Pierwszym krokiem do wygranej powinna być bowiem przynajmniej próba analizy rzeczywistości politycznej i społecznej. Analizy pozwalającej zrozumieć, dlaczego niemal 38 procent wyborców oddało głos właśnie na partię rządzącą. Dopiero wtedy – rozumiejąc motywację – będzie można zaproponować im alternatywę, która na te odkryte potrzeby odpowie, a jednocześnie nie będzie się wiązała z demolowaniem Konstytucji, kuriozalnymi decyzjami w polityce zagranicznej, podważaniem niezależności sądownictwa czy arbitralnym uznawaniem, który Polak jest „prawdziwy”, a który to zdrajca. Proste? Niekoniecznie.

„Pranie opinii społecznej”

Wśród antyrządowych jastrzębi dominuje logika odwrotna – najpierw należy ludziom powiedzieć, co tak „naprawdę” się stało i wciąż się dzieje, a następnie nieprzekonanych do tej wersji rzeczywistości na siłę przekonać. Dobrze oddała to w niedawnym wywiadzie dla portalu Jagielloński24 prof. Anna Giza-Poleszczuk, opisując mechanizm „prania opinii społecznych”.

„Polega na tym, że sami kreujemy dyskurs publiczny, narzucając określone etykiety, by potem wmówić ludziom, że tak właśnie myślą. Analizowaliśmy to z grupą współpracowników dla roku 2009, gdy obchodziliśmy 20. rocznicę okrągłego stołu. W mediach jedna strona mówiła wówczas o «umowie społecznej», druga o «zmowie elit». W samym środku tej medialnej burzy CBOS zadał pytanie obywatelom: «Czy Pani/Pana zadaniem okrągły stół był: (a) umową społeczną; (b) zmową elit?”. To nazywam mechanizmem «prania opinii społecznej». Najpierw kreujemy narrację, potem ją nagłaśniamy, a potem wmawiamy ludziom, że to są ich własne opinie”.

Tu potrzebne jest jednak pewne dopowiedzenie, ponieważ ten fragment rozmowy dotyczył pracy socjologów, a nie polityków i publicystów. Oczywiście nie jest tak, że w społeczeństwie panują jakieś trwałe, niezmienne opinie, które ludzie „mają”, a zadaniem na przykład polityka jest ich bierne odczytywanie i reagowanie na nie. To proces wielostronny. Nastroje i opinie społeczne ucierają się w nieustannej wymianie zdań między politykami, mediami czy właśnie szeroko rozumianymi elitami – muzykami, pisarzami, intelektualistami – a społeczeństwem. I trudno niekiedy stwierdzić, czy na przykład polityk dobrze odczytał opinię społeczną w danej sprawie, ukształtował ją, czy też – jak twierdzi Giza-Poleszczuk – „wyprał”.

Przykład? Polska liberalna i Polska solidarna, czyli słynny podział, który pomógł PiS-owi w wyborczym zwycięstwie przed trzynastoma laty. Tworząc tę dychotomię, politycy PiS-u dobrze uchwycili nastroje panujące w części społeczeństwa, ale jednocześnie wmówili społeczeństwu, że dzieli się na właśnie takie grupy. Inną formą takiego dzielenia były słynne „mohery” Donalda Tuska, którym były premier w domyśle przeciwstawiał Polaków otwartych, proeuropejskich i nowoczesnych.

Nie możemy więc powiedzieć, że zadaniem elit – w tym elit politycznych – jest jedynie badanie społecznego tętna, a następnie dostosowywanie przekazu do uzyskanego wyniku. Elity mogą również na owo tętno wpływać. I często to robią. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy przekaz idący – umownie – „z góry”, jest tak oderwany od opinii społecznych, że albo zostaje zignorowany, albo wywołuje skutek odwrotny od zamierzonego. A jeśli już do kogoś trafia, to wyłącznie do grupy już przekonanych.

