trafiają do Niemiec albo do Austrii. Wiadomo, że składają tam też wnioski o azyl. Próbują po prostu wszędzie, gdzie mogą. Zwłaszcza teraz, w związku z kryzysem uchodźczym, nawet te kraje, które oficjalnie deklarują przyjmowanie uchodźców, w praktyce bardzo się przed nimi bronią. Nie chcą się znaleźć w sytuacji Włochów, którzy – już gdy rozpoczął się kryzys – przymykali trochę oko na to, kto do nich trafia” – tłumaczy Wójcik. „Wiedzieli, tak jak my, Polacy, dobrze wiemy, że przybywający do nich ludzie wcale nie zamierzają zostawać we Włoszech, tylko chcą trafić do Francji, Wielkiej Brytanii czy Niemiec”.

Kraje unijne związane są postanowieniami rozporządzenia dublińskiego, co oznacza zasadę przypisania cudzoziemca ubiegającego się o status uchodźcy do pierwszego kraju unijnego, do którego przybył i gdzie złożył bądź miał możliwość złożyć formalny wniosek w tej sprawie. Kiedy więc przekracza kolejne granice wewnętrzne w ramach UE, na podstawie tego rozporządzenia, w razie zatrzymania, będzie przekazany do kraju odpowiedzialnego za rozpatrzenie jego wniosku uchodźczego.

I rzeczywiście – Unia dyskretnie przymyka wewnętrzne granice: na przykład Austriacy wprowadzili kontrole na granicach i dziś, zamiast jechać swobodnie, trzeba zwolnić do 10 km/h na autostradzie, przejechać przez punkt kontroli, czasem zatrzymać się i podać paszport pogranicznikowi. „Niby mamy wciąż Schengen, a jednak służby sprawdzają, kto wjeżdża” – mówi Jan Wójcik z Euroislamu. „Słyszałem nieoficjalnie od Straży Granicznej, że gdy Niemcy złapali jakichś ludzi, których podejrzewali, że przyjechali z Polski, to wysłali swoich funkcjonariuszy na dworzec w Zgorzelcu, by ci wygrzebywali ze śmieci bilety autobusowe, wręczone potem tym zatrzymanym ludziom, żeby udowodnić polskim służbom, że przyjechali od nas” – dodaje. „Zatem choć inne kraje oficjalnie deklarują, że uchodźców u siebie przyjmują, to de facto nie przyjmują. To jest taka gra, której ofiarą padają tacy ludzie jak ci z dworca Brześć” – przekonuje Wójcik.

Sprawie Brześcia od samego początku przygląda się również pomagająca uchodźcom Fundacja Ocalenie. Gagik Grigoryan, rzecznik prasowy fundacji, mówi, że wysyłali liczne pisma do Straży Granicznej z pytaniami o naruszanie prawa. „Straż ma oczywiście swoje prerogatywy, które umożliwiają jej podjęcie decyzji o tym, kogo nie wpuścić na terytorium Polski, i z tych prerogatyw korzysta. Ale w kwestii składania wniosków o azyl, naszym zdaniem postępuje niezgodnie z prawem”.

Dodaje jednak: „Strażnicy wykonują rozkazy idące z góry, nie można mieć do nich żalu, że wykonują swoją robotę. To jest kwestia woli politycznej, a nie przepisów prawa”.

Brześć pustoszeje?

Na początku 2018 roku na dworcu w Brześciu jest już niewielu ludzi. Gagik Grigoryan mówi, że po tym, co działo się na brzeskim dworcu w 2016 i 2017 roku, wielu Czeczenów zrezygnowało z tej drogi do Europy. Poszła wieść, że tędy coraz trudniej. „A poza tym Białorusini zaczęli ich przeganiać z dworca” – dodaje.

