Na zakończonym właśnie festiwalu Nowe Horyzonty można było przyjrzeć się nie tylko formalnym eksperymentom, dla których rzadko znajdzie się miejsce w ofercie kinowej. Jednym z tematów przewijających się w programie była kwestia zniewolenia i różnorodnych postaci, jakie może ono przybrać: od narzucanej roli społecznej, przez dziedzictwo opresyjnego systemu politycznego, po własną cielesność. Czy to właśnie kino okazuje się zatem narzędziem definiowania granic naszej wolności – a tym samym i dróg do ich pokonywania?
„Lustra i pióra”, czyli zniewolona wiedźma
Nagrodzone na festiwalu w Rotterdamie „Lustra i pióra” (The Widowed Witch; Xiao gua fu cheng xian ji) Cai Chengjie to opowieść o demonach, które w małej społeczności budzi przypisanie jej członkini cudownych mocy. Główną bohaterkę, Erhao, poznajemy w momencie, gdy dzięki odprawieniu szamańskiego rytuału powraca z zaświatów po wypadku, w którym straciła trzeciego męża. Atrakcyjna owdowiała kobieta zostaje więźniem przypisanej jej roli wiedźmy; o ile jako nagle zubożona zostaje z początku zmarginalizowana przez byłych przyjaciół i napiętnowana przez zazdrosne sąsiadki, z czasem zaczyna nieoczekiwanie odkrywać realne, cudowne skutki własnych działań na innych, co pociąga za sobą radykalną zmianę nastawienia lokalnej społeczności. W postaci fenomenalnie zagranej tytułowej czarownicy zmagającej się z odkrytym wpływem na sąsiadów znajdziemy zarówno rysy domagającej się sprawiedliwości bohaterki „Historii Qiu Ju” Zhanga Yimou, jak i zniewolonej przez sąsiadów Grace z „Dogville” Larsa van Triera. Cai Chengjie pokazuje chińską prowincję jako świat bezlitosnych, cynicznych relacji społecznych – to piekło, w którym możliwość cudownej ingerencji obraca się przeciw swoim intencjom.
Pod względem realizacyjnym debiutancki film Chengjie wywołuje wrażenie niesamowitości w wyjątkowo prosty i precyzyjny sposób, bez efekciarstwa sugeruje możliwość ingerencji bytów nadprzyrodzonych w życie głównej bohaterki. Nie znajdziemy tu efektów specjalnych na miarę „Thelmy” Joachima Triera; w tworzeniu poczucia zagrożenia cudownością z powodzeniem zastępuje je surowa, czarno biała estetyka kadrów, z nielicznymi barwnymi elementami – jak chociażby rozżarzone węgle w scenie nocnej rozmowy głównych bohaterów. Wrażenie wędrówki duszy po zaświatach odda tu spacer bohaterki przez zaśnieżony pejzaż, w którym ludzkie postaci mogą zostać nagle zastąpione przez zwierzęta. Pomimo metafizycznej aury film Chengjie daleki jest od lukrowanej cudowności: to raczej kino gorzkiego realizmu magicznego. Opowieść o rozpaczliwej potrzebie cudu zdolnego naprawić nędzę bohaterów miesza się tu z przypowieścią o opresyjności wobec odmieńca. Czarownica z filmu Chengjie, stawiająca swoim sąsiadom minimalne moralne wymagania, staje się niewolnicą nadziei, którą budzi w swoich współmieszkańcach – nadziei niemożliwej do zaspokojenia, bo ufundowanej na niekończącym się cierpieniu.
„Zama”, czyli niewola zniewalającego
Film Lucrecii Martel to przewrotna opowieść o innym więźniu przypisanej mu roli. Tytułowy Diego de Zama jest urzędnikiem kolonialnym, na którym skupiają się moralne koszty rabunkowego podboju Ameryki Południowej. Wina ojców spada tu na synów – kolonizatorzy ukazani zostają jako jednostki uwikłane w system, w którym nie sposób jest zachować nawet pozorów moralności. Po wieloletniej służbie w biurokracji kolonialnej sfrustrowany Diego marzy o powrocie do domu, jednakże kapryśni, sadystyczni gubernatorzy pod pozorem frazesów o etosie urzędnika królewskiego, zastawiają na niego kolejne pułapki, które doprowadzą go do moralnego upadku. Martel udało się stworzyć postać niebywale ambiwalentną: o ile współczujemy Diego uwikłania w niszczący go system, nie możemy też zaprzeczyć fundamentalnemu, banalnemu złu świata, który współtworzył i na akces, do którego wyraził zgodę. Czy Diego zasługuje jednak na karę, która spotyka go za prześwietlenie – i doświadczenie na własnej skórze – hipokryzji opresyjnego systemu?