Contrasi, neutralsi, symetryści

I właśnie tak jest w przypadku wielu antyrządowych jastrzębi. Ikoną tej grupy jest bezapelacyjnie Tomasz Lis, który nieustannie tropi odchylenia od jedynie słusznego nurtu w antyrządowym froncie, zgodnie z którym dziś Polacy dzielą się wyłącznie na dwie grupy: tych, którzy chcą rząd PiS-u obalić, i tych, którzy go popierają. W żadnej z tych grup nie ma miejsca na jakiekolwiek zróżnicowanie. Dotyczy to przede wszystkim osób wobec partii rządzącej krytycznych.

I tak, przed dwoma laty, Lis dzielił tych Polaków na „contrasów” i „neutralsów”. Ta pierwsza grupa bezwzględnie krytykuje wszelkie działania władzy. Grupa druga, nawet jeśli PiS-u nie popiera, to znajduje zrozumienie dla niektórych działań partii i przyczyn jej popularności. Zdaniem Lisa członkowie tej grupy robią to jednak nie z autentycznej chęci zrozumienia, ale we własnym interesie, po to, by władza dała im „immunitet od propagandowego pałowania”.

Dwa lata później – po sondażowych sukcesach i porażkach PiS-u, po implozji Nowoczesnej, po mniej i bardziej udanych protestach społecznych, po przetasowaniach w rządzie, po konfliktach w samym PiS-ie i na linii partia–prezydent, wreszcie po stopniowym odrodzeniu SLD – diagnoza naczelnego „Newsweeka”… nie zmieniła się ani na jotę. Jedyna różnica polega na tym, że dziś miejsce „neutralsów” i „contrasów” zajęli „symetryści” i „antysymetryści”. Ci pierwsi to użyteczni idioci PiS-u z tego prostego względu, że krytycznie odnoszą się nie tylko do propozycji partii, ale i opozycji. I – co najgorsze – dostrzegają, że niektóre działania rządu cieszą się autentycznym społecznym poparciem lub nawet oceniają je pozytywnie.

Zdaniem Lisa to niedopuszczalne, bo to, co PiS zrobiło z Konstytucją i sądownictwem dyskwalifikuje tę partię „absolutnie i ostatecznie”. Przecież nawet „Hitler, zachowując wszystkie proporcje, zabił wprawdzie miliony ludzi, ale zlikwidował bezrobocie i poradził sobie z inflacją”. Czy to znaczy, że można go usprawiedliwiać? Lis zaznacza oczywiście, że Kaczyńskiego do Hitlera nie porównuje, ale z jakichś względów właśnie tego porównania musiał użyć.

Dalej porównuje zresztą swoich wyimaginowanych „symetrystów” do członków PAX-u i PRON-u w czasach PRL, a następnie tłumaczy, że – jak niegdysiejsi „neutralsi” – „symetryści” są, jacy są, ze względów koniunkturalnych: bronią swoich programów telewizyjnych, radiowych czy szeroko rozumianych interesów, które inaczej władza by ukróciła. Żadnych przykładów tego, w jakim konkretnie przypadku takie qui pro quo zachodzi, autor niestety nie podaje. To zresztą cecha charakterystyczna publicystyki naczelnego „Newsweeka”. Jak pisał w recenzji zbioru felietonów Lisa Tomasz Sawczuk, jego „teksty są ubogie w fakty, oparte głównie na ogólnych odczuciach, nierzadko niechlujnie napisane, nie widać w nich starannej pracy ani wysiłku analitycznego. […] Chociaż Lis poświęca prezesowi PiS-u tak wiele miejsca, z jego książki nie dowiemy się, dlaczego właściwie partia Kaczyńskiego przejęła władzę, ani w ogóle nie dowiemy się, co z tą Polską”. Najnowszy wstępniak Lisa nie odbiega od tej normy.