Marina Hulia wie o tym doskonale i coraz bardziej martwi się o los rodziny Zainy i jej dzieci, którzy drugi już rok siedzą w Brześciu. Przekroczyli już wszystkie możliwe terminy, każdego dnia grozi im deportacja z Białorusi. „Szukam wsparcia wszędzie. Nie mają dokąd iść, stracili dom podczas drugiej wojny czeczeńskiej. Nie mogą wrócić do kraju, bo ich tam zabiją. Oni tak się uczą tego polskiego, tak czytają po polsku, piszą w zeszytach do kaligrafii…” – zaczyna płakać z bezsilności. „Ciągle ich zawracają. Ten ich niepełnosprawny chłopaczek, Hassan, leżał z depresją dwa miesiące w łóżku. Udało mi się go z tego wyciągnąć. Zawsze mu mówię: «Jesteś Hassan najzdolniejszym uczniem». On czyta po polsku, pisze, próbuje mówić. Po cholerę mu ten polski w białoruskim Brześciu? Nóżkami ledwo powłóczy i idzie razem z całą rodziną do tego przejścia, pokazują papiery i mówią: «Znajomy ksiądz za nas ręczy, dał nam numer telefonu, zadzwońcie do księdza». A pogranicznicy na to: «Sami sobie zadzwońcie do księdza»”.

Marina zaciska dłonie. „Nie wiem, co mam tej Zainie mówić, przestałam odbierać od niej telefony. Gdy jestem w Polsce, udaję, że mnie nie ma. Co z tego, że przywiozę im kolejną nową kurtkę zimową, albo nowe zabawki dla chłopców. Przecież nie o to w tym chodzi”.

Dwa dni po naszym spotkaniu Marina jedzie znowu do Brześcia, ma w ręce list poręczający od legendarnej dyrektor warszawskiego liceum „Bednarska”, dr Krystyny Starczewskiej, która zwraca się do szefa Straży Granicznej, pisząc, iż zna historię rodziny i że poręcza za nią, biorąc na siebie gotowość wsparcia, również finansowego dla tych ludzi. Uzbrojeni w list, Zaina, jej piątka dzieci i mąż ruszają z Brześcia. Po raz dwudziesty szósty zostają zawróceni na Białoruś.

Zamknięci „jak zwierzaki”

Za to Madinie i jej bliskim udało się w końcu znaleźć w Polsce. Pewnego dnia, kiedy zrezygnowani i bez wielkich złudzeń podjęli kolejną próbę przekroczenia granicy, po prostu okazało się, że mogą ją przekroczyć.

Na kolejne tygodnie trafili do Strzeżonego Ośrodka dla Cudzoziemców w Białej Podlaskiej. Zgłoszenie się do jednego z dwóch ośrodków recepcyjnych (Biała Podlaska i Podkowa Leśna–Dębak) to warunek przyznania cudzoziemcom pomocy socjalnej. Poza tym, jeżeli cudzoziemiec, który przekroczy granicę Polski i nie zgłosi się do ośrodka recepcyjnego w ciągu dwóch dni, procedura o udzielenie ochrony międzynarodowej zostanie umorzona. Wszyscy cudzoziemcy starający się o ochronę po postawieniu stopy na polskiej ziemi ruszają w stronę jednego z tych dwóch ośrodków, gdzie rozpoczynają się procedury rozpatrywania wniosków. W trakcie ich trwania cudzoziemcy nie mogą pracować, ale mają zapewnione mieszkanie, wyżywienie, kieszonkowe, lekcje polskiego, opiekę medyczną. W każdym razie w teorii.

Z Białej Podlaskiej Madina z rodziną trafiła do ośrodka w Podkowie Leśnej–Dębaku. „Marzyłam, żeby stamtąd uciec” – mówi Madina. „Z powodu ciągłego hałasu, z powodu dzieci, które ciągle się tłukły. Zamknięte na małej przestrzeni, znudzone, ciągle były ofiarami jakichś wypadków, a to złamana ręka, a to noga, a to wstrząs mózgu czy potłuczenie. Chciałam uciec z powodu plotek, które nieustająco w tym Dębaku krążyły, bo kobiety nie mają co robić, więc jedna drugą obgaduje. I potem to dociera do nas: ta powiedziała o tobie to, a tamta coś innego. I chociaż tamtejsi pracownicy są raczej przyjaźni i dobrze do nas nastawieni, to naprawdę ciężko tam żyć. Najgorsze, że ten ośrodek jest odizolowany w lesie i nie można swobodnie się poruszać. To jest trochę jak getto. Przez las do kolejki WKD trzy kilometry” – Madina rozkłada ręce. „Jak masz małe dziecko, to jak ty pójdziesz z nim przez ten las? Wynająć samochód? Z czego, jeśli masz wszystkiego 70 złotych na miesiąc”.

