Stanisław Bereś, „Gajcy. W pierścieniu śmierci”, wyd. Czarne, Wołowiec 2016

Iza Mrzygłód: Zacznijmy od pytań podstawowych. Czym była „Sztuka i Naród” (SiN), z jakiej tradycji wyrastała? I jak bohater dzisiejszego spotkania, Tadeusz Gajcy, znalazł się w tym kręgu?

Stanisław Bereś: Gajcy chodził do szkoły księży marianów na warszawskich Bielanach, a to była szkoła o wyraźnie narodowym profilu. Z jego notatek znamy zestawy lektur i zarys programu, na podstawie których można powiedzieć, że była to kuźnia narodowa, niemalże ONR-owska, budowana z dużą świadomością celu. Wszystko otulone było naturalnie płaszczykiem patriotycznym, bo tak to zazwyczaj się robi. Gajcy od początku znajdował się zatem w kręgu oddziaływania ideologii narodowej czy narodowo-radykalnej. Jego przystąpienie do „Sztuki i Narodu”, czyli czasopisma związanego z konspiracyjną Konfederacją Narodu, było w jakiś sposób naturalne i oczywiste.

Natomiast, jak dokładnie rozumowali mocodawcy, którzy dali pieniądze na „Sztukę i Naród”, tego powiedzieć nie potrafię. Z pewnością była to inicjatywa zgodna z koncepcjami przedwojennego ONR-u: budowy tak zwanych „młodych przyczółków” i postawienia na nową generację. Narodowa rewolucja miała się odbyć poprzez wychowanie w kulturze, jak to mówiono w czasach realnego socjalizmu. Więc uruchomili dodatek literacki, który miał skupiać zdolną młodzież i udawać organ politycznie neutralny. Przypuszczam, że od SiN-owców niespecjalnie wymagano ortodoksji ideologicznej, chociaż redaktorami naczelnymi aż do samego końca byli członkowie Konfederacji Narodu. Wszyscy kolejni redaktorzy naczelni byli KN-owcami [1], bo taka obowiązywała zasada, więc Gajcy również. Żadnego innego dowodu jego przynależności do tej organizacji nie mamy, choć patrząc na jego poglądy, można mieć pewne wątpliwości, czy on był prawowierny politycznie. Ale to nie znaczy, że mam wątpliwości, czy się zapisał.

Przypuszczam, że „Sztuka i Naród” była płodem następującego założenia: musimy jakoś młody narybek wychować i go przyciągnąć, więc stwórzmy pismo, które nazwiemy pismem literackim, a tak naprawdę będzie to rodzaj stawu, w którym wyhodujemy sobie młode karpie, wmawiając im i otoczeniu, że są złotymi rybkami. Tak czy owak, znajdą się później w naszych rękach.

IM: Czy skoro rodzice posłali Gajcego do znanej kuźni narodowców, to znaczy, że jego dom też był przesiąknięty tym duchem?

Trzeba powiedzieć, że ojciec Gajcego wcale nie był zwolennikiem tej linii politycznej, w stronę której poszedł jego syn, więc toczyły się pomiędzy nimi jakieś ostre spory, o których za dużo nie wiemy, bo rodziny na ogół ukrywają tego typu informacje. Matka nigdy na ten temat się nie wypowiedziała, ale gdy rozmawiałem z Mieczysławem Gajcym, bratem Tadeusza, to powiedział mi, że ich ojciec (robotnik kolejowy, prawdopodobnie lewicowiec) zdecydowanie krytykował wybór syna i próbował mu go wyperswadować. Było już jednak za późno, bo Gajcy trafił do podziemnego kompletu polonistycznego, w którym był Andrzej Trzebiński i Wacław Bojarski (obaj SiN-owcy i KN-owcy), którzy z miejsca – widząc jego talent literacki – wciągnęli go do pracy redakcyjnej. Kiedy dokładnie przystąpił do Konfederacji, nie wiemy. Jest możliwe, że w chwili objęcia redakcji „Sztuki i Narodu”.

Piotr Kieżun: W „Sztuce i Narodzie” mało jest tekstów przedstawicieli starszego pokolenia – na początku pojawiał się na łamach krytyk Włodzimierz Pietrzak, a z poetów tylko Jerzy Zagórski. W jakim stopniu młodzi SiN-owcy mieli wolną rękę, mogli czuć się gospodarzami pisma? Czy jedynie powtarzali idee, które im podsuwano?

