Miesza mi się wszystko z tego spotkania. Kto tam był Kopciuszkiem, kto księciem, może obydwoje robiliśmy od początku za dwoje konferansjerów, którzy po zapowiedziach swobodnie weszli na scenę? Ginie mi też sama Bianka, z którą kontakt z początku wyraźny, ale i powierzchowny, przekształcił się wraz z wieczorem w swobodne, choć odległe doświadczenie cudzej obecności z miłym uściskiem na końcu, jakbyśmy dziękowali już sobie po wsze czasy.
Bo czego tam nie było. Wymagam od siebie i chciałbym dla Bianki jakiegoś porządku w opisie, ale może lepsza byłaby historia taka o, jak lecą wrażenia. A co jeszcze, co jeszcze? Opisać to, jak pyta ktoś niesyty i chciałby jak zwierzę zlizać sól ze słów.
Bo było na przykład tak, że po tym skończonym krakowskim wernisażu poszliśmy z Bianką do mieszkania niejakiego O. na Dietla, na jego urodziny, które świętował w niemałym gronie przyjaciół, i jak tylko weszliśmy, to od razu wyszliśmy po alkohol do nocnego obok synagogi. Po drodze chłopak opowiadał o tym, jak to w Warszawie wszyscy po wernisażach się spotykają i rozmawiają, jaka to kultura i obyczaj, a nie jak tu w Krakowie, gdzie wszyscy znikają od razu po toaście; kiedy zaś doszliśmy do sklepu, wystawa butelek win z różnych krajów wydała mi się już równie ciekawa, jak wystawa w galerii i tak wróciliśmy do czarownego mieszkania. Tam przycupnąłem obok pieca, tuż obok konchy przy łożu z rzeźbionym wezgłowiem i wypatrywałem Bianki pośród gości. Zamiast niej zjawił się gospodarz, zaraz za nim znany krakowski malarz, który zaprosił do swojej pracowni i tak ledwo zaczęta znajomość z Bianką skończyła się na opisanym uścisku. To cześć Bianka. Cześć.
Ale wiedziałem już, że jest okej. Wzięło się to stąd, że na początku dnia w pierwszej godzinie spotkania zaczęliśmy się trochę ze sobą patyczkować, trochę jak się pokazuje w filmach przyrodniczych gąsienice na łodydze, kto to taki, pytają siebie i niosą te głowy wyżej i wyżej. Ta znajomość z Bianką może i szła, ale jeszcze jedno o drugim nie wiedziało nic, a potem trzeba to było odłożyć, bo zaczął się wernisaż. W galerii, gdzie pokazywano jej prace, próbowałem jeszcze z nią rozmawiać, ale czy to się zasłaniała, czy miała więcej czucia, podsuwała mi nowych ludzi do pożarcia i tak to szło, i szło.
Pierwszym poznanym był Ryba Rybicki, poeta z Krakowa, lat około czterdziestu, w krótkich spodniach, z dłuższymi włosami, człowiek wolny, o którego można się martwić. Często wspominał swoje bójki, nienawidził aktywnie policji i sentymentalnie mówił o spaniu w kartonach, które przypominają trumnę. Ryba Rybicki opowiadał, że gdy wybiera się do redakcji „Literatury na Świecie”, prosi, aby podano mu kawę i Andrzeja Sosnowskiego do rozmowy.
