Na początek małe wyznanie. Należę do grona tych czytelników – a jest nas zapewne legion – którzy zazwyczaj omijają motta, a jeśli je czytają, to robią to bez większego natężenia uwagi, szukając w nich raczej chwilowej estetycznej podniety niż źródła wiedzy o dziele. A jednak starannie dobrane motto przypomina sekretny klucz. Za jego pomocą – jeszcze nie zapoznawszy się z właściwą treścią utworu – możemy ów utwór spróbować otworzyć i, wemknąwszy się do środka, określić jego ogólny kształt. Owszem, czynimy to trochę po omacku (stoimy wszak nie w głównym pomieszczeniu, lecz w ciemnej sieni), ale w sposób jak najbardziej uprawniony i co najważniejsze, nie pozbawiony sensu.
Day mi słyszeć radość i wesele
Jerzy Kronhold swój ostatni tom wierszy „Stance” opatrzył dwoma mottami. Pierwsze pochodzi z Biblii i jest fragmentem Psalmu LI: „Day mi słyszeć radość i wesele, a niech się rozradują kości moie, któreś pokruszył”. Drugi to fragment wiersza „Miłość (III)” autorstwa XVII-wiecznego angielskiego poety metafizycznego George’a Herberta podany w angielskim oryginale: „Love bade me welcome: yet my soul drew back, / Guiltie of dust and sinne”. W tłumaczeniu Stanisława Barańczaka dwuwiersz ten brzmi tak: „Miłość drzwi mi otwarła; lecz dusza nieśmiała / Cofa się pełna winy”.
Co owe dwa motta mówią cierpliwemu czytelnikowi poezji, który zdecyduje się przystanąć przy nich nieco dłużej? Po pierwsze, oba pochodzą z tekstów przesiąkniętych religijnym i metafizycznym duchem. Oczywiście, wszyscy, którzy znają poprzednie tomiki Jerzego Kronholda, wiedzą, że nie jest to zapowiedź liryki konfesyjnej. U poety nie znajdziemy ani religijno-egzystencjalnego rozdarcia, ani strzelistych aktów wiary, ani też znacznie skromniejszych, choć jednoznacznych gestów pokory wobec boskiego dzieła stworzenia. Jerzy Kronhold to nie Jerzy Liebert, Anna Kamieńska albo ksiądz Twardowski. Biblia i poezja Georga Herberta zapowiadają jednak pisanie o rzeczach najważniejszych – o tym, co konstytuuje nasz wewnętrzny, duchowy świat i co nadaje formę oraz sens światu zewnętrznemu.
Pokruszone kości
Oba zacytowane fragmenty są również pisane w pierwszej osobie i w obu podmiot liryczny zwraca się do wyższej instancji. W pierwszej jest nią Bóg, w drugiej – Miłość, która u Herberta utożsamiona jest z miłością Chrystusa. Jednak w wyżej wymienionych tekstach znacznie ważniejszą osobą niż adresat jest nadawca. To suplikant i pokutnik. Osoba grzeszna i pełna poczucia winy, a jednak pobudzona nadzieją na to, że zazna „radości i wesela”, które z woli Boga mogą stać się jej udziałem. A że Bóg jest nieskończenie miłosierny, nadzieja ta przechodzi wręcz w pewność. Przecież w wierszu Herberta podmiot liryczny, w dalszych wersach zapraszany do stołu przez Miłość, ostatecznie siada przy nim i spożywa podany przez nią posiłek. Obietnica oczyszczenia z grzechu, a więc z cierpień, jest więc dotrzymana.
Czym jest cierpienie, czym są „pokruszone kości” w przypadku Kronholda? „Podmiot liryczny to nie autor”, mówi nam teoria literatury. A jednak wiemy, że w tomie „Skok w dal”, wydanym w 2016 roku, poeta mierzył się ze śmiercią żony. Już wówczas po przejmujących wierszach z początku tomu, w których opisywał wspólne małżeńskie życie, następowały wiersze poświęcone wspomnieniom z dzieciństwa i lat młodości. Tom był więc pożegnaniem, ale też próbą spokojnego poukładania sobie swoich spraw na nowo. Motta „Stanc” zapowiadają jeszcze co innego – powrót do okresu „radości i wesela”, a więc zakończenie czasu żałoby i poszukiwanie pełni w jesieni życia.