To było w gruncie rzeczy chytre, ale i dalekowzroczne założenie mocodawców SiN-u: jeśli nie damy im dużego pola wolności, to ich nie przyciągniemy do siebie. A oni sami przychodzili, bo dwudziestoletni autorzy nie mieli wówczas zbyt wielu możliwości publikowania. Na początku nałożono na nich gorset polityczny, więc dominowały tam teksty programowe prawdziwych KN-owców, jeszcze z przynależnością ONR-owską. Tylko, że oni szybko zniknęli, bo wyparły ich młode wilki. Nie wykluczam, że tak zaplanowano.

Tadeusz Gajcy

Cały kłopot w tym, że „Sztuka i Naród” istniała dość krótko, od kwietnia 1942 do lipca 1944 roku, zatem szalenie trudno jest śledzić jej ewolucję. Nawet jednak w tym krótkim czasie widać znaczącą różnicę między tym, jak pismo widzieli Wacław Bojarski i Andrzej Trzebiński, a jak widział je Gajcy. Z czasem bowiem nastąpiło ewidentne wycinanie problematyki politycznej. My nie wiemy tak naprawdę, na ile mocodawcy polityczni pozwalali im na to, na zasadzie „odpuszczamy, róbcie sobie co chcecie”, a na ile było to niebezpieczne przeciąganie liny. W moim odczuciu ryzyko istniało. Gdy Gajcy zaczął się spotykać z ekipami „Dźwigarów” i „Drogi”, przewąchiwać się z nimi na meczach piłkarskich, na podwarszawskich polach, potańcówkach i przy wódce, ewidentnie chodziło o jakąś fuzję i ponadpartyjny deal, bo mówił o tym wprost. Wcześniej było nie do wyobrażenia, żeby redaktor „Sztuki i Narodu” spotykał się z Krzyśkiem Baczyńskim i wspólnie z nim zastanawiał się, czy nie dałoby się zbudować czegoś wspólnie. Poza tym wiemy, że Natalia Bojarska, organizacyjna muza i świeża wdowa po drugim redaktorze naczelnym SiN-u, a zatem osoba licząca się, była wściekła na Gajcego za otwieranie się na „wrogie politycznie” środowiska.

IM: Gajcy poszukiwał również drukarni, która byłaby niezależna od poligrafii organizacji narodowych.

To była ważna kwestia, bo KN miała bardzo dobrze ustawioną, prawdziwą poligrafię. Jak weźmiemy do ręki jej pisma, szczególnie „Nową Polskę”, widzimy periodyk wydrukowany na znakomitym poziomie. Pamiętam, jak byłem zdumiony, gdy jako młody człowiek pierwszy raz miałem go przed oczyma w archiwum Zakładu Historii Partii KC PZPR, bo tylko tam wtedy można było znaleźć te materiały. Myślałem sobie: to chyba jakaś ściema, przecież oni nie mogli na takim poziomie technicznym wydawać w czasie wojny, a wydawali. Na „Sztukę i Naród” już tych środków nie starczyło, więc była drukowana przez długi czas na powielaczu, ale i tak mogli się z tego cieszyć. Jeżeli więc Gajcy był gotów zrezygnować z tego naprawdę dobrego zaplecza i nadziei na dostęp do jeszcze bardziej profesjonalnej poligrafii, po to żeby mieć więcej samodzielności, to moim zdaniem, wiele ryzykował. Jestem pewien, że ani Bojarski, ani Trzebiński by tego nie zrobili. Również dlatego, że byli bardziej ortodoksyjni, bardziej wierzący w ideologię. Sądzę, że Gajcy wierzył w nią słabo albo w ogóle. Pewnie tyle, ile musiał.

IM: Czesław Miłosz też sugeruje, że sam profil tego pisma i ambitne założenia filozoficzne, musiały w końcu doprowadzić jego redaktorów na manowce, to znaczy, że oni musieli rozsadzić te ramy, w których funkcjonowali.

Tak naprawdę w tym wszystkim chodzi o podstawowe pytanie: jak pogodzić wizję kultury imperialnej z wizją kultury liberalnej, wybaczcie państwo tak mocną dychotomię. Czyli jak pogodzić coś, co jest nie do pogodzenia: wolność artysty z wizją kultury stotalizowanej. Po to została wymyślona cała koncepcja uniwersalizmu.