Tym gorzej dla faktów…

Tomasz Lis może oczywiście wierzyć, w co chce. Problem jednak w tym, że naczelny „Newsweeka” rzekomo pisze swoje felietony nie dla czystej przyjemności, ale po to, by odsunąć PiS od władzy. Tymczasem każdy, kto w serwowane przez Lisa diagnozy uwierzy, na osiągnięcie tego celu szanse ma niewielkie. I to właśnie próbują tłumaczyć tak demonizowani „symetryści”. Nie chodzi o to, by twierdzić, że PiS i PO to „jedno zło”, ale by pokazać, że na samym krytykowaniu PiS-u i to jeszcze w formie tak topornej, jak robi to Lis, daleko się nie zajedzie.

Co ciekawe, ta teza – w odróżnieniu od opinii naczelnego „Newsweeka” – ma oparcie w danych. W niedawnym sondażu CBOS zapytał Polaków o to, dlaczego głosują na poszczególne ugrupowania. Wyborcy PiS-u swoje poparcie dla tej partii motywowali tym, że „dobrze i sprawiedliwie rządzi”, „dba o los zwykłych obywateli” i „wyprowadza Polskę z biedy”. „Wartości katolickie”, „prawicowość” czy „zmiany w sądach” miały dla tych ludzi znaczenie marginalne. Trudno uwierzyć, by porównania Kaczyńskiego do Hitlera – nawet zawoalowane – przekonały ich do zmiany zdania.

Jeszcze ciekawsze wyniki sondaż CBOS-u przynosi jednak wśród wyborców Platformy Obywatelskiej. Tu głównym czynnikiem jednoczącym jest nie program (ledwie 4 procent wskazań), ale chęć odsunięcia PiS-u od władzy (22 procent wskazań). Dlaczego to źle? Po pierwsze, wyborca, który chce przede wszystkim odsunięcia PiS-u od władzy, nie musi być lojalny wobec PO. Jeśli za jakiś czas największe szanse na pokonanie partii Kaczyńskiego będzie miała nie Platforma, ale jakakolwiek inna partia, to właśnie tam powędruje . Po drugie, jeśli czynnikiem jednoczącym wyborców danego ugrupowania jest niechęć do PiS-u i jej lidera, to staje się ono od PiS-u całkowicie zależne. Każde ocieplenie wizerunku rządu, zmiana personalna czy decyzja łagodząca napięcia społeczne może wywołać spadek motywacji do głosowania przeciwko obecnej władzy.

A właśnie motywacja jest tu kluczowa – Jarosław Kaczyński jako jeden z pierwszych w polskiej polityce zrozumiał, że wyborów nie wygrywa się głosami większości społeczeństwa, ale głosami najbardziej zmobilizowanej mniejszości. Nawet jednak w przypadku PiS-u ta mniejszość nie składała się wyłącznie z przeciwników „układu” czy sympatyków Antoniego Macierewicza i jego teorii. Aby wygrać, Prawo i Sprawiedliwość musiało przyciągnąć część wyborców innych partii. Ale dziś, przy poparciu na poziomie 35 procent, nie musi specjalnie poszerzać swojej bazy wyborczej – wystarczy, że zmniejszy liczbę tych, którzy chcą zagłosować na inne duże partie.

Platforma skoncentrowana jedynie na krytyce rządu i ludzie tacy jak Tomasz Lis, pilnujący czy owa krytyka jest dostatecznie krytyczna, bardzo PiS-owi pomagają. Sprawiają bowiem, że rywalizacja z partią rządzącą staje się wojną na przeczekanie, trwaniem w nadziei na to, że Prawo i Sprawiedliwość w końcu wywróci się samo lub pojawi się nowa partia, która – wbrew zaleceniom Lisa – zaproponuje wyborcom coś więcej niż porównania Kaczyńskiego do Hitlera i zatriumfuje w sondażach. Co wtedy zrobi Tomasz Lis? Poprze ów projekt, przekonując, że to skutek niezłomnej postawy jego i jemu podobnych publicystów.

Jednego Tomaszowi Lisowi nie można odmówić – walczy. Kłopot jednak w tym, że nie na tym froncie co trzeba i nie z tym co trzeba przeciwnikiem.

 

Fot. P. Tracz, Kancelaria Premiera, Uroczystość zaprzysiężenia rządu.