Szanowni Państwo!
W naszym kraju, gdzie obowiązują jedne z najsurowszych w Europie praw regulujących dostęp do przerywania ciąży; gdzie, jak zapowiedział niedawno Jarosław Kaczyński na spotkaniu z wyborcami: „póki my żyjemy, żadnych małżeństw homoseksualnych nie będzie”; gdzie dostęp do antykoncepcji „dzień po” jest ograniczany poprzez przyznanie lekarzom i farmaceutom prawa do korzystania z „klauzuli sumienia”; gdzie na zajęciach z wiedzy o życiu seksualnym wciąż za pełnoprawną metodę zapobiegania ciąży uznaje się „kalendarzyk”; i gdzie każdej uroczystości państwowej towarzyszą przedstawiciele Kościoła – twierdzenie o nadmiarze liberalizmu musi się wydać absurdalne. Niemała część polskiej lewicy i socjalnie zorientowanej prawicy, wypowiadając podobne sądy, ma na myśli wyłącznie liberalizm ekonomiczny, często zresztą w jego karykaturalnej wersji.
Jednak spór o „błędy i wypaczenia” liberalizmu ostatnio obejmuje także postulaty w sferze obyczajowej. Dwa miesiące temu brytyjski filozof John Gray napisał w szacownym „The Times Literary Supplement”, że w liberalnych demokracjach zachodnich – na czele z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi – zapanował „nieliberalny liberalizm”. Co to znaczy?
Chodzi o to, że niektóre osoby podające się za liberałów zamiast ochroną wolności zajmują wprowadzaniem „nadzorowania opinii” i „kultury inkwizytorskiej”. Tekst wywołał burzę. I trudno się dziwić, skoro Gray – sam określający się mianem „centrowego liberała” – swoich przeciwników nie tylko oskarżył o utorowanie drogi prawicowym populistom i radykałom, ale ze względu na zapędy cenzorskie porównał ich do… bolszewików i nazistów.
Ale mimo tego rodzaju – bardziej skandalizujących niż wyjaśniających – porównań argumentom Graya warto się przyjrzeć. Czy rzeczywiście „nadzorowanie opinii jest dziś powszechnie uznaną praktyką w społeczeństwach, które uznają się za bardziej wolne niż kiedykolwiek w przeszłości”? Gray jako przykład podaje chociażby dyskusję o imigracji, w której – jego zdaniem – zgłoszenie jakichkolwiek zastrzeżeń co do liczby i tempa przyjmowanych przez zamożne państwa migrantów natychmiast rodzi oskarżenia o rasizm oraz nietolerancję. Także w przypadku osób uznawanych za postępowe i otwarte.
„Nawet Bernie Sanders został ostro zaatakowany, gdy na pewnym etapie swojej kampanii powiedział, że masowa imigracja z państw, w których siła robocza jest tania, uderza w interesy amerykańskich pracowników” – przypomina John Gray w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. „To proste reguły ekonomii. Kiedy mamy do czynienia z gwałtowną imigracją z krajów, w których warunki pracy są znacznie gorsze, a pensje niższe, wówczas pogorszą się warunki pracy w kraju przyjmującym”. Tymczasem niechęć „hiperliberałów” czy „pseudoliberałów” do jakiejkolwiek rozmowy o ograniczeniu liczby migrantów czy też tempa ich przyjmowania automatycznie oddaje tę dyskusję w ręce prawicowych ekstremistów. A ludzie, którzy wcale nie pałają miłością do polityków takich jak Donald Trump, Nigel Farage, Marine Le Pen czy Viktor Orbán, ostatecznie oddają na nich głos, bo po drugiej stronie widzą liberalnych radykałów.
Podobną tezę formułuje amerykański politolog z Uniwersytetu Columbia Mark Lilla w swojej książce „The Once and Future Liberal”, która niedługo ukaże się w Bibliotece Kultury Liberalnej [wyd. pol. „Koniec liberalizmu, jaki znamy”] i która wywołała w USA podobne emocje jak artykuł Graya w Wielkiej Brytanii. „Mark Lilla zdenerwuje wielu ludzi, ale w znakomitym celu”, pisze w swojej opinii na temat tej książki Anne Marie-Slaughter, słynna amerykańska politolożka, była doradczyni ówczesnej sekretarz stanu Hillary Clinton. Brytyjski „The Guardian” twierdzi z kolei, że Lilla to polityczny liberał, który ma więcej wrogów na lewicy niż na prawicy. Najbardziej zagorzali przeciwnicy zarzucają Lilli nie tylko żyrowanie konserwatywnych przekonań, ale nawet… obronę uprzywilejowanej pozycji białych Amerykanów, czyli de facto rasizm.