PK: Przypomnijmy, to był pomysł ojca Pawła, czyli Józefa Warszawskiego, jezuity.

Tak jest. To była właśnie próba pogodzenia tych sprzeczności. W myśli Warszawskiego zawarta jest koncepcja, że Polacy potrzebują wielkiego wychowawcy, takiego powiedzmy führera, bez używania tego słowa. W jednym z tych najważniejszych artykułów programowych Konfederacji Narodu czytamy: „Jest rzeczą absolutnie pewną, że Polaków nie wychowa żadna konstytucja, żaden Sejm, nawet ten mityczny, wybrany na podstawie najuczciwszych pięcioprzymiotnikowych wyborów. Polakom trzeba wychowawcy”. Nie ulega wątpliwości, że ten sen o führerze był wyrazem tęsknoty za rządami autorytarnymi, za silną, zdecydowaną władzą, która miała dodatkowo być wzmocniona przez organ, który ideolodzy Konfederacji nazywali Strażą Praw, czyli instytucją stojącą ponad instancjami ustawodawczymi i dysponującą pełnomocnictwami, umożliwiającymi dokonywanie poprawek w konstytucji. Czym oni to uzasadniali? Dobrem jednostki! „Wolność jednostki i jej prawa – pisali – mają być ograniczone, co ostatecznie ma jej wyjść na dobre”. Przepraszam bardzo, jeśli ograniczymy wolność wypowiedzi i poglądów, to jakim cudem ma to wyjść na dobre? A to były koncepcje wypowiadane zupełnie serio. Oni – młodzi redaktorzy, działacze i bojowcy – sądzili, że dojdzie do takiego uwewnętrznienia społecznej dyscypliny i autorytarnego modelu państwa, że jego obywatele staną się trybikami wielkiej maszyny, bez poczucia utraty wolności.

Zachęcam Państwa do lektury dziennika Andrzeja Trzebińskiego, bo tam bardzo wyraźnie widać jego miotanie się. On był bardzo ideowym redaktorem i głęboko myślącym młodym człowiekiem, więc wiedział lub czuł, że te rzeczy źle się godzą i w dużym stopniu to powodowało napięcia. W jego pamiętniku są miejsca, w których jest mowa o jawnym konflikcie, kiedy Trzebiński chciał już prawie występować z Ruchu Kulturowego albo nawet z KN, bo czuł, że znajduje się na marginesie. Potem jednak doszło do jego rozmów z Bolesławem Piaseckim, w czasie których jakoś sobie wszystko uklepali. To szukanie kleju, łączącego wolność ekspresji twórczej z wzorcem kultury imperialnej, było trudne. Mówię to z pewną ironią.

PK: Przejdźmy do twórczości Gajcego. Jak się najpierw czyta mocną SiN-owską publicystykę, będącą wezwaniem do ustanowienia uniwersalizmu w tym specyficznym ujęciu i propagującą wizję silnego człowieka, którego trzeba w sobie wyhodować, a potem spojrzy na literacką twórczość autorów pisma, to odczuwa się duży dysonans. W przeciwieństwie do publicystyki twórczość jest albo bardzo liryczna, albo pełna groteski. Dramat Trzebińskiego „Aby podnieść różę” można wręcz pomylić z dziełem Witkacego. Podobnie rzecz się ma z „Misterium niedzielnym” Gajcego, które jest pastiszem apokalipsy podmiejskiej. Jak pan odczytuje tę groteskę? Czy ona miała pełnić funkcję terapeutyczną, stanowiła odpowiedź na zderzenie z wojną? I jak się ona ma do wyznawanej przez nich ideologii narodowej? Tego przecież nie da się ze sobą pożenić.

