Przechodzenie faktów w fikcje jest jednym z bardziej fascynujących tematów, jakimi może się zajmować współczesny badacz z obszaru nauk społecznych i antropologicznych. W którymś ogniwie łańcucha, jaki stanowi przekazywanie informacji z pokolenia na pokolenia i z kraju do kraju, następuje paradoksalne pęknięcie, które zapewnia jego dalszą ciągłość. Wiedza o zdarzeniach staje się wiedzą o wyobrażeniach. Proces odwrotny zazwyczaj nie jest już możliwy.
Przypadek Draculi jest tu o tyle ciekawy, że postać ta jest związana ze specyficznym rejonem Europy, gdzie nieco później żyła i działała również Elżbieta Batory, kuzynka króla polskiego, o której chodziły słuchy, że kąpie się we krwi swoich służebnic. Osądzono ją i skazano na zamurowanie żywcem za morderstwa popełnione na kilkuset osobach. Oboje, Batorówna i Dracula, żyli na ziemiach niebędących w pełni ani Zachodem, ani Wschodem, ani Północą, ani Południem, ani Europą, ani Azją – a mających za to zmieszane cechy wszystkich tych obszarów geografii kulturowej. Na takich liminalnych terytoriach łańcuch komunikacji kulturowej zrywa się szczególnie łatwo i równie łatwo powstają tam ekstremalne mity. (Można tej uwadze przeciwstawić przypadek Gillesa de Rais, konetabla Francji i towarzysza broni Joanny d’Arc, oskarżonego o wymordowanie kilkuset dzieci chłopskich, które torturował, gwałcił i uśmiercał w swoim zamku – ten przypadek, prawdopodobnie pierwszy uchwytny dla nas kazus seryjnego mordercy-psychopaty, przydarzył się nie w jakiejś egzotycznej Transylwanii, lecz w sercu ówczesnej Europy. Różnica polega jednak na tym, że w przypadku marszałka de Rais zachowało się pełne dossier jego procesu – możemy czytać jego zeznania sądowe. Trudno więc mówić tu o micie).
Napisanie biografii postaci historycznej, powszechnie uznawanej za fikcyjną, jest sporym wyzwaniem, o ile biografia taka nie ma być rozczarowującym, nudnym repertorium faktów, imion i dat wypisanych z kronik. Czy autor biografii Draculi uniknął tej pułapki, to kwestia uznaniowa. W każdym razie wykonał sporą robotę, sczytując źródła historyczne z epoki, rekonstruując konteksty polityczne, a wreszcie – szkicując dzieje motywu Draculi w późniejszych wiekach. Partia książki poświęcona pośmiertnemu życiu jej bohatera jest najsłabsza, ponieważ do tego tematu lepiej niż historyk nadawałby się jednak literaturoznawca z nachyleniem antropologicznym, a jeszcze lepiej – antropolog z nachyleniem literaturoznawczym, ale mamy tu przynajmniej próbę prześledzenia drogi, po której Dracula historyczny przedostał się do krainy nieumarłych umarłych.
Ale kim właściwie był „prawdziwy Dracula”? Był to hospodar Wołoszczyzny Wład III Palownik (ok. 1428–1477), syn Włada II Diabła (Dracul), po którym otrzymał swój drugi przydomek („dracula” znaczy „syn diabła”). Te sympatyczne przydomki odróżniają władców z dawnych epok od przywódców nowoczesnych, noszących nieciekawe nazwiska, takie jak Ulianow albo Dżugaszwili. Życie i dzieło historycznego Draculi nie odbiegają daleko od normy jego epoki – składają się na nie wojny, intrygi, zmienne sojusze, lawirowanie między ówczesnymi mocarstwami, unieszkodliwianie konkurentów (do momentu, kiedy jeden z nich okazał się sprytniejszy) i tym podobne. Specyficzna jest natomiast szczególnie silna skłonność tego władcy do stosowania wobec swoich wrogów i pokonanych przeciwników kary polegającej na wbiciu na pal.
