Łukasz Pawłowski: Kto tak naprawdę wygrał ostatnią debatę w Parlamencie Europejskim na temat polityki wobec imigrantów? Z jednej strony postanowiono na nim, że w Europie powstaną centra kontroli migrantów. Z drugiej, potwierdzono, że przyjmowanie uchodźców ma być dobrowolne, a poza terenem Unii, w Afryce Północnej, powstaną ośrodki, do których mają trafiać uchodźcy ratowani na Morzu Śródziemnym.

Tom Nuttall: Treść ostatniego porozumienia była dość rozmyta, by każdy mógł ogłosić sukces. A jego postanowienia będzie bardzo trudno wprowadzić w życie, ponieważ wytyczne będą poddawane dalszym interpretacjom przez rozmaite instytucje. Po szczycie wciąż mamy znacznie więcej pytań niż odpowiedzi.

A gdybyśmy podzielili Unię Europejską nie na poszczególne kraje, ale na państwa powiedzmy „tradycyjnej liberalnej demokracji” i te – jak Polska czy Węgry – którym zarzuca się odchodzenie od standardów demokratycznych? Pojawiły się głosy, że jednym z największych beneficjentów tej zmiany w unijnej narracji jest Viktor Orbán, który z powszechnie krytykowanego radykała staje się głosem europejskiej centroprawicy.

Jednym z elementów dyskusji, która w UE toczy się już od dawna, dotyczy wprowadzenia przymusowego [ang. compulsory] mechanizmu relokacji uchodźców. Orbán nie chciał się na to zgodzić i ten cel udało mu się osiągnąć. Jeśli tak rozumie pan sukces, to owszem, to było zwycięstwo Orbán. Ta kwestia nie jest jednak niczym nowym.

Poza tym spór nie toczy się jedynie pomiędzy państwami bardziej i mniej liberalnymi, ale także – i o tym, mam wrażenie, nie mówi się dość głośno – na płaszczyźnie pragmatycznej o to, które państwa powinny być odpowiedzialne za imigrantów przyjeżdżających do Europy i jak długo ta odpowiedzialność powinna obowiązywać. Obraz jest o wiele bardziej skomplikowany, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.

To trochę smutne, że wynik ostatniego szczytu przedstawiano jako sukces Polski. Jeśli miarą sukcesu jest zgoda na to, że żadne państwo nie  m u s i  przyjąć migrantów, wówczas owszem, był to sukces. Ale moim zdaniem takie definiowanie sukcesu to przejaw mentalności „małopaństwowej” [ang. small country mentality]. | Tom Nuttall

Gdzie pana zdaniem znajduje się w tej układance Polska? Po ostatnim szczycie w Brukseli polski rząd również ogłosił swój sukces, wskazując, że Unia wycofała się z mechanizmów obowiązkowej relokacji uchodźców. Z drugiej strony, można odnieść wrażenie, że Polska jest praktycznie nieobecna w dyskusjach na temat przyszłości Unii Europejskiej – nie tylko w kwestii polityki migracyjnej – ale szerzej: ogólnego kształtu Wspólnoty.

Zgadzam się. To trochę smutne, że wynik ostatniego szczytu przedstawiano jako sukces Polski. Jeśli miarą sukcesu jest zgoda na to, że żadne państwo nie  m u s i  przyjąć migrantów, wówczas owszem, był to sukces. Ale moim zdaniem takie definiowanie sukcesu to przejaw mentalności „małopaństwowej” [ang. small country mentality]. Tymczasem należałoby liczyć, że kraj o rozmiarach i znaczeniu Polski będzie potrafił zaproponować coś więcej. Z moich rozmów na temat tego, jak wyglądały rozmowy podczas szczytu nie dowiedziałem się, jaki był wkład premiera Morawieckiego do dyskusji. Wydaje się, że to raczej Orbán był twarzą oporu wobec tego, co nazywa „zmuszaniem ludzi do przyjmowania migrantów”. Polski rząd nie podkreślał dobitnie swojego stanowiska w tej sprawie, raczej z chęcią oddał rolę lidera Orbánowi.

Od państw wyszehradzkich oczekiwałbym bardziej konstruktywnego podejścia, które wychodzi poza sprzeciw wobec przyjmowania migrantów. Ale w przypadku Polski to jest element większego problemu. Alienacja Polski nie tylko w instytucjach europejskich, ale też gdy chodzi o znajdowanie partnerów w konkretnych przedsięwzięciach jest wyraźnie widoczna w rozmaitych kwestiach. Polska w wiele dyskusji nie jest zaangażowana proporcjonalnie do swojej wielkości i znaczenia.

Jakiś przykład?

Debata o pracownikach delegowanych i wprowadzone pod naciskiem Francji zmiany w tym obszarze, mimo sprzeciwu polskiego rządu. Alienacja Polski budzić może jedynie żal, tym bardziej, że nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się w najbliższym czasie zmienić, ponieważ spór o sądownictwo w coraz większym stopniu determinuję pozycję Polski w Europie. A to przekłada się na możliwości wywierania wpływu, co było dobrze widać we wspomnianej dyskusji na temat pracowników delegowanych.

Ale może polski rząd postępuje w pewnym sensie racjonalnie? Wielu komentatorów przyznaje, że Unia znalazła się w kryzysie, że sytuacja polityczna w wielu państwach – od Włoch, przez Hiszpanię, po Niemcy – jest na tyle niestabilna, że podjęcie jakichkolwiek poważnych decyzji co do przyszłości UE będzie w najbliższym czasie niemożliwe. Może w takiej sytuacji nie ma sensu specjalnie angażować się w debatę na poziomie europejskim, skoro i tak – przynajmniej w najbliższym czasie – absolutnie nic z niej nie wyniknie. Sam pan przyznał, że ustalenia ostatniego szczytu były na tyle ogólne, by każdy mógł się poczuć wygranym.

Ale tak właśnie działają szczyty europejskie. Już sam fakt, że udało się wypracować dokument, pod którym każde państwo mogło się podpisać, jest istotny. Owszem, Unia Europejska ma swoje problemy, ale w wielu obszarach toczą się dyskusje i wypracowywane są konkretne decyzje, jak choćby w kwestii pracowników delegowanych. Nie jest tak, że Europa stanęła w miejscu. Nie widzę żadnego uzasadnienia dla argumentu mówiącego, że jakieś państwo nie powinno angażować się w prace na poziomie europejskim, tylko dlatego, że sytuacja polityczna w wielu krajach europejskich jest niestabilna. Taka postawa nie ma sensu.