Według przepisów, cudzoziemcom w ośrodku przysługuje zwrot kosztów za przejazdy środkami komunikacji publicznej w określonych przypadkach – czyli tych związanych z postępowaniem o nadanie statusu uchodźcy, stawieniem się na badania lekarskie lub szczepienia ochronne. Otrzymują również stałą pomoc pieniężną na zakup środków higieny osobistej – 20 złotych miesięcznie oraz tzw. kieszonkowe – 50 złotych miesięcznie. Jednorazowo każdy otrzymuje 140 złotych na zakup odzieży i obuwia, a także „zapewnienie ekwiwalentu pieniężnego w zamian za wyżywienie dla dzieci do 6. roku życia oraz dzieci realizujących obowiązek szkolny” – 9 złotych dziennie.

„Dlatego ten, co ma małe dzieci, w ogóle nie wychodzi z ośrodka. Tygodniami siedzimy zamknięci jak zwierzaki. A my mówimy o jakiejś integracji” – mówi Madina z przekąsem. „Tam nie ma społeczeństwa polskiego, którego można się uczyć i integrować. Tam można się zintegrować z pięcioma osobami: ze sprzątaczką, pracownikiem socjalnym, panią z organizacji pozarządowej, dyrektorem ośrodka i ochroniarzem. I jeszcze czasem z lekarzem, bo żeby codziennie nie siedzieć w domu, będziesz chodzić do lekarza”.

Wszyscy cudzoziemcy starający się o ochronę po postawieniu stopy na polskiej ziemi ruszają w stronę jednego z dwóch ośrodków, gdzie rozpoczynają się procedury rozpatrywania wniosków. W trakcie ich trwania cudzoziemcy nie mogą pracować, ale mają zapewnione mieszkanie, wyżywienie, kieszonkowe, lekcje polskiego, opiekę medyczną. W każdym razie w teorii. | Anna Dziewit-Meller

Niektóre ośrodki dla cudzoziemców w Polsce znajdują się w miejscach, które same borykają się z problemami – gdzieś z dala od centrów, w małych społecznościach, w biednych gminach z wysokim bezrobociem, trochę na uboczu. „Polska popełniła pewne błędy dotyczące integracji tych Czeczenów, których już tu wpuściła” – mówi Jan Wójcik z Euroislamu. „Moja znajoma realizowała swego czasu projekty społeczne wśród dzieci z biednych środowisk. Podopieczni rysowali własne wersje bajek. Trafiła do Katowic do klasy szkolnej, w której uczyły się dzieci czeczeńskie, które miały w głowie wojenną traumę, rysowały tylko wojnę, czołgi i śmierć. Ci Czeczeni zostali przez miasto osiedleni w najgorszych familokach, gdzie mieszkało mnóstwo ludzi, którzy sami potrzebowali systemowej pomocy. To jest bomba zegarowa, którą sami stworzyliśmy”.

Z codziennej praktyki prawników Centrum Pomocy Prawnej wynika jednoznacznie, że polskie sądy nie analizują dostatecznie spraw cudzoziemców starających się o status uchodźcy czy pobyt tolerowany w Polsce. „Nie zwracają uwagi na indywidualne przesłanki, przeżycia konkretnych ludzi, ich historię. W procesie nie ma miejsca na to, żeby ktoś powiedział: «Ale zaraz, ja mam ślady po biciu prętem podczas zatrzymania w Groznym»” – mówi Przybysławska. „Najczęściej są to postanowienia kopiuj-wklej i ludzie, niezależnie od ich sytuacji rodzinnej, zdrowotnej czy psychicznej trafiają do ośrodków na długie miesiące. Bardzo często argumentem za tym, by tacy Czeczeni po różnych traumatycznych doświadczeniach trafili do ośrodka, jest to, że zdaniem sądu nie jest możliwe stosowanie środków alternatywnych typu meldowanie się takich ludzi u służb. Bo na przykład cudzoziemiec nie ma stałego miejsca zamieszkania”.

