Żydów zabili Niemcy, Polacy wyjechali
Podhajce, kilkutysięczne miasto na zachodniej Ukrainie, późny wieczór, początek lipca 2018 roku. Stoimy na cmentarzu żydowskim, w miejscu, gdzie w 1943 roku Niemcy oraz ukraińska policja pomocnicza dokonywali regularnych egzekucji na podhajeckich Żydach – mężczyznach, kobietach i dzieciach.
Stepan Kołodnyćkyj, były mer Podhajec i historyk-amator, autor wielu książek dotyczących historii regionu, przekonuje nas, że spośród ludności miejscowej w przemoc wobec Żydów angażował się wyłącznie „lumpenproletariat i volksdeutsche”. Oraz granatowa polska policja. Marta Hawryszko, historyczka ze Lwowa badająca historię OUN i UPA podczas wojny, prycha ze zniecierpliwieniem i mówi: „Panie Stepanie, a policja ukraińska? Przecież w okresie, gdy zginęła większość podhajeckich Żydów, działa tu przede wszystkim ukraińska policja”. Kołodnyćkyj czerwienieje i recytuje na jednym wydechu: „Policja ukraińska wykonywała jedynie czynności pomocnicze, i to pod przymusem”. Hawryszko obiecuje, że następnym razem przywiezie mu kopie konkretnych „AKS-ek” (archiwalnych spraw karnych z archiwów SBU). Kołodnyćkyj odpowiada, że jak zobaczy, to uwierzy.
A co się stało z miejscowymi Polakami? Wyjechali po wojnie. Mordy na Polakach może i były, ale zupełnie gdzie indziej. Tu w jednej wsi pod Podhajcami UPA grzecznie wyjaśniła Polakom, że w zaistniałej sytuacji lepiej byłoby, gdyby wyjechali. Polacy byli rozsądni, spakowali się i wyjechali, a upowcy życzliwie pomogli im załadować rzeczy na wozy.
Fakty są zaś takie, że w całej Galicji, nie tylko w Podhajcach, ukraińska policja brała czynny udział w mordowaniu miejscowych Żydów. Wyłapywała, doprowadzała ich na miejsce kaźni (jedynie około połowa galicyjskich Żydów deportowana została do Bełżca – reszta zginęła na miejscu, rozstrzelana i pochowana w masowych grobach na oczach swoich sąsiadów), zmuszała do rozebrania się. Czasami strzelała. Zachowały się raporty (na przykład ze Lwowa) dotyczące liczby kul, które policjanci zużyli podczas konkretnych akcji. W 1943 roku większość policjantów zdezerterowała i wstąpiła do UPA, która właśnie w tym czasie rozpoczynała czystkę etniczną Polaków na Wołyniu (od 1944 roku również w Galicji). Do polskich wiosek rzeczywiście podrzucano czasami ulotki wzywające do opuszczenia „odwiecznie ukraińskich terenów”, jednak ogromna większość Polaków z Galicji wyjechała na Zachód, ponieważ bała się śmierci z rąk banderowców, nie zaś z rozsądku; wielu wcześniej zginęło.
Figurki Matki Bożej
Wcześniej tego samego dnia oraz dnia następnego nagrywamy wywiady biograficzne w Osowcach i Wiśniowczyku, wsiach położonych około 30 kilometrów od Podhajec. Dlaczego właśnie tam? Ponieważ podczas wojny proboszczował tam ksiądz Józef Anczarski, który oprócz posługi duszpasterskiej zajmował się prowadzeniem dziennika, skrupulatnie dokumentującego dzień po dniu czas wojny. Przepisany na maszynie zajmuje ponad 500 stron. Niewiele jest wsi z tego terenu, do historii których mamy tak dobre źródło.
Anczarski opisuje szczegółowo zarówno represje sowieckie, jak i mordy (chłopskie) na Żydach i (ukraińskie) na Polakach. Tymczasem we wsi słyszymy, że Polacy z Ukraińcami żyli dobrze, a potem przyszła wojna i „troszkę się bili jedni z drugimi”. Julia M. z Wiśniowczyka (ur. 1925) mówi, że Polacy (którzy po wojnie wyjechali) strasznie znęcali się nad Ukraińcami, demolowali mieszkania, a miejscowemu „twardemu Ukraińcowi” złośliwie wymazali kałem ściany świeżo pobielonego domu. Ale gdy wyjaśniamy szczegóły, okazuje się, że opowiada prawdopodobnie o polskiej pacyfikacji wsi w latach 30.
