Christensen_okladka

Istnieją, z grubsza rzecz biorąc, dwa rodzaje tomików poezji. Do pierwszego należą wszystkie te zbiory, które czyta się wyrywkowo. Wybieramy z nich trzy, cztery wiersze i powoli smakujemy ich frazę. Lektura piątego i szóstego wiersza idzie już ciężej. Przy siódmym zaczynamy mieć wrażenie przesytu. Ósmy wiersz przypomina kolejny kawałek ciasta konsumowany z łakomstwa podczas świątecznych odwiedzin u bliskich. Choć nie jest przecież gorszy od innych, psuje odbiór całości. Nagle wszystkiego robi się za dużo – mieszają się nam wątki, nakładają na siebie zabiegi formalne, zderzają sprzeczne emocje. Nauczeni doświadczeniem, podczas następnej lektury wracamy więc do mniejszych dawek. Za jednym zamachem zadowalamy się jednym, góra dwoma wierszami.

Takich tomów jest zdecydowanie najwięcej i wynika to z podstawowych właściwości poezji, będącej w literaturze najbardziej skondensowaną formą wyrazu. Istnieją jednak również i takie nieliczne tomy, które czyta się jednym tchem, od końca do końca. Nie dlatego, że przemawiają do nas dopiero po lekturze całości, lecz dlatego, że każdy kolejny wiersz jest w nich naturalną kontynuacją poprzedniego – rytm zapowiada rytm, fraza frazę. Są jak powoli rozwijający się kilim, na którym jeden wzór przechodzi łagodnie w drugi. I chociaż możemy zatrzymać się na wybranym fragmencie, ciekawość gna nas dalej. Jaki kształt przyjmie dany motyw? Jaki obraz stanie nam jeszcze przed oczami?

Do tego ostatniego rodzaju tomów poezji należy bez wątpienia „alfabet” Inger Christensen – jedna z najważniejszych powojennych książek poetyckich w duńskiej literaturze, zmysłowa pochwała istnienia i jednocześnie ostrzeżenie przed zbyt drapieżną ludzką ekspansją. Mamy w Polsce olbrzymie szczęście, że ten tomik trafia do nas w doskonałym tłumaczeniu Bogusławy Sochańskiej, poezja Christensen jest bowiem wyjątkowo trudna do przełożenia. Poetka nie tylko wykorzystuje osobliwości duńskiego języka – idiomy i możliwe tylko w jej ojczystej mowie aliteracje – lecz także w każdym tomie śmiało eksperymentuje z formą.

Alfabet i ciąg Fibonacciego

W „alfabecie” takim formalnym eksperymentem jest podporządkowanie całego tomu dwóm ograniczeniom. Pierwsze z nich polega na narzuceniu sobie wędzidła w postaci tytułowego alfabetu łacińskiego. Zgodnie z tradycyjnym porządkiem czytania, a więc od pierwszej do ostatniej strony, każdemu utworowi patronuje kolejna litera: w pierwszym mnożą się słowa zaczynające się na „a”, w drugim – na „b”, w trzecim – na „c” itd.

Drugie jest bardziej wyszukane i wiąże się bezpośrednio z fascynacją autorki matematyką, która stanowi dla niej nie tyle wymyślony przez człowieka język opisu świata, ile jego immanentną zasadę, poprzedzającą wszelką ludzką myśl. „Co właściwie było pierwsze, mowa czy liczba, język czy matematyka?”, cytuje Christensen w posłowiu do „alfabetu” Bogusława Sochańska. Jeśli matematyka, poddanie się jej prawidłom nie jest żadnym sztucznym zabiegiem. Jest pitagorejską z ducha próbą uchwycenia tajemnicy natury, a w poezji – poszukiwaniem harmonii pomiędzy indywidualną emocją i tak często naruszanym przez człowieka ładem całości.

W „alfabecie” matematyka pojawia się w postaci ciągu Fibonacciego, który wyznacza liczbę wersów poszczególnych części tomu i tym samym określa jego objętość. Ciąg składa się z szeregu liczb, z których każda kolejna liczba jest sumą dwóch poprzednich. Tak też zbudowany jest „alfabet”. Pierwszy utwór składa się tylko z jednego wersu, drugi z dwóch, trzeci z trzech, czwarty już z pięciu, a piąty – z ośmiu wersów itd. Ciąg jest oczywiście nieskończony, Christensen zatrzymuje się jednak na czternastu wierszach, z których ostatni jest już sporej wielkości poematem.