Życie codzienne w raju

Madinie udało się po wielu miesiącach życia w Dębaku wynająć mieszkanie. W końcu zabrała dzieci z ośrodka i zamieszkała w Brwinowie. Dostała to mieszkanie po Tadżycce Sumaji, która znalazła sobie inne, w Pruszkowie. To też matka z dworca Brześć, która wstawiła się za Madiną. „Przekonała pełnomocnika właściciela, że będę dobrą najemczynią” – mówi Madina.

To nie jest mieszkanie socjalne, bo takie jej nie przysługuje, gdyż jest w trakcie procedury ubiegania się o status uchodźcy. Co gorsza, otrzymała już dwie odmowy. Starsze dzieci w końcu się zorientowały, że coś jest nie tak, i teraz mówią: „Mama nam wtoroj negatyw priszoł, gdie my pajediem?”.

„Dawniej łatwiej było dostać ochronę, teraz jest bardzo ciężko” – mówi Heda, Czeczenka, która w Polsce mieszka już ponad 10 lat. Przyjechała tu podczas drugiej wojny czeczeńskiej i przeszła dokładnie tę samą drogę co Madina. „Myśmy w tym 2006 roku mieli łatwiej, atmosfera była inna, Polacy sprzyjali Czeczenom, a teraz wszyscy, jak leci, mają odmowy. Ani jedna nasza matka z dworca Brześć nie dostała jeszcze zgody”.

O tę starą czeczeńską emigrację, której łatwiej było zostać w Polsce, pytam B., psycholożkę, która z przez dziesięć lat była w związku z uchodźcą z Groznego, Konim. „Co się teraz w Polsce zmieniło? Odgórne podejście. Jak mój mąż tu przyjechał w 2006 roku, to akurat rządził prezydent Kaczyński, który naprawdę kochał Czeczenów. Uważał, że my wszyscy razem powinniśmy być przeciw Rosji. Czeczeni nie mieli więc w Polsce większych kłopotów. Nie wszyscy dostawali status uchodźcy, ale często ochronę uzupełniającą. Zresztą mówiło się w naszym środowisku, że wtedy status uchodźcy dostawali również ci, którzy nie powinni, na przykład szpiedzy, bo mieli kasę i sobie to jakoś załatwiali” – wspomina. „Pamiętam, że Koni z braćmi mieli w Warszawie zajęcia z integracji. Z tym było śmiesznie, bo dostawali tam kanapki z szynką albo czytano im na głos poezję Szymborskiej. Ludziom nie mówiącym ani słowa po polsku. No, ale przynajmniej nasi trochę się starali. Czeczeni byli wtedy naszymi braćmi” – dodaje, ironicznie się uśmiechając. „Jak mówiłam, że mam męża Czeczena i szukam jakiejś pracy dla niego, to wszyscy byli życzliwi i pomagali mi, jak mogli. Teraz Czeczeni są muzułmanami i są źli. Jest im też dziś znacznie ciężej, na przykład znaleźć robotę, bo mamy w Polsce znacznie więcej Ukraińców niż wtedy, a wszyscy stanowczo wolą ich od Czeczenów”.

Mira, polska muzułmanka, której mąż dotarł do Polski przed kilku laty i dzięki małżeństwu z nią dostał prawo stałego pobytu, tłumaczy, dlaczego Polacy przestali widzieć w Czeczenach braci. „Polacy mówią: «wracajcie do Czeczenii, tam nie ma wojny, nie jesteście żadnymi uchodźcami», bo nic o Czeczenii nie wiedzą” – mówi. „Oficjalnie przecież to kraj mlekiem i miodem płynący. Nawet najsłynniejszy polski Czeczen, czyli zawodnik MMA Mamet Chalidow jeździ do Groznego i pokazuje na swoim Facebooku, jak się to miasto pięknie rozwija. Tyle, że Chalidow jeździ tam jako gość, słynny wojownik, duma Czeczenii, a prezydent Kadyrow bardzo ceni takich ludzi. Uwielbia sporty walki, osobiście bierze udział w otwieraniu nowych klubów MMA, dopinguje młodzież, by ćwiczyła. Komuś takiemu jak Mamet źle tam nigdy nie będzie”.