Josifa F. (ur. 1927) twierdzi, że w sąsiedniej Zarwanicy Polaków mordowano, ale tu nie, absolutnie. Ale Polacy bali się, pod koniec wojny siedzieli nocami zamknięci w kościele, z siekierami. Kogo się bali? Pani Josifa patrzy w bok i rzuca krótkie: „Naszych, naszych się bali”. W sąsiednich Osowcach Sofija L. (ur. 1931) opowiada, że w wojnę, jak to w wojnę, ludzie się trochę denerwowali jeden na drugiego. Ale nikt nie zginął. Iryna M. (ur. 1929) z Osowców kilka razy rozpędza się i zaczyna mówić o tym, że „nasi to Polaków, wie pani…”, ale warująca przy niej córka za każdym razem wchodzi jej w słowo i dyscyplinuje: „Mamo, mamo, co ty tam mówisz tej pani, lepiej opowiedz, jak ciotkę na Sybir wywieźli, o tym opowiedz”. Koło Fedora W. nie stoi córka – może dlatego, dopytywany, mówi, że Polaków mordowano, że mamy się przejść po wsi i pooglądać przydomowe ogródki. Wszędzie tam, gdzie stoi figurka Matki Bożej, zginęła polska rodzina. Idziemy na spacer i robi się nam nieswojo, wieś jest bardzo religijna. Figurek stoi mnóstwo.
Iryna M. (ur. 1929) z Osowców kilka razy rozpędza się i zaczyna mówić o tym, że „nasi to Polaków, wie pani…”, ale warująca przy niej córka za każdym razem wchodzi jej w słowo i dyscyplinuje: „Mamo, mamo, co ty tam mówisz tej pani, lepiej opowiedz, jak ciotkę na Sybir wywieźli, o tym opowiedz”. | Anna Wylegała
„Kto tu na wsi widział Niemców?”
Tych samych rozmówców pytamy o Żydów. Z nimi też przed wojną wszyscy dobrze żyli, słyszymy liczne opowieści o sąsiedzkich kontaktach, handlu, rozpalaniu domowych pieców w szabat – jednym słowem, standardowy sielski obrazek zgodnego współżycia. Potem przyszli Niemcy i z Osowców pognali Żydów do Buczacza, z Wiśniowczyka do Podhajec. Nikt nie ocalał, a przynajmniej do wsi nie wrócił. Nikt Żydów nie przechowywał, choć prosili, bo groziła za to śmierć.
Gdy Żydów wypędzano z domu, ukraińscy sąsiedzi płakali – Justyna P. z Osowców płacze do dziś, gdy o tym opowiada. W Podhajcach płacze Lubow Sz., która jako pięciolatka widziała Żydów wpadających jeden po drugim do masowego grobu na żydowskim cmentarzu. Dlaczego widziała? Mieszkała tuż obok. Matka podsadziła ją na cmentarny mur, żeby dziecko lepiej widziało. Gapie obsiedli wszystkie okoliczne drzewa, „na tym jesionie siedzieli, widzi pani, nawet jeden spadł, tak się wychylał, na tej gruszy siedzieli, co ją już wycięto, wszędzie było pełno ludzi”. Jak twierdzi Stepan Kołodnyćkyj, w Podhajcach ukraińska policja nie strzelała i wszystko robiła pod przymusem. W Osowcach Josifa F. na pytanie, czy to Niemcy zabili Żydów (metoda prowadzenia wywiadu zwana mało wdzięcznie „na idiotę”), patrzy na mnie ze zdziwieniem i mówi: „Dziecko, jacy Niemcy, kto tu na wsi Niemców widział? Nasi, córeczko, nasi ich gonili”. Nasi, czyli ukraińska policja pomocnicza, której członkowie na początku 1943 roku masowo dezerterowali i zasilali szeregi UPA, tam zaś wykorzystywali umiejętności zdobyte przy asystowaniu Niemcom w mordowaniu Żydów do mordowania Polaków. Anczarski, który od 1940 roku mieszka we wsi leżącej kilka kilometrów od Osowców, w swoim dzienniku notuje, że już w lipcu 1941 roku miejscowa ukraińska policja „pognała Żydów w niewiadomym kierunku”. Metodycznie odnotowuje grabież żydowskiego mienia. W 1942 roku opisuje, jak wiejskie wyrostki mordują na oczach całej wsi starą Żydówkę, przybłędę, która z rozpaczy zwariowała. Nikt nie reaguje.