Dracula wbił na pal tylu ludzi, że wzbudziło to swoiste uznanie nawet w tamtych czasach, nieprzesadnie wrażliwych na prawa człowieka i cierpienia torturowanych – to dlatego zyskał swój pierwszy przydomek. Jedna ze sławniejszych opowiastek na ten temat przekazuje, że po zwycięskiej bitwie z Turkami Wład rozkazał wbić na pale dwadzieścia tysięcy jeńców, a na ich widok – był to cały las drewnianych słupów z tkwiącymi na nich ludźmi w agonii lub już martwymi, widok jak z horroru typu gore czy splatter – wielki wezyr zapłakał. Bizantyński kronikarz Laonikos Chalkokondyles, skądinąd jeden z najważniejszych dla nas świadków ostatnich lat Cesarstwa Bizantyńskiego, odnotował nawet rozmiar tego lasu pali – miał on podobno około kilometra szerokości i trzy kilometry długości. Trudno powiedzieć, czy Ruggero Deodato, reżyser osławionego w pewnych kręgach filmu „Cannibal Holocaust”, który zawiera między innymi scenę wbijania kobiety na pal, inspirował się źródłami na temat Włada Palownika, ale podobieństwo obrazów jest nieodparte.
Mógł on jednak posłużyć się również innymi źródłami. Wbicie na pal było w epoce przednowoczesnej częstym środkiem wykonania kary głównej w Europie Środkowej i Wschodniej, więc relacji na ten temat jest wiele. W piśmiennictwie polskim locus classicus stanowi opis zamieszczony przez księdza Kitowicza w jego dziele o obyczajach – na tej to relacji prawie na pewno opierał się Sienkiewicz, tworząc z właściwym sobie perwersyjnym smakiem scenę palowania Azji w „Panu Wołodyjowskim”. Kitowicz ze zdumieniem podkreśla niewiarygodną odporność na ból, jaką często przejawiali wbijani na pal hajdamacy ukraińscy. Dla współczesnego czytelnika równie zdumiewająca może być jednak również niewrażliwość na cudzy ból u tych, którzy tego rodzaju męki obmyślali i wprowadzali w życie. Przypomnijmy, że wbicie na pal nie powodowało wcale śmierci natychmiastowej ani nawet szybkiej. Człowiek nawleczony umiejętnie – czyli tak, aby drewno nie uszkodziło żadnego z narządów, których uraz jest śmiertelny – konał przez wiele godzin, a jeśli był mocnej kondycji, nawet przez kilka dni.
O znaczeniu kaźni w dawnych epokach napisano wiele i niczego mądrego do tej puli tutaj nie dodamy. Wydaje się jednak, że w sieci akademickich interpretacji zagubiło się gdzieś naiwne, proste spostrzeżenie, że w gorliwości, z jaką nasi przodkowie poddawali swoich niefajnych bliźnich wymyślnym torturom, jest coś z dziecięco-sadystycznej manii psucia, demontowania i rozpruwania zabawek w celu obejrzenia, co one mają w środku. I może cała średniowieczna oraz wczesnonowożytna machina prawno-religijno-sądowa, której częścią była procedura tortur (nie chodziło tam przecież o jakiś niekontrolowany wybuch agresji – wszystko było regulowane przepisami), również skrywała w sobie tę makabryczno-metodyczną ciekawość dziecka – co ty masz w środku? Co się stanie, kiedy wsadzę ci szpikulec do brzucha i zacznę nim gmerać?