Też nie potrafię tego pożenić, ale za to ich lubię. Pan dotyka sprzeczności, która tkwi pomiędzy programem a twórczością literacką, szczególnie poezją, ale słusznie pan podkreśla, że dotyczy ona również dramatu. Wyobrażam sobie, że gdybym był Piaseckim i przeczytał „Misterium niedzielne” w 1943 roku, to chyba bym takiego redaktora „Sztuki i Narodu” wyrzucił na zbity pysk. Można oczywiście to poetyckie widowisko traktować jako pastisz na apokalipsę, ale przecież możemy je odczytywać też jako satyrę na różnego typu ruchy polityczne, które pasożytują na ludzkim strachu, próbują zawłaszczać ludzi i robić im wodę z mózgu. Gajcy doskonale pokazuje, jak to jest robione przy pomocy wieszczych urojeń, które się wykorzystuje w celach socjotechnicznych. Tłum robi dokładnie to, czego chcą samozwańczy prorocy, na przemian kokietując go i strasząc. Każdą bzdurę można wywiesić na sztandarze, byle tylko dobrze pachniała skojarzeniem religijnym albo patriotycznym.

Gdybym ten utwór Gajcego przeczytał, będąc szefem lub wiceszefem takiej organizacji, uznałbym to za atak na podstawę mojego programu i systemu działania. Do tego jednak nie doszło. Zastanawiam się więc, czy mocodawcy w ogóle czytali te utwory. Może krążyły w taki sposób, że nie do wszystkiego mieli dostęp, albo nie mieli czasu tego przemyśleć. Bez wątpienia musieli znać teksty poetyckie, które były drukowane w „Sztuce i Narodzie” i ukazały się w Bibliotece SiN-u, chociażby „Widma”. Ale nie musieli nawet rugać ich autorów, bo robili to za nich „dziarscy chłopcy” z redakcji. Gajcemu zmyli głowę jako defetyście i somnambulikowi. Wiemy przecież, jak ostra była reakcja części zespołu na ten poemat Gajcego, który jeszcze wtedy nie był redaktorem naczelnym. To był brutalny atak! Sflekowali go za katastrofizm, za schyłkowość, za postawę pasywizmu i poddania się historii. Nam tutaj chodzi o manifestowanie postawy czynnej, aktywnej oraz walkę zbrojną – argumentowali – a tu nagle zdrada! Na łamach ich pisma własny autor rozsnuwa jakieś rozkładowe miazmaty, które wyssał z kultury burżuazyjnej. Dla nich to był syndrom słabości.

Członkowie SiN-u doskonale czuli i widzieli, że to jest poetyka i postawa, które w ogóle się nie mieszczą w ortodoksji ich programu politycznego. Dlatego mu przyładowali i to takimi samymi argumentami, jakich używali również po publikacji cyklu „Gdziekolwiek ziemia” lewicowca Tadeusza Borowskiego. Używali tych samych argumentów: motyw snu to wyraz niechęci do podjęcia działania, to rodzaj hibernacji, syndrom zbabienia, śmierci woli.

Gdy patrzymy na poetyckie teksty Trzebińskiego, to tam też nie ma śladów ideologii, więc znów trzeba iść po nią do piosenek albo do artykułów programowych. I to jest coś zupełnie nieprawdopodobnego. Tak jakby w pismach tych młodych artystów nastąpiło przecięcie spoiwa głównego między prawą i lewą półkulą. Prawa półkula jest cywilna, poetycko-literacka, lewa żołnierska, publicystyczno-polityczna, a między nimi przechodzą jakieś kable, ale bardzo słabo przewodzą prąd.

IM: Jaka była rola katolicyzmu w ich twórczości? Bolesław Piasecki jeszcze przed wojną postulował budowę katolickiego państwa narodu polskiego. O Trzebińskim pisał Miłosz, że katolicyzm był w nim taką najczystszą nutą, która mogła rozwinąć się w bardzo szlachetnym kierunku. Natomiast u Gajcego brak jakichkolwiek śladów odniesień religijnych. Jak to było z katolicyzmem wychowanka księży marianów i ojca Warszawskiego? Pochłaniałam tę książkę i szukałam odpowiedzi na to pytanie.

Gdybym coś takiego znalazł, to bym chętnie do niej wepchnął. Nie ma w zasadzie materiałów, które wyjaśniałyby, jak głęboka była jego duchowość religijna, poza oczywiście stereotypowymi opowieściami rodziny. Oczywiście, starałem się ją wyczytać z jego wierszy, w których nie wiadomo czasem, z kim on dialoguje, bo raz wydaje się, że z obłokiem, a raz że z potomnym, ale po jakimś czasie orientujemy się, że on rozmawia z Bogiem. Bardzo często też rozwijał jakiś wiersz, który na oko wyglądał na czysty erotyk, a tak naprawdę był to wiersz religijny, w którym stawiał pytania o sens świata – kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za zło. To samo zresztą robił Baczyński. Chodzi o słynne zagadnienie: unde malum? – które zawsze dręczyło filozofów i pisarzy. On pytał więc w swoich wierszach o fundamenty chrześcijaństwa, o moralność kreacji, o teodyceę.