Puste pole, puste półki
Badania terenowe, podczas których cały czas pyta się o śmierć, są bardzo wyczerpujące emocjonalnie. Ostatniego dnia w Podhajcach idę szukać jeszcze jednego masowego grobu, znajdującego się we wsi Stare Miasto, około 2 kilometry od centrum miasteczka. Miejscowi kierują mnie coraz dalej i dalej, w końcu w szczere pole prowadzi mnie około piędziesięcioletni mężczyzna, który mieszka nieopodal. Po drodze opowiada, że droga, którą 6 czerwca 1943 roku Niemcy (i ukraińska policja, ale o tym mężczyzna nie mówi) pędzili z Podhajec ponad tysiąc Żydów, nazywa jest we wsi „Stratnicą”, od „stracić”. On jest nietutejszy, jego rodzice zostali przesiedleni po wojnie z Łemkowszczyzny, ale ludzie opowiadali mu o zamordowanych Żydach, w szkole o tym słyszał, od sąsiadów. Żydzi, którzy szli na śmierć, połykali złote przedmioty, które ze sobą mieli. Pamięta, że gdy pracował w kołchozie w latach 80., dyrektor kazał zebrać ziemię z masowego grobu w dwa kopce, bo wciąż wyorywano kości. Ludzie szukali żydowskiego złota – kopali dziury, ryli doły. Nawet ostatnio ktoś wykopał w jednym z kopców głęboki szyb.
Żegnamy się na środku pola, zostaję sama. Masowy grób otoczony jest morzem pszenicy, wyrastają z niego jak wyspy, dwa nieregularne kopce zachwaszczonej ziemi, z której wystają stara macewa i nowa płyta granitu z pamiątkową tablicą, postawioną kilkanaście lat temu z inicjatywy ostatniego żyjącego podhajeckiego Żyda, który po wojnie wyjechał do Izraela. Grzmi.
We Lwowie w księgarni „Je” przeglądam półkę z literaturą historyczną. Na Ukrainie nie powstają uczciwe książki o Zagładzie Żydów, nie mówiąc już o takich, które traktowałyby o ukraińskim współudziale w Zagładzie. Widzę za to nową hagiograficzną książkę o UPA autorstwa Iwana Patryliaka, dziekana Wydziału Historycznego Uniwersytetu imienia Szewczenki w Kijowie i tom pod redakcją Wachtanga Kipiani, znanego ukraińskiego historyka-popularyzatora, dotyczący Wołynia, wydany w Bibliotece Historycznej Prawdy, najbardziej popularnego ukraińskiego portalu poświęconego historii: „Wojna dwóch prawd. Polacy i Ukraińcy w krwawym X wieku”. Kartkuję książkę i w oczy rzuca mi się wyboldowane pytanie zadane przez jednego z autorów: „Dlaczego Polacy nie mogą zrozumieć, że UPA jest dla Ukraińców tym, czym dla Polaków jest AK?”.
Na Ukrainie nie powstają uczciwe książki o Zagładzie Żydów, nie mówiąc już o takich, które traktowałyby o ukraińskim współudziale w Zagładzie. Widzę za to nową hagiograficzną książkę o UPA autorstwa Iwana Patryliaka, dziekana Wydziału Historycznego Uniwersytetu imienia Szewczenki w Kijowie. | Anna Wylegała
UPA jak AK
Dlaczego piszę w jednym tekście o Zagładzie i mordach na Polakach? Nie tylko dlatego, że te dwa tematy zdominowały prowadzone przeze mnie i moich ukraińskich współpracowników badania. Również dlatego, że te dwie kwestie są dla Ukraińców podobnie problematyczne i podobnie nierozliczone, a sprowadzają się do niechęci zmierzenia się z własną winą. Trudno mi zabierać głos w imieniu wszystkich Polaków, ale bynajmniej nie oczekuję, by Ukraińcy uznali UPA za organizację przestępczą i przestali czcić powstańców jako bohaterów.