Cień Batszeby
Na tym jednak nie koniec. W mottach kryje się kolejny ważny trop. Jerzy Kronhold pomimo swoich siedemdziesięciu lat nie zamierza się jeszcze kłaść do grobu, a przynajmniej nie myśli o tym podmiot liryczny jego wierszy. Szuka za to zwyczajnej, ludzkiej miłości. Tej najbardziej namiętnej i najbardziej zmysłowej. Uważny czytelnik szybko bowiem spostrzeże, co oznacza opatrzenie tomu wierszy mottem z Psalmu LI. Jak wiadomo, psalmy tradycyjnie są przypisywane królowi Dawidowi. Psalm LI jest pieśnią błagalną wzniesioną do Boga, skomponowaną po reprymendzie proroka Natana, który zganił Dawida w ostrych słowach za uwiedzenie pięknej Batszeby i doprowadzenie do śmierci jej prawowitego męża Uriasza. Król Izraela prosi w nim o wymazanie swoich grzechów, a także o „radość i wesele”. Biblia w innym miejscu informuje nas, że supliki Dawida zostaną ostatecznie wysłuchane i Bóg rozraduje jego „pokruszone kości”. A co najważniejsze, król poeta będzie się mógł cieszyć życiem wespół z olśniewającej urody Batszebą, która zostanie jego żoną. Z tej perspektywy Miłość z wiersza George’a Herberta również nabiera nieco innego znaczenia.
W ciemnej sieni „Stanc” Jerzego Kronholda wymacaliśmy więc znajome kształty. Jeśli dodamy do tego fakt, że fragment Psalmu LI jest zaczerpnięty z Biblii Gdańskiej, a więc z przekładu Nowego i Starego Testamentu dokonanego w XVII wieku przez zespół braci czeskich oraz kalwinistów i używanego później przez polskie zbory protestanckie, będziemy mieli dosyć wątków, by określić, czego możemy się spodziewać po tym tomie. Znajdziemy tu i pogodzenie się z losem po stracie bliskiej osoby, i próbę odbudowania zaufania do świata, i zmysłową miłość, i lokalne wątki – luterski Cieszyn, rodzinne miasto poety, ze wspomnień i z codziennych obserwacji.
Śmierć i pełnia życia
To wszystko w „Stancach” rzeczywiście jest. Przede wszystkim są owe „radość i wesele”, o które prosił w psalmie król Dawid, a za nim autor tomu. Dawno nie czytałem wierszy tak pełnych lekkości, melodyjnych, których wypowiedziana na głos fraza faluje niczym orzeźwiające morskie wody. Ta lekkość, obecna od pierwszego wiersza, jest wręcz nieprzyzwoita. Nigdzie nie musimy się przedzierać przez semantyczne zasieki, w żadnym miejscu rytmu nie zakłóca dysonans. Płyniemy przez kolejne wiersze rozkołysanym trzynastozgłoskowcem z regularną średniówką po siódmej sylabie niczym w najlepszych pieśniach Kochanowskiego. Tu i ówdzie spotykamy nie zawsze dokładny rym. Prawie zawsze wiersz jest oktostychem (jedynym wyjątkiem jest barokowa, tryskająca energią i pełna asonansów „Piosenka”). Można by powiedzieć, że tom jest skomponowany wręcz more geometrico, gdyby nie fakt, że całość jest wszystkim, tylko nie suchą matematyczną kalkulacją. To buchający życiem organiczny twór, wrośnięty w tłustą ziemię jak pęczniejące od soków rośliny – pełen życia i zmysłowości:
Pod jemiołą na dębie pocałuj mnie w usta,
tak pół żartem, pół serio, w istocie poważnie,
jakbyś wszystkie koszmary przeniosła do lustra
i widziała blask rzeczy i niebo w ekstazie.
Nalej wina do szklanki, albo piwo ciemne
wychyl za krotochwilę, która śni się jeszcze,
kto zostanie z powrozem, kto otrzyma pestkę,
powiedz chmurko kapryśna, zdradź podstępny wietrze.