PK: Tu również nie ma próby przemycenia katolickiej ortodoksji.

Nie ma, więc on dbał o to, żeby nie pojawiały się wielkie figury i symbole religijne. Raczej je ukrywał, próbował „zlaicyzować”, nawet w tych lirykach, które są ewidentnie dla mnie sporami z Bogiem, w których zawarte są pytania o sens świata i cierpienia, a także źródło zła – w jaki sposób ono w ogóle przedostało się do rzeczywistości, skoro została wykreowana z dobrą wolą? W jaki sposób może dochodzić do tych koszmarów, które rozgrywają się dookoła? Przy czym, co intrygujące, w jego wierszach nie pojawiają się martyrologiczne obrazy i oskarżenia. Jeśli już, to tylko apokaliptyczne krajobrazy, jak z malarstwa Boscha. Bardzo to wszystko jest u niego wycieniowane. Wydaje się, że była to duchowość pogłębiona.

Tadeusz Gajcy

Jedyne, co wiemy na pewno, to że Gajcy jako chłopiec służył codziennie do mszy o szóstej rano, a jego babka była bardzo religijna, więc się wzajemnie nakręcali. Nie wiemy, jak wyglądały jego praktyki religijne jako dojrzałego człowieka, ale jeżeli miały kształt znany nam z jego liryki, a zatem dyskretny i uwewnętrzniony, to trzeba założyć, że było to absolutnie serio. Nigdy nie zostało jednak użyte w postaci egzaltowanej lub pompierskiej ani w poezji, ani w publicystyce. Ale gdy pamiętamy, co napisał w „Widmach”: „Kochaj pocisk z niedobrego kruszcu, gdy ci nad włosem leci prosty […] i człowieka, w którego godzisz mrużąc oko”, trudno nie poczuć ścisku w gardle. To jest ewangeliczny nakaz „miłowania nieprzyjaciół”, wyartykułowany w dobie ulicznych egzekucji i krematoryjnych pieców. Jak to pogodzić z konfederacyjną apologią siły i duchem żołnierskim?

IM: Skoro dotknęliśmy pytania o zło w świecie, to czy Gajcy w ogóle widział Zagładę? I czy ci młodzi literaci związani z Konfederacją Narodu, która wywodziła się z antysemickiego ONR-u, też byli antysemitami? Jak oni postrzegali to, co się dzieje?

Na to pytanie nie ma jasnej i prostej odpowiedzi, więc przytoczę kilka wypowiedzi, które zamieściłem również w książce. Po pierwsze, jest to słynne zdanie z „Nowej Polski”, że to, co robią Niemcy, jest straszne, ale musimy sobie uświadomić, że dzięki temu Polska zostanie „odżydzona”, więc ten „najgorszy element społeczeństwa” zostanie usunięty. Opublikowano to na tej stronie „Nowej Polski”, na której Gajcy miewał czasem swoje felietony. Tekst jest niepodpisany, więc istnieje cień domniemania, że mógł go napisać, chociaż stylistycznie w ogóle do niego nie pasuje. Nie wykluczam, że w tym momencie działa przeze mnie empatia dla autora, z którym spędziłem sporo czasu, więc musiałem go jakoś polubić. Nie można jednak stuprocentowo wykluczyć, że to był on, zwłaszcza że w paru jego artykułach programowych na łamach SiN-u ten antysemityzm jest widoczny. Najlepszym przykładem jest jego manifest „Już nie potrzebujemy”. Notabene, oczywistość jego przesłania dla jednych jest krzycząca i uderzająca, a dla innych całkiem nieoczywista lub w ogóle go nie ma. Mówię tutaj także o historykach literatury. Mam za sobą parę rozmów, w czasie których zostałem doprowadzony do białej gorączki, bo ktoś mi w żywe zaprzeczał, że tam są wątki antysemickie, choć Gajcy czarno na białym pisze, że twórczość Tuwima, Słonimskiego i Leśmiana jest „psychicznie obca tej ziemi”. Ciekawe, że wybrał akurat autorów pochodzenia żydowskiego… Dla mnie jest to ewidentnie antysemickie, ale są tacy, dla których to jest neutralne. Ciekawe dlaczego?