Gdy jadę z lwowskiego lotniska do centrum ulicą Czuprynki, Bandery i Szuchewycza, nie jest mi przyjemnie, ale naprawdę rozumiem, że „UPA jest dla Ukraińców (niektórych) jak AK”. To, czego bym oczekiwała – miała nadzieję, bo wymagać oczywiście nie mogę – to krytyczne podejście do tych, których umieszcza się w narodowym panteonie. Mamy zrozumieć, że UPA jest jak AK – świetnie. Tyle, że w Polsce czas bezkrytycznego gloryfikowania AK dawno już w historiografii minął. Jesteśmy dumni z Polskiego Państwa Podziemnego, ale równocześnie badamy historię AK jak każdą inną – i to dlatego możliwe są badania dotyczące powojennych zbrodni Józefa Kurasia „Ognia” wobec Żydów na Podhalu czy też tak zwanej „sprawy furmanów”, czyli wymordowania przez poakowskie podziemie (oddział Romualda Rajsa „Burego”) kilkudziesięciu prawosławnych chłopów na Podlasiu. Uczciwe badania naukowe nie sprawiają, że trzeba demontować pomniki akowców. Oczywiście upamiętnienia AK, zarówno na poziomie lokalnym, jak i polityki centralnej, wpisują się wciąż często w nurt idealizacji i gloryfikacji podziemia. Jednak równoważone są konsekwentnie przez badania akademickie. Bardzo chciałabym doczekać się takich badań na Ukrainie – dotyczących zbrodni ukraińskiego podziemia niepodległościowego wobec Polaków, Żydów oraz „swoich”. Póki co Stepan Kołodnyćkyj, stojąc nad masowym grobem podhajeckich Żydów, twierdzi stanowczo, że „w każdym ruchu narodowo-wyzwoleńczym zdarzają się szumowiny, ale niewarte są uwagi”.
Dokonywanie porównań między sytuacją w Polsce i na Ukrainie jest oczywiście ryzykowne, bo łatwo można przegapić belkę we własnym oku, szukając drzazgi w oku bliźniego. Bardzo chciałabym spuścić zasłonę milczenia na politykę historyczną rządu Prawa i Sprawiedliwości i udawać, że w kwestii rozliczeń z trudną przeszłością czas zatrzymał się w Polsce na roku 2015. Gdy w lutym byłam w Monachium na konferencji naukowej poświęconej współudziałowi ludności miejscowej w Zagładzie w Europie Środkowo-Wschodniej, wydawało mi się, że każda osoba ma na twarzy wypisane „USTAWA O IPN”. Gdy wiosną organizowałam w Warszawie konferencję dotyczącą Holokaustu i polityki pamięci, dwóch naukowców z zagranicy zapytało mnie, czy będą w Polsce bezpieczni, wygłaszając referat o relacjach polsko-żydowskich podczas wojny.
Ale mimo to, wciąż powiedzieć można, że Polacy zasadniczo cały czas odrabiają swoją lekcję w zakresie rozliczenia się z trudną przeszłością we wszystkich polach – upraszczając, przerobiliśmy Jedwabne, Zaolzie, akcję „Wisła” i wypędzenia Niemców. Wydaje się, że zawdzięczamy to nie tyle odpowiedzialności klasy politycznej, a liberalnej, lewicowej i krytycznej (czasami aż nadto) wobec własnej przeszłości inteligencji, która niejako zmusiła władze do wypracowania takiej, a nie innej polityki historycznej. W rezultacie, nasz IPN być może nie cieszy się tejże inteligencji specjalną sympatią, a jego obecnemu dyrektorowi zdarzają się pożałowania godne wpadki, ale instytucja ta konsekwentnie prowadzi śledztwa dotyczące zbrodni na wszystkich obywatelach Polski, niezależnie od narodowości – a wyniki tych śledztw niejednokrotnie ukazują zbrodnie dokonane przez etnicznych Polaków na etnicznych Żydach czy Ukraińcach. Nawet jeśli na poziomie politycznych po 2015 roku widać pewien odwrót, to badań historycznych nikt zatrzymać nie może.