Zaraz po Rybie pojawił się pracownik wydawnictwa skoligaconego, przynamniej siedzibą, z galerią i mimo, a może właśnie przez swoje młode lata, narzekał. Kim byłem w jego wieku? Też narzekałem. Obydwaj lubimy pracę fizyczną, kto wie, czy nie byłaby dla obydwu wybawieniem, zgodziliśmy się od razu, a potem on zaczął mówić o tym, że chciałby robić „swoje rzeczy”. Z początku mnie to zmroziło, jak zawsze mrozi używanie słów, które brzmią wstydliwie, bo jakie „swoje rzeczy”, oto pytanie i aby nie okazać rozczarowania i żalu, odwróciłem się w drugą stronę, ku Rybie, który częstował po freegańsku, czyli zebranymi owocami ze śmietnika. Jego widok sprawił mi radość, więc natychmiast przebaczyłem „swoje rzeczy” pracownikowi wydawnictwa i gdy znowu odwróciłem się w jego stronę, okazało się, że Roby znikł, a zamiast niego siedzi na murku czeski poeta, który na propozycję wzięcia freegańskiego banana odmówił, mówiąc że nie używa broni. Poeta. O czym mówił czeski poeta? Też chciał robić swoje rzeczy. Jego żywot jak dotąd okazał się trudny, pracuje w szklanym budynku, rozwodzi się z polską żoną, a jego poezje czytają w czeskich gimnazjach. Czeskie życie wydało mi się, jeśli nie szczęśliwe, to na pewno pełne wyjątkowych przygód, tym bardziej, że Ryba, gdy już wrócił, próbował dołożyć do nich następną, to jest wernisaż w innej części miasta.
Wtedy jednak przy murku pojawiła się Bianka i kojącym głosem matki napomniała, czy „będziecie tam chlać?” i sama delikatnie skierowała się ku stolikom obok.
Żegnajcie Czesi i Ryby. Przy złączonych stolikach czekały na nas nowe atrakcje. Chciałem ją jeszcze pytać o ilustracje. Jest artystką, dotąd mówiła tylko o poezji, ale Biankę już wtedy porwał inny poeta i głaskał mnie protekcjonalnie po policzku, aby udowodnić, że nie lubię dotyku, a moja sympatia do Facebooka, wynika z lęku przed zbliżeniem. Bianka stała się jego poręką, on trochę wziął ją za obronę i poczułem samotność.
Wyszliśmy. Snułem się trochę za nimi, przyglądając się, jak w dowód swojej otwartości poeta obejmował ją i mówił z wielkopańskim gestem, że poezji już nie pisze, jego wspólnota językowa go nie rozumie. Doszło do mnie, że ta cała nasza gadka z nią o Chlebnikowie, o Bishop, Majakowskim – to nic. Tu mamy następnego raroga i tylko jednego nie rozumiem, jak można wyrzec się ostatecznie własnego języka. Pytałem go o to, a właściwie chciałem atakować. Znowu zaczęła się rozmowa i Bianka ruszała rękoma ze śmiechem, przedzierała się przez nasze słowa, raz tonując, „a teraz się wycofujesz, teraz to atak”, przebijając jakieś dęte obrazy. Trafiliśmy wreszcie na tego Dietla, a właściwie na bal. Byli tam już wszyscy. I Ryba, i Czech, i ten od wydawnictwa.
Na wernisażu staliśmy przy jej pracach i opowiadała, że to, co widzę, jest ilustracją do wiersza o władzy, toposie pochodu triumfalnego – bajkowym księciu ostatecznie. Jak to? Przecież to same mroczne i brudne rzeczy. Niechętnie tłumaczyła, że to odwrócony obraz, ciała niewolników, pracujące na tamtą glorię. Czy nie mówiła wcześniej, jak chodzi po poznańskiej dzielnicy i odczynia wisielców i czarownice, które tam całe lata tracono? Jak wypełniają się dla niej słowa w poezji, jak – na co dzień czyści piece w domu macochy. Jak u Andersena.
I wtedy, może to punkt przełomowy dla tamtego wieczoru, łączy się dla mnie jej opowieść z konserwowanym krakowskim blichtrem. Samotność i bal. Jakby jeden człowiek dla drugiego, a nawet jeszcze samego siebie, zawsze był księciem i Kopciuszkiem zarazem.
Wrzesień 2016
* Bianka Rolando, urodziła się w 1979 roku w Warszawie, poetka i graficzka. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Laureatka Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny za najlepszy debiut poetycki w 2009 roku oraz Medalu Młodej Sztuki w dziedzinie literatury. Autorka m.in. „Białej książki”, „Rozmówek włoskich” i „Modrzewiowych koron”. Współpracuje z Galerią LETO.