Latem zeszłego roku przez nasz kraj przetoczyła się spektakularna fala protestów w obronie samorządnego sądownictwa. Zorganizowały ją organizacje pozarządowe i ruchy społeczne, w tym KOD i – bliska mi – Akcja Demokracja. Poza estetyczną świeżością, nowatorskim wykorzystaniem komunikacji internetowej i wyprowadzeniem na ulice nowych grup społecznych cechowało ją jednoznaczne odcięcie się od partii politycznych. „To protest bez polityków” – raz po raz słyszeliśmy na wiecach.
Zniechęcanie do polityków
Doskonale rozumiem źródła takiej narracji. Niewielu jest polityków, którzy budzą dziś entuzjazm liberalnej i lewicowej części społeczeństwa. W ogóle politycy niezbyt dobrze się w Polsce kojarzą. W sondażach szacunku do profesji lokują się gdzieś między rzeźnikiem i producentem min przeciwpiechotnych. Deklaracja, że zapraszamy na protest „wyłącznie obywatelski”, gwarantuje lepszą frekwencję. Obawiam się jednak, że strategia ta w niedługiej perspektywie doprowadzi nas na manowce kolejnej klęski wyborczej. Stanie się tak z kilku powodów.
Przede wszystkim odcinanie się od polityków jeszcze bardziej obniża zaufanie do nich. Skoro nie chcemy z politykami wychodzić na ulice, skoro dzień za dniem powtarzamy, że żadnej partii i komitetu wyborczego nie popieramy, to wysyłamy komunikat, że z politykami jest coś nie tak. Może nie, że kradną i biją dzieci, ale na pewno, że mają bardzo wiele, zbyt wiele, za uszami. Że za dużo razy poszli na złe kompromisy, że na pewno się nie zmienią i że ostatecznie nie warto im zaufać.
Pamiętajmy też, do kogo docierają komunikaty organizacji pozarządowych sprzeciwiających się kolejnym szkodliwym pomysłom rządu. Polska jest podzielona. W zależności od opcji politycznej śledzimy inne media, mamy swoje bańki w mediach społecznościowych. Dlatego nasze głosy trafią wyłącznie do osób nam podobnych. Nie obniżą politycznego zaangażowania zwolenników obozu władzy. Mniej głosów dostanie opozycja, a nie PiS.
Doskonale widać do w głośnych badaniach Macieja Gduli. To właśnie elektorat PO, Nowoczesnej i lewicy jest najbardziej rozczarowany i zniechęcony do polityki. Bicie w Schetynę jak w bęben, choć zwykle słuszne, tylko ten problem pogłębia.
Zniechęcanie do politycznego aktywizmu
Wrzucenie głosu do urny to jednak tylko ukoronowanie miesięcy kampanii. A najskuteczniejsza kampania wyborcza to taka, w której przekonuje się innych w twarzą w twarz. Stąd sławne uściski ręki kandydatów krążących po kraju. Tylko czasu kandydata nie wystarczy na spotkanie ze wszystkimi wyborcami.
To właśnie elektorat PO, Nowoczesnej i lewicy jest najbardziej rozczarowany i zniechęcony do polityki. Bicie w Schetynę jak w bęben, choć zwykle słuszne, tylko ten problem pogłębia. | Piotr Trzaskowski
Dlatego na rzecz partii czy komitetu wyborczego powinni działać aktywiści, członkowie partii lub po prostu wolontariusze. Nie zastąpią ich płatni roznosiciele ulotek czy firmy reklamowe, które zasypią płoty i mury naszych miast wyborczym śmieciem. Sąsiadowi, który zdziera buty dla sprawy, zaufam prędzej niż aktorce z telewizyjnego spotu. Taka mobilizacja wyborcza to norma w kampaniach wyborczych w krajach anglosaskich. Nie wiem, czy polskie partie polityczne są na nią organizacyjnie i mentalnie gotowe, lecz nawet gdyby były, to bez wolontariuszy rady nie dadzą. Kopanie coraz głębszego rowu między partiami politycznymi i działalnością społeczną liczbę chętnych do takiego zaangażowania z pewnością zmniejszy.
Co jest dobrą strategią
„Żadna z rzeczy, które ten ruch chce osiągnąć, nie stanie się, jeśli w rządzie nie będziemy mieli odpowiednich ludzi”, powiedziała dla brytyjskiego „Guardiana” Vanessa Wruble – dyrektor organizacji March On, która zorganizowała Marsz Kobiet na Waszyngton tuż po wyborczym sukcesie Trumpa. Niby to nic odkrywczego, ale dla zbyt wielu polskich aktywistów i aktywistek myśl o wsparciu partii lub kandydata pozostaje bardzo odległa.