Bohaterowie są bohaterami
Tymczasem na Ukrainie krytycznej wobec UPA historiografii nie ma w zasadzie wcale, ukraińskim współudziałem w Zagładzie zajmują się niemal wyłącznie badacze spoza Ukrainy, a publiczna dyskusja na trudne tematy zamarła, okopując się na pozycjach obronnych. Pewnym postępem jest rozkwitające zainteresowanie żydowskim dziedzictwem na poziomie lokalnym – w coraz to kolejnych miejscowościach powstają upamiętnienia społeczności żydowskich, w tym miejsc masowej Zagłady. W Żółkwi, w której prowadziłam badania przez wiele lat i byłam pewna, że niepamięć o Żydach jest totalna i nie do zrekonstruowania, postawiono ostatnio tablicę upamiętniającą cmentarz żydowski, na którym w latach 70. urządzono bazar. Dawno nie cieszyłam się tak bardzo ze swojej błędnej diagnozy.
W Podhajcach ten sam lokalny historyk, który nie chce słyszeć o ukraińskich winach, dba o kirkut, zabezpieczył walącą się synagogę i stara się o fundusze na jej odbudowę. We Lwowie na miejscu zniszczonej przez Niemców synagogi „Złota Róża” stanęło świetne pod każdym względem miejsce pamięci. W Kijowie trwają dyskusje na budową (kontrowersyjnego co prawda) muzeum Babiego Jaru, miejsca masowych egzekucji Żydów w 1941 roku. Pojawiła się więc przestrzeń na pamięć o Zagładzie Żydów, jednak wciąż nie ma przyzwolenia na uznanie ukraińskiego współudziału.
W kwestii rzezi wołyńskiej Ukraińcy oferują nam co najwyżej symetryzm – i to na wszystkich poziomach. Sprowadza się on do definiowania czystki etnicznej jako wzajemnej lub jako wręcz jako wojny domowej, oraz do usprawiedliwiania i wyjaśniania przemocy wobec Polaków jako konsekwencji ich wcześniejszego postępowania. Mówiąc wprost – jeśli cokolwiek Polaków złego spotkało, to tak naprawdę sobie na to zasłużyli. 8 lipca, w przeddzień rocznicy kulminacji mordów na wołyńskich Polakach w 1943 roku, prezydent Poroszenko pojechał do Sahrynia na Chełmszczyźnie. Uczcił tam pamięć kilkuset Ukraińców, zamordowanych 10 marca 1944 roku przez AK. Nikt poważny nie kwestionuje zbrodni dokonanej przez Bataliony Chłopskie i AK, jednak trudno uznać, że wybór daty tej wizyty był przypadkowy – przeciwnie, był on częścią świadomej strategii tworzenia symetrii win i ofiar. Trudno jest akceptować podobną politykę.
Na poziomie akademickim strategię tę realizuje przede wszystkim szef ukraińskiego IPN, Wołodymyr Wjatrowycz, który konsekwentnie określa masowe i centralnie zaplanowane mordy na Polakach jako wojnę domową między Polakami i Ukraińcami. Nie stronią od niej również intelektualiści – od 2014 roku systematycznie zmniejsza się liczba ukraińskich public intellectuals, którzy w ogóle używają określenia „czystka etniczna”. Zamiast tego, dominująca staje się narracja o braku polskiej empatii i polskiego zrozumienia wobec ukraińskiej specyfiki, ukraińskich racji, ukraińskiej krzywdy. W niedawnym wywiadzie dla „Newsweeka” Mykoła Riabczuk, znany w Polsce ukraiński intelektualista, stwierdził, że „Polacy przybyli na dzisiejsze tereny ukraińskie głównie w latach 20.”. Czy rzeczywiście…?
Ta logika jest bardzo częsta w przeprowadzanych przez nas w Galicji wywiadach, której ukazują ostatni poziom ukraińskiego symetryzmu – pamięć biograficzną. Teodor S. z Podhajec jako jeden z niewielu niechętnie wspomina o wymordowaniu przez UPA okolicznych polskich wioskach („Palili ich, proszę pani, palili…”). Ale zaraz dodaje, że Polacy sami byli sobie winni – dyskryminowali przed wojną Ukraińców, współpracowali z Niemcami, polonizowali…
Czas na rozliczenia na Ukrainie od początku jej niezależności zawsze jest zły: najpierw kraj mierzył się z kryzysem transformacji, potem ze skorumpowanymi elitami politycznymi, kolejnymi majdanami i protestami, teraz zaś mamy wojnę. | Anna Wylegała
Zagłada Żydów obecna jest w ukraińskiej (polityce) pamięci na różnych poziomach – ale nie ma miejsca na dyskusję o ukraińskiej winie. Paradoksalnie, pamięć o mordach na Polakach jest trudniejsza, bo nie da się jej na nikogo scedować. Żydów zabijają więc Niemcy lub Polacy, zaś Polacy „wyjeżdżają do Polski”, ewentualnie wcześniej kryjąc się w kościołach z siekierami. Różnica jest też taka, że masowe groby ofiar Zagłady, choć zarośnięte, coraz częściej doczekują się upamiętnień. Miejsca pochówku polskich ofiar pozostają w dużej części anonimowe (jeśli nie liczyć mitycznych i makabrycznych figurek Matki Bożej w Osowcach), a wprowadzony przez Kijów ponad rok temu zakaz polskich prac poszukiwawczych i ekshumacyjnych na całej Ukrainie (nie tylko na Wołyniu) nie zapowiada, by miało się to w najbliższym czasie zmienić.