Po drugie, jeżeli mieszka się w domu, którego okna wychodzą dokładnie na bramę Umschlagplatzu, to trudno nie dostrzegać tego, co się dzieje z Żydami. Specjalnie dałem w książce plan, pokazujący, że ulica Dzika, na której mieszkał Gajcy, była rodzajem wpustu w getto. Przed jego oknami przechodziły te tłumy idące do pociągów, które jechały wprost do Treblinki. Z relacji brata poety wiemy, że dzieci żydowskie nieraz przechodziły przez mur lub przekopywały się pod nim, pojawiając się w klatce schodowej ich domu, gdzie dostawały czasem jakieś jedzenie. A jednocześnie w twórczości Gajcego nie ma śladu tematu żydowskiego i Holokaustu, nawet w jednej frazie. Jest to dla mnie coś absolutnie zdumiewającego i nie do przyjęcia.

Po trzecie, Danuta Ambroziewicz, przyjaciółka Gajcego, u której się dożywiał i przesiadywał całymi dniami, a której ojciec miał fabryczkę na terenie getta, więc miała przepustkę i wchodziła tam prawie codziennie, dokładnie wiedziała, jak wygląda świat za murem. Niejednokrotnie rozmawiała o tym z Gajcym. Dwukrotnie mnie zapewniała, że nigdy w życiu nie zauważyła u niego żadnego odruchu czy stwierdzenia, które mogłaby zakwalifikować jako antysemickie. Gdyby ktoś marudził, że mówimy tu o pamięci osoby dziś dziewięćdziesięcioletniej, dopowiem, że mam zanotowaną też relację Władysława Bartoszewskiego, który był kumplem Gajcego z tego samego kompletu i do końca miał świetną pamięć. On mówił, że chłopcy z SiN-u „mieli wredne poglądy”, ale Gajcy czegoś takiego jak oni nie wygadywał. Dlaczego w takim razie wyszczekał te antysemickie kawałki w swojej publicystyce? Można podejrzewać, że dopasował się do „poprawności politycznej” swojego środowiska, w którym musiał się jakoś wykazać. Zwłaszcza, że krytykowano go za miękkość i brak ideowości.

IM: Bartoszewski wspominał również, że Bojarski z wielkim przejęciem opowiadał mu, jak był świadkiem likwidacji getta w Otwocku i jak okropnie się potem Polacy rzucili na mienie pożydowskie. Miał o tym opowiadać wyraźnie poruszony moralnie, ale w żaden sposób nie znalazło to odbicia w tym, co pisał i publikował.

Możemy podejrzewać konformizm polityczny. SiN-owcy wiedzieli, że w tym środowisku i na tych łamach muszą spłacać jakiś serwitut polityczny, nawet jeśli po ludzku byli przejęci Holokaustem. Gdy siedzisz między wronami, kraczesz jak one. Ale nawet wtedy jakiś ślad tej przemilczanej empatii powinien pozostać na piśmie, bo pamięć przyjaciół to względny dowód. Niestety w żadnym pamiętniku, dzienniku ani w żadnych notatkach liderów redakcji nie znalazłem nic na jej potwierdzenie.

Andrzej Trzebiński

Zwróciłbym też uwagę na dzielnicę, w której Gajcy mieszkał, zanim się wyprowadził na Marymont. Ulica i kamienica, w której się urodził, była w większości zamieszkana przez biedne rodziny żydowskie. Od dziecka był więc zanurzony w ich świat po uszy. Dlatego też tak bardzo mnie porusza fakt, że nie mogę znaleźć żadnych prywatnych dowodów na to, że eksterminacja Żydów chwyciła go za gardło. On i jego koledzy widzieli to na własne oczy, widzieli zagładę części miasta. Ale żeby w żadnym miejscu nie utrwalić nawet śladu współczucia i przejęcia…?

Adam Puchejda: W wojennej korespondencji Miłosza i Andrzejewskiego Zagłady też właściwie nie ma. A Andrzejewski mieszkał obok getta!