„Zama” to film, w którym atmosfera kolonialnego szaleństwa na miarę „Jądra ciemności” łączy się z duchem biurokratycznego osaczenia rodem z Kafki. Opętani władzą kolonizatorzy wpadają na kolejne, surrealistycznie okrutne pomysły – jak chociażby zakup uszu legendarnego złoczyńcy, którego mit ma legitymizować ich panowanie. Inną legendą okazuje się tu też samo bogactwo zdobytych ziem – poszukiwane przez najeźdźców kamienie są bezwartościowe. Zama jako jedyny waży się powtarzać to w oczy swoim przełożonym, za co spotyka go jedynie kara i kolejne upokorzenia. W świecie piętrzących się iluzji i mitów realne pozostaje jedynie nieszczęście, jakie zdobywcy sprowadzają na lokalną ludność – nocny przemarsz oślepionych plemion przez obóz konkwistadorów to jedna z najbardziej dojmujących scen oddających absurdalność kolonialnych relacji.
„Touch me not”, czyli ciało, które zniewala
Zdobywca Złotego Niedźwiedzia na tegorocznym festiwalu w Berlinie to obraz, który łączy w sobie eksperyment formalny z odsłanianiem najbardziej intymnego rodzaju zniewolenia. Główna bohaterka zmaga się tu z poczuciem niedostatecznego ucieleśnienia, dla którego trudno znaleźć jasną definicję. Cielesność okazuje się sferą pozornie najbliższą, ale stanowiącą przez to być może największe wyzwanie. Odczuwamy to już w pierwszym, niemym ujęciu, które wędruje po ciele z niepokojąco intymnej perspektywy, prowokując reakcje widzów. Ta nadmierna bliskość oglądanego ciała czyni je głównym bohaterem opowieści, na którego głos czekamy. Głosu tego doszukuje się też sama reżyserka, pojawiając się w filmie i próbując sama zdefiniować temat opowieści, którą rozwija przez wkraczanie z kamerą do sypialni swojej bohaterki. Być może obcujemy tu jednak z rzeczywistością niewyrażalną, która – jak zauważa jeden z bohaterów – mieści się poza jakimkolwiek językowym opisem? Czy uda się zatem przeprowadzić jej diagnozę środkami wizualnymi?
Główna bohaterka Adiny Pintilie w próbie odzyskania kontaktu z własnym ciałem decyduje się na szereg kroków – chociażby warsztatów wydobycia krzyku przez sadomasochistyczną ingerencję w cielesność czy doszukiwania się w słuchanej muzyce sublimowanej seksualności kompozytorów. Korzysta z seksualnych usług opłacanego mężczyzny, którego zapachu szuka potem w pozostawionym po jego wyjściu prześcieradle. W walce z wewnętrznymi demonami przypomina „Pianistkę” Elfriede Jelinek, wkradającą się nocami na peep show w klubach dla mężczyzn po to, by obserwować ich seksualność.
Inni bohaterowie filmu są uczestnikami warsztatów, w ramach których okrutnie nazywają dyskomfort wywoływany przez cielesną bliskość partnera.
„Touch me not” to obraz, który może chwilami zniechęcać dosadnością środków wyrazu; poprzez śmiałe poszukiwania formalne Pintilie próbuje jednak uchwycić to, co najbardziej fundamentalne, a często niezauważane – napięcie, jakie w nasze istnienie wprowadza cielesność. Czy ciało jest nieuchronnie naszą istotą, czy raczej obcym – potencjalnym wrogiem, którego zniewalający wpływ można próbować tylko obłaskawić, bez gwarancji sukcesu?
Filmy:
„Lustra i pióra” (Mirrors and Feathers; The Widowed Witch / Xiao gua fu cheng xian ji), reż. Cai Chengjie, prod. Chiny 2018.
„Zama”, reż. Lucrecia Martel, prod. Argentyna, Brazylia, Hiszpania etc. 2017.
„Touch me not”, reż. Adina Pintilie, prod. Rumunia, Niemcy etc. 2018.
Festiwal:
Międzynarodowy Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty
Wrocław, 26 lipca – 5 sierpnia 2018 roku
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: materiały wizualne MFF Nowe Horyzonty, „Zama” Lucrecia Martel