Czas na rozliczenia zawsze jest zły
Wszystko to, co napisałam, jest dla naukowca zajmującego się kwestiami pamięci zbiorowej mało zaskakujące. Państwo prowadzi politykę historyczną taką, jaka w danej chwili jest potrzebna – to jasne. Ukraina przebywająca w stanie wojny z Rosją potrzebuje bohaterów, a UPA, w swoim hagiograficznym wydaniu, nadaje się na bohaterów jak mało kto. To nie jest dobry czas na rozliczenia. Ale czy kiedykolwiek nadejdzie lepszy? Czas na rozliczenia na Ukrainie od początku jej niezależności zawsze jest zły: najpierw kraj mierzył się z kryzysem transformacji, potem ze skorumpowanymi elitami politycznymi, kolejnymi majdanami i protestami, teraz zaś mamy wojnę. Można oczywiście czekać na bardziej sprzyjające okoliczności, ale w międzyczasie na Ukrainie nastąpi całkowita konserwacja mitu. Wyrośnie pokolenie, które nie będzie widziało ani sensu, ani potrzeby krytycznej jego rewizji.
Kilka lat temu Jarosław Hrycak, wybitny ukraiński historyk, zastanawiał się w jednym ze swoich tekstów nad tym, czy od Ukrainy można wymagać rozliczania się z trudną przeszłością w takim samym tempie i zakresie, jak od Polski czy Czech. Może należałoby dać jej więcej czasu ze względu na trudną sytuację ekonomiczną i polityczną, trudne dziedzictwo sowietyzacji? Ale może właśnie takie „specjalne podejście” jest niewłaściwe, może świadczy o kolonialnym skrzywieniu – dlaczego traktować Ukraińców jak gorszych Europejczyków specjalnej troski? Ciekawe, co Hrycak powiedziałby na ten temat dzisiaj.
Ludzie pamiętają tak, żeby nie wstydzić się swoich i zachować elementarną spójność tożsamościową – to też jasne. Nikt nie lubi opowiadać obcym o tym, jak jego sąsiedzi mordowali innych sąsiadów, zwłaszcza jeśli pytający jest tej samej narodowości, co mordowani (dla wyjaśnienia dodam, że badania prowadzimy w mieszanym zespole polsko-ukraińskim – uzyskiwane narracje niezbyt się od siebie różnią). Co więcej, gdy w ramach tego samego projektu przeprowadzamy wywiady po polskiej stronie granicy, z Polakami, zauważamy bardzo podobne mechanizmy pamięci, które sprowadzają się do wypierania, zaprzeczenia, przesłaniania – wyliczankę można by kontynuować, dodając coraz to nowe terminy zaczerpnięte z (post)freudowskiego kontekstu teoretycznego. Z tą istotą różnicą, że na Ukrainie – inaczej niż w Polsce – zaprzeczenie i wypieranie dotyczy również intelektualistów.
Na politykę państwa wpływ mamy (my jako intelektualiści) słaby, na to, w jaki sposób pamiętają ludzie-świadkowie wydarzeń – żaden. Odpowiadając więc na pytanie z tomu Wachtanga Kipianiego – dlaczego Polacy nie mogą zrozumieć, że UPA jest dla Ukraińców, jak AK dla Polaków – powiedziałabym, że owszem, mogą (choć pewnie nie wszyscy). Ale oczekiwaliby przy tym otwartości i uczciwości ukraińskich elit intelektualnych oraz krytycznych badań historycznych. Tymczasem w moim odczuciu miejsca na obie te rzeczy jest na Ukrainie w ostatnich latach coraz mniej.