Palowanie jako hobby Włada Draculi zeszło się w jego tradycji biograficznej z ludowymi wyobrażeniami chłopów wołoskich o wampirach – trupach wstających z grobów wskutek niedopełnienia jakichś powinności lub zobowiązań ich samych lub wobec nich jako żywych. W skomplikowany sposób, poprzez kroniki, ballady i opowieści ustne, niezbyt ważny władca małego kraju na rubieżach późnośredniowiecznej Europy wszedł w obręb wielkiej opowieści o tym, że granica oddzielająca życie od śmierci nie jest nieprzepuszczalna, a umarli mogą ją przekraczać. Zasięg i wpływ motywów wampirycznych – od ponurych i brutalnych postaci ze średniowiecza po urokliwe i pełne seksapilu wampiry obojga płci ze współczesnych przedstawień popkulturowych – jest rezultatem powszechności podszytej lękiem fascynacji (czy może podszytego fascynacją lęku), jaką wzbudza w ludziach wszystkich epok ta druga, ciemna (obok jasnej, wskazywanej przez wiary religijne) wizja życia po życiu.
Mityzacja Włada Draculi mogła dokonać się tak skutecznie i tak wcześnie (zaszła bowiem jeszcze w XV wieku, zaraz po jego śmierci) w dużej mierze dlatego, że z jego życia nie zachowały się żadne archiwa ani protokoły. Ogólnie rzecz biorąc, historiografia bez archiwów i protokołów jest skazana na niepełnosprawność i jako taka ustępuje w wyobraźni zbiorowej mitom albo po prostu pogłoskom i plotkom. Nie bez przyczyny jednym ze znamion nowoczesności jest lawinowy przyrost świadectw historycznych tworzonych od razu z myślą o tej roli. Ludziom oglądającym pale z nabitymi na nie z rozkazu Włada ofiarami nie przychodziło zapewne do głowy, aby utrwalić ten widok w szczegółowym opisie na użytek przyszłych pokoleń – zresztą jak mieliby to zrobić, skoro większość z nich nie umiała pisać, a czasy i rejony, w których przyszło im żyć, nie sprzyjały planowemu gromadzeniu świadectw. Opowiadali o tym okazyjnie innym, a jakieś obrazy, jakieś strzępy takich relacji przenikały potem do dalszych obiegów. Niczego więcej nie odzyskamy z tej przeszłości. Lecz porównajmy tę sytuację z powstawaniem oceanów relacji po obu wojnach światowych i z gorączką upamiętniania okropności tej drugiej, z jaką mamy do czynienia teraz, kiedy ostatni ludzie pamiętający ją z własnego doświadczenia przygotowują się do odejścia. Nasi następcy w XXII wieku będą mieć jasny obraz tej ciemności – o ile zechcą go oglądać, o ile ich ciemność nie będzie jeszcze gęstsza.
A skoro o odchodzeniu mowa, to warto na zakończenie tego felietonu wspomnieć, że w grudniu ubiegłego roku, mając 96 lat, zmarł były król Rumunii Michał I Hohenzollern-Sigmaringen – ostatni monarcha kraju Draculi. Był on również ostatnim człowiekiem na świecie, który pełnił funkcję głowy państwa przed II wojną światową, królem swojego kraju został bowiem jako dziecko sześcioletnie i był nim przez trzy lata, a potem raz jeszcze w latach 1940–1947. Ten zgon przeszedł raczej bez echa – obecnie bowiem wyczuleni jesteśmy na inne symbole.
Państwowy Instytut Wydawniczy dał nam teraz wznowienie biografii Draculi. Jest to „wydanie drugie poprawione”, jak głosi kolofon. Jednak pisownia „Norymbergii” zamiast „Norymbergi” oraz forma imienia bohatera z „c” na okładce („Dracula”) i z „k” na stronie tytułowej („Drakula”) to poprawki wątpliwej jakości. Mimo to cieszymy się, albowiem rzecz w pierwszym, dawno wyczerpanym wydaniu miała na pewnym portalu aukcyjnym zdecydowanie wywindowane ceny.
Książka:
Matei Cazacu, „Dracula”, przeł. Beata Biały, wydanie drugie poprawione, PIW, Warszawa 2018, seria: Biografie Sławnych Ludzi.
(Inspiracją do tytułu tego tekstu była twórczość komiksowa Tadeusza Baranowskiego).