W „Stancach” króluje więc życie – zgodnie z zapowiedzią obecną w mottach. Czy jednak wszystko da się z nich wyczytać? Chyba największą niespodzianką wynikającą z lektury tych wierszy jest fakt, że radosny witalizm Kronholda nie jest prostą afirmacją świata nieznającego śmierci i cierpienia. Pewien rodzaj radości z życia da się bowiem osiągnąć dopiero wówczas, gdy skonfrontujemy się ze śmiercią, oswoimy ją i pozwolimy się wypalić trawiącemu nasze wnętrze cierpieniu. Co prawda śmierć pojawia się w tomie bezpośrednio tylko punktowo, tak jak w wierszu „Ten ogród z tamaryszkiem”, w którym podmiot liryczny wspomina wizytę w miejscu kojarzącym mu się ze zmarłą ukochaną osobą („Ten ogród z tamaryszkiem, taki zaniedbany, / zwiedzam po twojej śmierci, jak park Persefony. / Jaszczurki, niezabudki, szafiru padwany / i stróż nocny padalec pełznie skaleczony”), ale cały czas w trakcie lektury mamy świadomość, że istnieje, że jest podszewką wszystkich rzeczy, o czym przypominają nam „orszak mrówek, egzekwie nad futerkiem kreta / w samym sercu kompostu” („Przypomina się lato”), a najbardziej prosta konstatacja, że pod koniec życia przychodzi się nam nim upajać głównie we wspomnieniach.
Niemal wszystkie wspaniałe, zmysłowe erotyki zawarte w „Stancach”, są bowiem wspomnieniem przeszłości. Wino, taniec, ciemne oczy jak słodkie borówki, stopa ukochanej, sama ukochana wreszcie to cień, światło na grobli, słomka na fali, duch, którego obecność się czuje, lecz którego nie da się dotknąć. Czyżby? Pamięć u Kronholda to cud ponownych narodzin. Zamiast potęgować melancholię – rozbudza zmysły, pozwala przeżyć nam wszystko jeszcze raz. To dzięki niej ponownie czujemy smaki dzieciństwa („Gałko muszkatołowa!”), doświadczamy obecności sióstr („Siostry”), matki („Moja mama”) i ojca („Polska, Piłsudski!”), zachłystujemy się tańcem i zapachem ukochanej („Tańczyliśmy przez chwilę”), ponownie lub może lepiej – wciąż – kochamy. W tym świecie zmysłowych wspomnień nawet ze śmiercią wszystko jest zatem na swoim miejscu, jak głosi tytuł zamykającego tom wiersza:
Wszystko na miejscu: Pan Bóg, szpital, cmentarz,
teatr, kino, boisko, czy trzeba coś więcej?
Gimpel, szlag, kręcisz nosem, zły był elementarz?
i dom starców, agonia, bólu słynne lekcje.
Wszystko ciurkiem, stopniowo, w jednym życiorysie:
ożenek, kopulacja, spazmy, dzieci, wnuki,
czy być mogło inaczej? Przecież życie śni się
poza sztuką przetrwania i męką dla sztuki.
Książka:
Jerzy Kronhold, „Stance”, wyd. Convivo, Warszawa 2017.
Książka nominowana
do Nagrody Literackiej Gdynia
w kategorii „Poezja”
Laureatów Nagrody Literackiej GDYNIA 2018 poznamy 31 sierpnia, gala odbędzie się w Muzeum Emigracji w Gdyni. Nagrodzie po raz pierwszy w tym roku towarzyszy festiwal Miasto Słowa, który rozpocznie się 27 sierpnia. Spotkania z nominowanymi a następnie laureatami Nagrody, warsztaty, akcje miejskie, projekcje filmowe i panele dyskusyjne nawiązujące do wątków pojawiających się w tytułach walczących o Kostki Literackie. Gościć też będziemy znamienitych polskich prozaików, w tym Jerzego Pilcha i Eustachego Rylskiego, a także Jacka Dukaja, Łukasza Orbitowskiego czy Olgę Drendę. Z Czech przyjedzie do nas Petra Hůlová, a Pablopavo i ludziki zagrają w Gdyni koncert. Program na www.nagrodaliterackagdynia.pl