Brak dyskusji nad referendum konstytucyjnym nie jest wyrazem braku dojrzałości. Wynika z trzeźwej oceny tego, czym to referendum jest: zagrywką prezydenta dążącego do wzmocnienia swojej pozycji w obozie władzy. Po pierwszych miesiącach rządzenia, gdy Andrzej Duda odgrywał rolę notariusza posunięć partii rządzącej, prezydent najwyraźniej doszedł do wniosku, że jeśli nie chce przejść do historii jako „Adrian”, musi wyjść z własną inicjatywą.
I wyszedł – z pomysłem na referendum konstytucyjne. Referendum, które nie będzie wiążące i byłoby jedynie wielkim i drogim sondażem. W którym właściwie nie wiadomo, o co pytać – bo sam prezydent nie sprawia wrażenia, jakby miał pomysł, w którą stronę powinna zmierzać zmiana ustawy zasadniczej. Gdy już zaproponował listę pytań, to jedynie nieliczne można zadać z pełną powagą. Część z nich bowiem do konstytucji nie pasuje. Część jest populistyczną i potencjalnie szkodliwą dla finansów publicznych próbą zabetonowania zmian przeprowadzanych przez Prawo i Sprawiedliwość – nie liczącą się z tym, jak potencjalnie może wyglądać sytuacja budżetowa za 10 czy 20 lat. Część wreszcie wynika z niezrozumienia złożoności stosunków międzynarodowych w XXI wieku albo wręcz dotyczy kwestii, które w ustawie zasadniczej… już są.
Nawet jeśli prezydent chce w ten sposób dowiedzieć się, w jakim kierunku miałyby iść zmiany, to mimo wybijania się prezydenta na niepodległość – które zdecydowanie należy zapisać mu na plus – Andrzej Duda nadal jest (a przynajmniej jest za takiego uważany) jednym z elementów obozu władzy skupionego wokół PiS. Gdyby w ogóle doszło do rozpisania referendum, to zwolennicy opozycji zbojkotowaliby je choćby po to, by zrobić na złość głowie państwa. Będzie niemiarodajne, o ile w ogóle dojdzie do niego dojdzie, bo przecież sama wierchuszka PiS nie pała do niego nadmierną sympatią. To referendum ma więc wszelkie papiery na to, by się nie udać.
Nie mamy momentu konstytucyjnego
Nie zmienia się konstytucji dla samej frajdy jej zmieniania. Jeśli chcemy zmieniać ustawę zasadniczą, to musimy wiedzieć co, po co, i dlaczego właśnie teraz. Przeprowadzanie w tym celu ankiety, bo akurat stuknie nam stulecie Niepodległej, jest niepoważne. Aby wiedzieć, czy i jakie zmiany są potrzebne, należałoby na bieżąco monitorować wpływ aktualnej ustawy zasadniczej na realny system polityczny, prawny, gospodarczy czy swobody obywatelskie, także korzystając z badań i konsultacji społecznych. Przy wykorzystaniu zaawansowanych deliberacyjnych metod konsultacji, w których na kolejnych etapach włącza się ekspertów, którzy „wolę ludu”, nieraz przecież sprzeczną wewnętrznie, przeformułowują na precyzyjne zapisy wymagające wiedzy.
Tego jednak się nie robi, bo w Polsce nie prowadzi się zaawansowanych studiów strategicznych, lecz uprawia politykę krótkowzroczną i wpatrzoną w słupki sondażowe. Takimi studiami, włącznie ze „studiami konstytucyjnymi”, mogłoby zajmować się Rządowe Centrum Studiów Strategicznych, gdyby nie zostało zlikwidowane za „pierwszego PiS”. Teraz mogłoby się nim zajmować budowane właśnie Centrum Analiz Strategicznych. Co z tego będzie, zobaczymy – jest to jednak temat na osobną dyskusję.
Nie zmienia się konstytucji dla samej frajdy jej zmieniania. Jeśli chcemy zmieniać ustawę zasadniczą, to musimy wiedzieć co, po co, i dlaczego właśnie teraz. | Stefan Sękowski
Konstytucję zmienia się wtedy, gdy istnieje szerokie przeświadczenie, że potrzebujemy gruntownej zmiany ustawy zasadniczej, ponieważ chcemy zmienić dotychczasowy ustrój, uznawany za niesprawny i niesprawiedliwy, na nowy. Taką chwilę nazywamy „momentem konstytucyjnym”.
Taką chwilą był na pewno koniec PRL. Po „referendum konstytucyjnym” (wyborach kontraktowych) przyszedł czas na napisanie nowej ustawy zasadniczej. Centroprawica nie wykorzystała go na początku lat 90. XX wieku, grzęznąc w swarach i oddając pole postkomunistom. Ci (wspierani w tej kwestii przez centrolewicowe skrzydło postsolidarnościowe) go wykorzystali, uchwalając nową konstytucję w 1997 roku.
Drugim momentem konstytucyjnym był 2005 rok, kiedy PO i PiS mogły na hasłach walki z „Rywinlandem” wspólnie ustanowić IV RP. I tym razem centroprawica się, nomen omen, nie popisała, marnując historyczną szansę i wpychając nas w bezsensowną walkę plemion, w której tkwimy do dziś.