Poezja pierwszych ludzi

Czy poza ogólnym odniesieniem do królowej nauk te formalne zabiegi mają jakiś określony sens? Oczywiście można doszukiwać się w nich ukrytej symboliki. Tak robi m.in. polska tłumaczka tomu, wskazując w posłowiu na fakt, że czternastej części „alfabetu” patronuje litera „n”. „Część czternasta […] – pisze Sochańska – jest częścią ostatnią i wyłamującą się z szeregu Fibonacciego – składa się nie z 610 , jak powinna, a z 321 wersów; rozrastanie się utworu w nieskończoność zniszczyłoby go, stałby się nieprzyswajalny. To, że wybór autorki padł na literę «n», można odczytać jako odwołanie do pojęcia nieskończoności i nieskończoności samej w sobie”.

Być może tak właśnie jest, jednak ograniczenia w postaci alfabetu łacińskiego i ciągu Fibonacciego oddziałują najbardziej na czytelnika nie na poziomie symboli, lecz na poziomie rytmu i kompozycji wiersza. „Alfabet” zyskuje dzięki nim specyficzną wewnętrzną dynamikę. Pierwsze części są krótkie, dobitne, uroczyste jak modlitwa. Kolejne nabierają płynności, rozmachu, swobody, nie tracąc przy tym zwartości. Wszystko razem przypomina w tonie biblijną Księgę Rodzaju, która zaczyna się od prostych zdań posiadających siłę boskiej decyzji („Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”), a następnie rozwija się w pełną emocji opowieść o początkach ludzkości.

W poezji Christensen nie ma Boga, a już na pewno nie ma osobowego Boga Jakuba i Izaaka, znanego nam z kart Starego i Nowego Testamentu. Jest za to niezachwiana wiara w to, że świat jest bardziej rzeczywisty, niż nam się wydaje, a jego istnienie bardziej ugruntowane niż idee, ideologie i wszystko to, co zazwyczaj pcha ludzi do działania. Bardziej ugruntowane nawet niż my sami. „Alfabet” jest próbą uświadomienia nam tej prostej, nie zawsze oczywistej w postprzemysłowych czasach prawdy. To dlatego najważniejszym czasownikiem w tym tomie jest słowo „istnieje”, którego uparte powtarzanie i odmienianie przez wszystkie przypadki daje wrażenie jakiejś pierwotnej inkantacji. Jest to zresztą rozmyślny zabieg. „[Poetka] powiedziała mi kiedyś – wspomina w jednym z wywiadów amerykańska tłumaczka Christensen Susanna Nied – że chciała, aby pierwsze wiersze w «alfabecie» brzmiały jak pieśni układane przez pierwszych ludzi, żyjących być może gdzieś w jaskiniach: żeby były fundamentalne, przypominały zaklęcia, oddawały moc słów i rzeczy, które te słowa oznaczają”.

Christensen swoją „biblię” pierwszych ludzi zaczyna przewrotnie – od rzeczy najbardziej kruchej i nietrwałej, od owocu. Potem powoli pojawia się świat natury. Pulsujący, różnobarwny, żywy, obdarzony emocjami, a także swoistą mądrością, która objawia się nam tam, gdzie nie bylibyśmy skłonni jej podejrzewać. Jak w przypadku „horyzontalnej / oszałamiającej wiedzy pszenicznego pola”. Równie realne co pszenica, czaple i marcowy strumyk są jednak także niebezpieczne procesy, które inicjuje człowiek, oraz ich materialne efekty:

—-1.
—-antonówki istnieją, antonówki istnieją

—-2.
—-borówki istnieją; i paprocie, paprocie
—-i brom istnieje; i wodór, wodór

—-3.
—-cykady istnieją; cykoria, chrom
—-i cytrynowce; istnieją cykady;
—-cykady, cedr, cyprysy, cerebellum

—-4.
—-drozdy istnieją; drozdy, lalki, marzyciele
—-istnieją zbrodniarze, i gołębie, gołębie;
—-dżdże, dioksyna i dni; istnieją
—-dni; dni śmierć; i wiersze
—-istnieją; wiersze, dni, śmierć

[…]

—-6.
—-[…] istnieją też ryby; flamingi, fregaty, fletówki;
—-falowanie traw i barwy fagasów;
—-istnieją produkty rozszczepienia atomu i figowce; […]—-

Hiroszima i Nagasaki

Nie bez przyczyny wśród przedmiotów powstałych wskutek działalności człowieka Christensen jako pierwsze wymienia produkty rozszczepienia atomu. „Alfabet” został opublikowany w 1981 r., w epoce, w której nie przebrzmiało jeszcze wspomnienie II wojny światowej i w której wciąż żywy był strach przed kolejnym, tym razem atomowym, konfliktem – trwała bowiem w najlepsze inna, tylko z pozoru mniej gorąca wojna. W książce Christensen oba te elementy łączą się w suchej, wręcz telegraficznej wzmiance o Hiroszimie i Nagasaki:

—-bomba atomowa istnieje
—-Hiroszima, Nagasaki

—-Hiroszima szóstego
—-sierpnia 1945

—-Nagasaki dziewiątego
—-sierpnia 1945

—-140 000 zabitych i
—-rannych w Hiroszimie

—-60 000 zabitych i
—-rannych w Nagasaki

—-liczby niezmienne
—-gdzieś w odległym
—-zwyczajnym lecie […]

Pobrzmiewa w tych wersach polityczne zaangażowanie, ale w „alfabecie” nie chodzi o doraźną politykę. Idzie o uświadomienie sobie, że cała natura, która w utworze poetki rozciąga się nie tylko na paprocie, pomidory, gęgawy i borówki, ale także na krochmal, sztukę ogrodów, kromkę chleba i hojność żniw, może z naszej przyczyny zniknąć w jednym momencie. Żyjemy bowiem w czasie, w którym „nikt nie może / wiedzieć czy rzeczy / takie jakie są / będą trwały”. Naszym głównym zadanie, zdaje się mówić Christensen, jest zatem wycofanie się, powściągnięcie ambicji, zrobienie kroku wstecz, wygospodarowanie zazdrośnie strzeżonego miejsca dla innych istnień i rzeczy. Jak pisze w posłowiu Bogusława Sochańska, poetka wzywa nas tym samym w „alfabecie” nie tyle do tak oczywistej w zindywidualizowanym świecie samorealizacji, ile do „derealizacji” (określenie samej Christensen). Robi to zresztą wprost:

—-już lepiej mów o łagodności, już lepiej mów o misterium
—-soli, już lepiej mów o mediacji, o ludziach,
—-odwadze, powiedz że można zjeść marmury
—-banków, powiedz że księżyc jest piękny,
—-że wymarły ptak moa wydziobuje miąższ zielonego
—-melona, że dobrze ma się wesołość, istnieje,
—-że istnieją makrele w ławicach, mszywioły,
—-metody rezygnowania, obniżania lotów,
—-że fizyczny podział jak w wierszach unikalnych
—-ziemskich dóbr istnieje, że istnieje współczucie

Navn, czyli nazwa

„Grusze, ogórki, gęsi, gołębie” – wiersze Christensen pełne są prostych, klarownych słów. Jest to jednak tylko pozorna prostota i pozorna jasność. Translatorskim cudem jest więc fakt, iż tą wyrafinowaną formalnie poezję możemy dziś czytać po polsku. Czym bowiem zastąpić słowo, które w oryginale zaczyna się na „a” i stanowi tym samym ważny element w subtelnej konstrukcji, której strukturę wyznaczają kolejne litery łacińskiego alfabetu? W duńskiej wersji dzieła Christensen takim słowem jest abrikostræ oznaczające morelę. Pojawia się ono w pierwszej, jednowersowej części, a następnie zostaje powtórzone w innych znaczących miejscach utworu. Dobrym pomysłem Bogusławy Sochańskiej jest nasza polska „antonówka” – słowo oznaczające równie pachnącą i kojarzącą się z wiosną roślinę. Stawka tego tłumaczenia jest jednak wysoka. „Gdyby nie istniała w polszczyźnie «antonówka» – pisze tłumaczka – odmiana drzewa owocowego okrywającego się wiosną białym kwieciem (warunek konieczny w kontekście wiersza), nie byłoby polskiego przekładu «alfabetu»!”. Podobnie jest ze słowem navn, którego polski odpowiednik – „nazwa” – tym razem szczęśliwie również zaczyna się na „n”.

Ograniczenie w postaci „tyranii liter”, jak zwięźle określa ten zabieg Sochańska, jest więc w „alfabecie” wyzwaniem na miarę największego translatorskiego, żeby nie powiedzieć poetyckiego talentu. „Alfabet” w pewnych partiach musiał być bowiem napisany właściwie od nowa – ze wszystkimi konsonansami i asonansami właściwymi polszczyźnie, przy zachowaniu, rzecz jasna, narracyjnej wierności oryginałowi.

Bogusławie Sochańskiej się to niewątpliwie udało. Jej „flamingi, fregaty, fletówki” czy nieco groźniejsze „herbicydy, harpie helikopterów, huk nad chlebakiem pasterza” niosą ze sobą olbrzymi ładunek poetyckości. Tak samo, jak bardzo swojsko brzmiąca nazwa drzewka owocowego. Dzięki temu Christensen może nas zapewnić, że „gdzieś nieruchomieje na chwilę / w ciszy zdziczała antonówka i // rozkwita, lecz cienkim jedynie welonem / na rozłożystych gałęziach i / kwitnie nadal mimo wszystko”.

 

Książka:

Inger Christensen, „alfabet”, przeł. Bogusława Sochańska, wyd. Lokator, Kraków 2018.