Też mnie to dotyka. Pamiętacie państwo dzienniki Dąbrowskiej, a zwłaszcza zapis z tego dnia, w którym dokonywała się zagłada getta, a ona poszła się opalać nago na dachu? Jej przeszkadzały latające w powietrzu spalone papiery z getta… Przecież dobrze wiedziała, co się tam dzieje. Jak zatem reagowali polscy intelektualiści? Nie zawsze tak jak byśmy chcieli.

AP: Dąbrowska w dziennikach nie kryła się ze swoim antysemityzmem, ale mnie nawet nie o to chodzi. Zastanawia mnie milczenie innych pisarzy. Czytałem listy Andrzejewskiego z rosnącym zdumieniem. To jest czas, kiedy likwidowano getto, a on praktycznie ani razu o tym nie pisze.

Magdalena Grochowska: Ale pisze o tym opowiadania…

AP: Nie wspomina o tym w prywatnej korespondencji.

IM: A inne aspekty rzeczywistości wojennej się tam pojawiają?

AP: Tak. Na szczęście nie pisze tylko o André Gidzie.

Jak się ma z jednej strony okna na getto, a z drugiej na Umschlagplatz, to jak można o tym nie napisać, jak można tego nie przeżyć, nie przetrawić? Chciałem tę zagadkę rozwiązać z pomocą kilku osób. Między innymi poprosiłem o opinię Piotra Mitznera. Napisał mi tak: „Kiedy czytam wiersze Gajcego, staram się odsuwać na bok myśl o jego poglądach politycznych i społecznych, albo próbuję je usprawiedliwiać niedojrzałością dwudziestolatka, ale pytanie o obojętność wobec Zagłady, która była tuż za oknem, trudno tak zwyczajnie oddalić. Zresztą jest to pytanie, które zadajemy nie tylko Gajcemu, ale też innym, na przykład Marii Dąbrowskiej jeżdżącej tramwajem przez teren getta. Dlaczego ze strony aryjskiej świadectw jest tak niewiele? Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdzie się satysfakcjonująca odpowiedź, są jednak pewne poszlaki. Zaryzykowałbym tezę, że najważniejsze z tamtych lat teksty literackie napisali ludzie odwróceni od okien. To nie znaczy, że w drugiej i trzeciej warstwie ich wierszy i prozy, nie ma przerażenia i trwogi. Są, ale stłumione i skondensowane. W tym sensie przemilczenie jest wysłowieniem. O innej przyczynie wspomniał kiedyś Adam Mauersberger i potwierdzają ją zapisy w dziennikach Korczaka, Rembeka i Nałkowskiej. Mauersberger twierdził, że w codziennych rozmowach starano się wówczas unikać słów: Niemcy, okupacja, wojna, getto. Był to, jak rozumiem, zabieg magiczny. Jednym z najważniejszych świadectw, mówiących o wojennym znieczuleniu jest esej Stanisława Ossowskiego «Z nastrojów manichejskich», który był napisany w 1943 roku, być może nawet podczas powstania w getcie. Autor wylicza powody, dla których człowiek pod presją wojny staje się obojętny. Z jednej strony jest to nadmiar śmierci, prowadzący do wątpliwości, czy życie ludzie w ogóle jest konieczne, z drugiej dwoistość natury ludzkiej, która potrafi jednocześnie współczuć i omijać cierpienie obojętnie. W takich warunkach człowiek uczy się selekcjonować swoje współczucie. Uczy się nie przejmować silnie sprawami, w których nic nie może pomóc, inaczej bowiem utraciłby równowagę nerwową i zniszczyłby, w znacznej mierze bezpłodnie, siły które mógłby wyzyskać nierównie użyteczne w innych okazjach”. Czy te myśli mają zastosowanie do Gajcego? Niestety, tego nie wiem.

 

Przypis:

[1] Konfederacja Narodu (KN) – polityczno-wojskowa organizacja konspiracyjna, utworzona 28 września 1940 roku w Warszawie w środowisku przedwojennych działaczy Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR) w wyniku połączenia kilku organizacji konspiracyjnych. W jej skład weszły: Gwardia Obrony Narodowej, Pobudka, Tajna Armia Polska „Wawel”, Znak, Związek Czynu Zbrojnego.

 

* Transkrypcja i opracowanie tekstu: Łukasz Bertram, Hubert Czyżewski, Piotr Kieżun, Iza Mrzygłód.

Seminarium zostało zorganizowane dzięki finansowemu wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.