Zdaniem Miry, tak trudno się dowiedzieć, co się naprawdę dzieje w Czeczenii, bo żadna z ofiar reżimu otwarcie nie pokaże swojej twarzy i oficjalnie się nie wypowie. Wszyscy boją się nie tyle o o siebie, co o resztę rodziny, która została w Czeczenii. Więc milczą.

***

Madina pół roku po przekroczeniu granicy z Polską zdecydowała się na to, by odejść od swojego męża. Zrobiła to, by ratować swoje dzieci. „Przez to wszystko, co go spotkało w Czeczenii, Ahmet wpadł w nałogi, stał się przemocowym człowiekiem” – mówi ze smutkiem. „Brał nasze pieniądze i przepuszczał na używki. Myśmy nie mieli za co jeść, za co żyć”. Postanowiła się rozwieść i żeby mieć dowód na to, co on wyprawia, nagrała filmiki z jego zachowaniem, nieprawdopodobnie drastyczne.

Gdy mu zagroziła rozstaniem, błagał ją, żeby tego nie zrobiła. „Obiecał poprawę, prawie mu uwierzyłam” – Madina patrzy gdzieś przed siebie, wzdychając.

Ale wtedy przyszły do nich zaległe pieniądze z Urzędu ds. Cudzoziemców. Kiedy Ahmet zabrał je i przećpał, Madina przestała zachowywać się jak czeczeńska kobieta, która posłusznie znosi wszystko, i poszła donieść o sprawie na policję. Na posterunku trafiła na wspaniałą policjantkę, która pomogła jej rozstać się z mężem ze względu na jego narkomanię. Madina rozdzieliła procedurę azylową. Mąż może widywać dzieci tylko pod jej obecność.

„Moje Czeczenki z dworca założyły teraz grupę «Brześć to siła»” – mówi Marina Hulia. „Tam jest więcej takich kobiet, które odważyły się powiedzieć swoim mężczyznom: «Nie, basta, nie będziesz nas więcej tak traktował». Tutejsza rzeczywistość wyjątkowo nie sprzyja mężczyznom. Kobiety są bardziej elastyczne, potrafią się dostosować. Pójdą gdzieś sprzątać i zarobią na dzieci jakieś pieniądze. W Czeczenii to obowiązek faceta, zarobić na rodzinę. W Polsce następuje zamiana ról, co oni przeżywają bardzo ciężko”.

B. jak na potwierdzenie tych słów, przyznaje: „Kobietom czeczeńskim w Polsce jest łatwiej samym niż z nimi. Taki facet jest jak dryfkotwa. Ja się też tak z Konim czułam, utrzymywałam go przez ponad siedem lat. Jak zarobił jakieś pieniądze, w pracy, którą ja mu za każdym razem załatwiałam, to sobie obliczałam, że tyle będzie z tego na mieszkanie, tyle na jedzenie, a on kupował na przykład wielki plazmowy telewizor. Pracował, coś tam zarabiał, ale ja go musiałam utrzymywać, bo wydawał wszystko na siebie. Jak jechałam do Czeczenii, to na peronie krzyczał do mnie: «Tylko nie mów tam nikomu, że ja myję naczynia!». Dziś nie jesteśmy już razem”.

***

Madina z Hedą, Mariną i innymi Czeczenkami chcą założyć restaurację. „Plan jest taki, żeby kuchnia łączyła ludzi. Z jednej strony byłaby to kuchnia czeczeńska, a z drugiej kuchnia wegańska” – tłumaczą podekscytowane swoim pomysłem. Madina w Polsce została weganką. Ze względów zdrowotnych. Schudła, wypiękniała, nabrała siły i zaczęła się w końcu głośno śmiać.

I tylko od czasu do czasu – jak wtedy, gdy razem z dziećmi i innymi mamami występują dla życzliwej polskiej publiczności w różnych miejscach, do których uda się dobić niestrudzonej Marinie Hulii – Madina płacze. Ale wtedy płaczą wszyscy, bo czeczeńskie dzieciaki stają przed ludźmi i śpiewają piosenkę z musicalu Metro: „«Uciekali, uciekali, uciekali, na osiołku przez pustyni żar, jak najdalej, jak najdalej jak najdalej – ukryć dziecię, swój największy skarb»”.