Możemy kontynuować business as usual i wykorzystać czas do wyborów parlamentarnych na bronienie niezależności kilku instytucji lub chroniąc parę miejsc przyrodniczo cennych. W ten sposób może nam się udać zmienić ćwierć złej ustawy lub o parę miesięcy odwlec katastrofę, jak było w przypadku sądów.
Pozostaje pytanie, czy w perspektywie kilku lat to najlepsza strategia, by zrealizować cele, które mamy na sztandarach: wzmocnienie demokracji, ochronę klimatu i praw człowieka czy zmniejszenie nierówności społecznych. Myślę, że nie. Co nam po silnych i „bardzo odrębnych od zgniłej polityki” organizacjach i ruchach społecznych, kiedy kolejne wybory wygra PiS (lub PiS wraz z nacjonalistami)?
Obawiam się, że jeszcze jedna kadencja z Jarosławem Kaczyńskim u sterów i będziemy mogli z rozrzewnieniem wspominać, choć w wielu obszarach fatalne, czasy tuskowej ciepłej wody w kranie. W ciągu kilku lat sądy naprawdę mogą zacząć orzekać po myśli polityków, także w sprawach z udziałem aktywistów i aktywistek. Spadnie liczba mediów, które opowiedzą inną niż oficjalna wersję rzeczywistości. Partia rządząca, na wzór Węgier i Turcji, wzmocni się ekonomicznie, rozbudowując grono „swoich” oligarchów. A później, jak na Węgrzech, pozostanie nam się zastanawiać nie nad tym, kto wygra wybory, ale czy PiS uzyska konstytucyjną większość.
Ćwierć zmienionej ustawy czy kolejne cztery lata rządów PiS-u? Nie mam wątpliwości, co jest lepszą strategią realizacji celów statutowych organizacji i ambicji postępowych ruchów społecznych. Wymaga jednak wyjścia daleko poza granicę komfortu, porzucenia antypartyjnej retoryki, a w może nawet mniej lub bardziej otwartego wsparcia którejś z partii opozycyjnych. Paleta potencjalnych działań jest szeroka. Kolejna rytualna kampania profrekwencyjna nie wystarczy.
Nie trzeba zakładać partii
Paleta sposobów zaangażowania aktywisty i aktywistki w politykę partyjną jest szeroka. I nie trzeba od razu wchodzić na listę kandydatów. W NGO-sach jesteśmy ekspertami i ekspertkami w swoich dziedzinach, czyli mamy wiedzę potrzebną politykom do budowania programów. Czasem, szczególnie w lokalnych społecznościach, mamy też autorytet, który przekona wielu, by głosować w dany sposób. Zdarza się, że lepiej od zawodowych polityków wiemy, jak się zwracać do obywateli, by skłonić ich do zaangażowania społecznego, by rekrutować i organizować wolontariuszy na potrzeby kampanii. Niektórzy z nas mają dostęp do licznych list mailingowych i silnych kont w mediach społecznościowych.
Co nam po silnych i „bardzo odrębnych od zgniłej polityki” organizacjach i ruchach społecznych, kiedy kolejne wybory wygra PiS (lub PiS wraz z nacjonalistami)? | Piotr Trzaskowski
Niechęć do robienia tego w ramach partii politycznej też nie jest wymówką. Zeszłej wiosny w Wielkiej Brytanii lewicowy ruch społeczny Momentum samodzielnie prowadził kampanię wyborczą na rzecz Partii Pracy, pozostając poza strukturami partii. Działaczki z USA planują to samo. „Rok temu mieliśmy miliony osób maszerujących po ulicach” – opowiada Linda Sarsour – kolejna z organizatorek antytrumpowego Marszu Kobiet. „Teraz planujemy zaprowadzić tych samych ludzi, a także ich przyjaciół, do lokali wyborczych w 2018 roku”.
Doskonale rozumiem, że zaangażowanie w wyborczą grę niesie za sobą realne zagrożenia dla samych organizacji i ruchów społecznych. Co nam jednak po tych instytucjach, kiedy PiS zdobędzie konstytucyjną większość, zagłodzi niezależne media, odetnie większość źródeł finansowania organizacji i pozostanie nieczuły na głos społeczny niepochodzący z grona zadeklarowanych zwolenników tej partii?
Oczywiście, możemy, przyjaciele i przyjaciółki z ruchów społecznych, spożytkować następne półtora roku na tłuczenie po głowie polityków, którzy nie w 100 proc. reprezentują nasze wizje Polski lub na narzekanie, że PO jeszcze nie stała się nowoczesną lewicą. Obawiam się jednak, że w jesienny wieczór 2019 roku skończy się to głębokim poczuciem beznadziei i coraz mniej śmiesznymi rozmowami o kierunku emigracji.
* Powyższy tekst jest prywatną opinią autora i nie musi odzwierciedlać poglądów redakcji
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Kultura Liberalna.