Źródłem kontrowersji wokół książki była jednak nie tyle ogólna diagnoza – że amerykańscy liberałowie są w defensywie – co wskazana przez Lillę przyczyna tego stanu rzeczy oraz droga wyjścia. Za główny powód bolączek Lilla uznał bowiem „liberalizm tożsamości”, który zamiast na społeczeństwie jako takim koncentrował się na emancypacji poszczególnych grup. W ten sposób, zamiast podkreślać, co obywateli łączy, skupił się na tym, czym się od siebie różnią. „Zamiast stworzyć wizję społecznej solidarności, opartej na pojęciu obywatelstwa, amerykański liberalizm stał się tak zindywidualizowany, jak wizja Ronalda Reagana”, mówił Lilla „Kulturze Liberalnej”. „Różnica polegała na tym, że Reagan stawiał w centrum gospodarkę, a liberałowie koncentrowali się na sprawach społecznych. Taka polityka dzieli i jest w zasadzie libertariańska. W swojej książce nazywam ją «reaganizmem dla lewaków»”. Skutek jest taki, że dziś liberalizm w Stanach Zjednoczonych to, zdaniem Lilli, w zasadzie szereg oddzielnych ruchów skupionych na walce o prawa niekiedy bardzo małych grup społecznych. Jak osoby transpłciowe, które zajmują centralne miejsce w wyobraźni amerykańskich liberałów, a które stanowią niecałe 0,5 proc. wszystkich Amerykanów.
Nie znaczy to bynajmniej, że liberałowie mają porzucić walkę o prawa grupowe. Przede wszystkim jednak muszą reprezentować ludzi. Bez poparcia większości obywateli na dłuższą metę nie będą w stanie zrobić nic. Tymczasem do tej pory stosowana taktyka – kierowanie oddzielnych apeli do poszczególnych grup – jest receptą na klęskę. Klęskę tym bardziej prawdopodobną, że liberałowie z góry odrzucają jakąkolwiek dyskusję o poszukiwaniu kompromisu, politykę postrzegając w kategoriach albo–albo.
Gray ujmuje problem jeszcze dosadniej, kiedy twierdzi, że niektórzy zaczęli pojmować liberalizm jako „świecką religię”. I – wbrew własnym założeniom – nie uznają żadnych odstępstw od oficjalnej, wąsko pojętej doktryny. Albo akceptujemy pełen katalog „artykułów wiary” albo zostajemy uznani za odszczepieńców. To właśnie owi „odszczepieńcy” tworzą dziś elektorat radykalnej prawicy – uważają Gray i Lilla. Jeśli chcemy przeciągnąć ich na swoją stronę, musimy pójść na polityczne kompromisy i zastanowić się, jak pogodzić ze sobą sprzeczne wartości – liberalną otwartość z potrzebą bezpieczeństwa; liberalną wolność jednostki z potrzebą zakorzenienia w tradycyjnych społecznościach; liberalną tolerancję z konserwatyzmem części społeczeństwa.
„Wielka światowa antyliberalna reakcja jest między innymi efektem pogardy liberałów wobec innych. Wobec ludu, wobec chłopów i robotników” – zauważa z kolei historyk, profesor Uniwersytetu Oksfordzkiego, Timothy Garton Ash w rozmowie z Jarosławem Kuiszem. „Liberalni intelektualiści uważali pozostałych za ignoranckie relikty przeszłości, za osoby, które nie potrafią dostrzec tego, że historia zmierza w jednym kierunku. I że ten kierunek wyznacza liberalizm”.
Co ciekawe, awangardą tego katastrofalnego w skutkach poglądu mają być tak cenione na całym świecie anglosaskie uczelnie wyższe. „Na brytyjskich uniwersytetach bardzo dużo mówimy o różnorodności etnicznej i seksualnej, ale zapominamy o różnorodności ideologicznej”, mówi Garton Ash, podpisując się pod poglądami wyrażanymi także przez Graya, który na uniwersytetach zauważa tendencje do ścigania „myślo-zbrodni”.
Ta linia argumentacji brzmi przekonująco, lecz napotyka co najmniej dwa poważne „ale”.
Po pierwsze, czy uznanie dla poglądów politycznych przeciwników nie będzie równoznaczne z rozwadnianiem idei liberalnych? Z pewnymi poglądami – nietolerancją rasową chociażby – nie można poważnie dyskutować. To prawda, nikt jednak w obecnej debacie o kryzysie liberalizmu do tego nie nawołuje. Pytanie nie brzmi bowiem, jak wkupić się w łaski rasistów, ale jak „odzyskać” tych ludzi, którzy choć rasistami nie są, ostatecznie oddają swój głos na polityków, którym taki zarzut można byłoby postawić. Robią to przecież nie ze względu na rasizm – czy inne radykalne poglądy – ale często, pomimo tego, ponieważ nie widzą dla siebie alternatywy. Nad tym trzeba się poważnie zastanowić.
Po drugie, jak te zachodnie debaty o nadmiarze liberalizmu mają się do Polski, która pod tym względem znacząco od Zachodu odstaje? I to jest jednak nietrafiony zarzut. Polska, nawet jeśli wciąż różni się pod wieloma względami od państw zachodnich, to jest dziś częścią Unii Europejskiej. I błyskawicznie staje przed takimi samymi jak państwa Zachodu wyzwaniami: między innymi spadkiem zaufania do klasy politycznej i elit intelektualnych oraz słabnącą legitymizacją demokracji jako takiej.
Twierdzić, że te dyskusje nas nie dotyczą, to tak, jakby w roku 2008 powiedzieć, że nie dotyczy nas światowy kryzys finansowy, bo przecież udało się pozostać „zieloną wyspą”. Od 2015 roku próbuje się nas przekonać, że możemy stać się „narodową wyspą”.
A to taka sama mrzonka.
Zapraszamy do lektury!
Łukasz Pawłowski, Jarosław Kuisz