Dziś nie ma porównywalnego momentu konstytucyjnego. Nie ma postulatów, które dla znaczącej większości obywateli są oczywiste. Nawet jeśli mamy dość patologii III RP, to porównania do okresu schyłkowego PRL są głęboko przesadzone. Obecnie nie ma większości w parlamencie, by zgodnie z obowiązującymi zasadami zmieniać brzmienie ustawy zasadniczej. Gdy zaś rządząca większość próbuje łamać bądź naginać obowiązującą konstytucję w celu ustanowienia nowych zasad, to musi się to spotkać ze sprzeciwem wszystkich, którym bliska jest idea państwa prawa.
Jak bowiem mówił Jarosław Kaczyński, największą zaletą obecnej konstytucji jest to, że została uchwalona. A,to już ode mnie,, przy całym absmaku, jaki w latach 90. mógł budzić powrót do władzy byłych towarzyszy, to jej twórcy cieszyli się mocniejszym mandatem, niż Zjednoczona Prawica. Stąd zastanawianie się nad tym, czy sięgać po wzorce islandzkie, czy jakiekolwiek inne, uważam za niepotrzebne.
Konstytucję zmienia się wtedy, gdy istnieje szerokie przeświadczenie, że potrzebujemy gruntownej zmiany ustawy zasadniczej, ponieważ chcemy zmienić dotychczasowy ustrój, uznawany za niesprawny i niesprawiedliwy, na nowy. Taką chwilę nazywamy „momentem konstytucyjnym”. | Stefan Sękowski
Potrzeba zmian – tylko jakich?
A jednak konstytucja wymaga solidnych poprawek. Należy się przede wszystkim skupić na zmianach dotyczących umocowania poszczególnych władz. Do znudzenia powtarza się stwierdzenie o dualizmie władzy w Polsce, podziale obowiązków między prezydentem a premierem, a także obdarzeniu prezydenta silnym mandatem połączonym ze względnie słabymi kompetencjami, wyrażającymi się zwłaszcza w możliwości blokowania rozwiązań uchwalanych przez parlament. W zależności od tego, czy mamy do czynienia z kohabitacją, czy rządzeniem dwóch polityków wywodzących się z tego samego obozu, prezydent jest kimś między „notariuszem” a zawalidrogą. Wprowadzenie systemu prezydenckiego odpowiadałoby trójpodziałowi władzy i uwalniało parlament od roli „głosującego ramienia rządu”. Dodatkowo rozwiązałoby problemy choćby z faktycznym niedoprecyzowaniem roli, jaką względem sił zbrojnych pełni prezydent.
Zmian wymaga także sam parlament. Obecnie senat zwany żartobliwie „izbą wyższą” jest de facto „izbą kropki i przecinka”, a i nią coraz rzadziej, służąc zwłaszcza w obecnej kadencji do przyklepywania ustaw uchwalanych przez posłów. W takiej formie, w jakiej senat funkcjonuje obecnie, nie ma sensu, by istniał. Jeśli jednak zdecydujemy się na jego utrzymanie, można rozważyć postulat przekształcenie go w izbę samorządową, co mogłoby odpowiadać na szkodliwe trendy centralizacyjne. Musiałoby się to jednak wiązać z reformą kompetencji senatu, by nie znaczyło de facto zmiany sposobu wybierania senatorów.
Konstytucja zawiera wiele pobożnych życzeń i dla porządku warto byłoby ją odchudzić (zwłaszcza w zakresie praw socjalnych – co wcale nie oznacza, że miałaby ona zakazywać realizacji opiekuńczych funkcji państwa). W obecnym kształcie Trybunał Stanu służy jedynie jako propagandowy straszak na opozycję. Jeśli chcemy, by politycy i urzędnicy byli pociągani do odpowiedzialności konstytucyjnej, rozstrzyganie o jej łamaniu nie może być uzależnione od aktualnego składu parlamentu. Pewnym rozwiązaniem mogłoby być przekazanie jego kompetencji do Trybunału Konstytucyjnego lub Sądu Najwyższego. Kłopot w tym, że po serii „reform” obu instytucji w aktualnej kadencji trudno mówić o tym, by to rzeczywiście likwidowało problem.
Tu dochodzimy do kwestii zasadniczej. Czy Polacy mają poczucie, że potrzebujemy dokumentu, który chroni nas przed samowolą demokratycznej większości? W dobie mody na hiperdemokrację, konstytucja jawi się jako niewygodne źródło imposybilizmu prawnego. Przykładem może być kwestia sądownictwa konstytucyjnego, które PiS skutecznie pozbawił autorytetu (przy zgodzie z tym, że wcześniej nie działał najlepiej).
Przykładowo propozycje przedstawione przez Klub Jagielloński (wpisanie do konstytucji wymogu zdobycia przez sędziów TK poparcia 2/3 posłów) albo pomysł Ewy Siedleckiej, by orzekanie ws. zgodności ustaw z konstytucją przekazać do Sądu Najwyższego, pozostaną tylko literkami na papierze lub środkiem do paraliżowania sądownictwa konstytucyjnego, jeśli nie będzie za nimi stało poczucie, że wola większości ograniczona jest zasadami, które godzimy się przestrzegać. Bez tego dyskusja o konstytucji zupełnie nie ma sensu.
*/ Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski zarządzany przez Fundację dla Polski.